Jelani COBB: Czym jest dobre dziennikarstwo?

Czym jest dobre dziennikarstwo?

Photo of Jelani COBB

Jelani COBB

Amerykański pisarz, autor, pedagog i dziekan Columbia Journalism School.

Nie ufajcie nam. Nie ufajcie łatwo nikomu. Niech wątpliwości się mnożą – ale nie w formie cynizmu, lecz dobrze wyważonego sceptycyzmu – Jelani COBB

.Dziennikarstwo to praca polegająca na relacjonowaniu wydarzeń. Często wydarzenia następują w takim tempie, że osobie, która je relacjonuje, trudno znaleźć ich wyraźny początek i koniec. Mówimy wówczas, że „sytuacja jest dynamiczna”.

Rozpocząłem pracę nad tym przemówieniem, myśląc o wyzwaniach związanych z zaufaniem społecznym do mediów informacyjnych, ale w świetle ostatnich wydarzeń zostałem zmuszony do przyjęcia zupełnie innego punktu widzenia. Nie mam jeszcze wszystkich informacji, ale okoliczności wymagają, abym przynajmniej nawiązał do wydarzeń, które miały miejsce w moim kraju i w moim własnym kampusie na Columbia University.

Dlatego wygłoszę to wystąpienie, posługując się wyrażeniem „sytuacja jest dynamiczna”, a następnie dołączę dodatek, który ukaże inne kwestie warte uwagi.

Dokładnie pięć lat temu w Nowym Jorku wprowadzono serię ograniczeń w odpowiedzi na patogen, który wówczas nazywano „nowym koronawirusem”. Rozwiązanie, które ostatecznie stało się znane jako lockdown, skłoniło mieszkańców do pozostania w domach, unikania tłumów, do częstego mycia rąk oraz wyznaczenia jednej osoby w gospodarstwie domowym odpowiedzialnej za zakupy żywności, aby zminimalizować liczbę potencjalnych kontaktów.

Nagłówek w „The New York Timesie” krzyczał: „Włochy ogłaszają ograniczenia w całym kraju, próbując powstrzymać koronawirusa”. Relacje o wpływie wirusa na inne części świata – zwłaszcza na Chiny, gdzie się pojawił, oraz na Włochy, gdzie rozprzestrzeniał się z taką prędkością, że cały kraj został zamknięty – obiegały internet. Z doniesień medialnych dowiadywaliśmy się, że ten stan wyjątkowy potrwa od jednego do dwóch tygodni. Lokalna stacja informacyjna podała wiadomość o pierwszej zakażonej osobie w Nowym Jorku i ciężkich objawach, które jej towarzyszyły.

Gdy zaczęliśmy sobie uświadamiać skalę zagrożenia, mój dom – jak setki tysięcy innych w mieście – zaczął się przygotowywać. W tamtym czasie mieszkaliśmy razem: ja, moja żona, nasza dwuletnia córka Lenox oraz nasze pięciomiesięczne bliźnięta, August i Hollis. Podzieliliśmy obowiązki domowe, wiedząc, że będziemy musieli radzić sobie bez opieki nad dziećmi. Zadzwoniłem do mojego 22-letniego siostrzeńca, który planował wyjazd na wiosenne wakacje na Florydę, i powiedziałem mu, żeby odwołał swoje plany. Wysłałem mu pieniądze i poradziłem, aby poszedł do lokalnego sklepu i kupił zapasy jedzenia na miesiąc. Następnie rozpocząłem to, co wydawało się najprostszym i najbardziej logicznym działaniem, a co w rzeczywistości okazało się jednym z najbardziej skomplikowanych, znaczących i politycznych aktów w całej pandemii: znajdowanie rzetelnych źródeł wiadomości o rozwijającej się sytuacji.

Nie jestem neutralnym obserwatorem. W tamtym czasie pracowałem już czwarty rok jako wykładowca w jednej z najlepszych szkół dziennikarskich na świecie oraz piąty rok jako stały publicysta „The New Yorkera”. Miałem kontakt z przyjaciółmi, którzy od dziesięcioleci zajmowali się reportażami na temat opieki zdrowotnej, epidemiologii i zdrowia publicznego. Zdobycie informacji o tym, jakie relacje planowały różne media w miarę rozwoju kryzysu, nie było dla mnie problemem. Jednak już wtedy byłem świadomy, że wielu ludzi postrzegało tę sytuację w zupełnie inny sposób.

Tydzień wcześniej uczestniczyłem w zjeździe Conservative Political Action Committee (CPAC) w północnej Wirginii, przygotowując materiał do artykułu. Gdy stałem w kolejce do wejścia do sali konferencyjnej, dwóch mężczyzn za mną rozmawiało o „mistyfikacji”, którą rzekomo kreowały liberalne media. Jeden mówił drugiemu, że wirus tak naprawdę nie istnieje i jest jedynie wymysłem stworzonym po to, by doprowadzić do załamania gospodarki i tym samym zmniejszenia szans Donalda Trumpa na reelekcję w listopadzie. Był to pierwszy raz, gdy osobiście usłyszałem tego typu opinie, ale w internecie brzmiały one już znajomo. Teorie spiskowe wahały się od całkowitego zaprzeczania istnieniu wirusa – który ostatecznie nazwano COVID-19 – do przekonania, że został on stworzony jako forma zaawansowanej broni biologicznej przez Chiny w celu destabilizacji Zachodu.

Na Manhattanie nasze dni zlewały się w jedno – niekończąca się izolacja, ciąg przewijania pieluch, karmienia, prania, kąpieli i przygotowywania butelek. Przestrzegaliśmy zaleceń. Gdy okazało się, że wirus COVID-19 przenosi się drogą powietrzną, zaczęliśmy nosić maseczki; unikaliśmy niepotrzebnych spotkań, a gdy w kolejnym roku pojawiły się szczepionki, nasza rodzina znalazła się wśród pierwszych, które się zaszczepiły. Później żartowałem, że cudem pierwszej covidowej wiosny nie było to, że uniknęliśmy zakażenia, ale raczej to, że nikt z nas nie uciekł z tego mieszkania. A jednak było jasne, że nasze działania wynikały bezpośrednio z informacji, którym ufaliśmy. Regularnie czytaliśmy reporterów takich jak Don McNeill w „The New York Timesie”, Ed Yong w „The Atlantic”, Zeynep Tufekci, również w „Timesie”. Jedną z moich pierwszych rozmów przeprowadziłem z Laurie Garrett, która zajmowała się zagadnieniem pandemii na długo przed pojawieniem się COVID-19. Nowe serwisy, takie jak STAT News, dostarczały najświeższych informacji o rozprzestrzeniającym się wirusie, jego mutacjach i potencjalnych słabościach. Jednocześnie jednak łatwo było dostrzec rosnącą pogardę dla tego konsensusu. W wyniku podejrzliwości i cynizmu całkowicie odmiennego ekosystemu informacyjnego – zakorzenionego głównie w mediach społecznościowych oraz, choć nie tylko, w prawicowych źródłach – wykształciło się zupełnie inne podejście. Odbicie lustrzane – w którym środki prewencyjne, jak maseczki, i immunologiczne (szczepionki), były jednakowo odrzucane.

Z perspektywy czasu wydaje się oczywiste, że wydarzenia sprzed pięciu lat nie były jedynie kolejnym rozdziałem klasycznej narracji o starciu ludzkości z naturą, lecz raczej walką konkurujących systemów informacyjnych – dwóch rywalizujących epistemologii oraz sieci dystrybucji, które dostarczały odmienne wnioski spolaryzowanym odbiorcom.

Nie ma potrzeby przytaczać dalszego ciągu tej historii – wszyscy pamiętamy, jak stopniowo wirus tracił władzę nad naszym życiem publicznym, jak dyskusje o COVID-19 cichły proporcjonalnie do spadającej liczby zakażeń na świecie. Poszliśmy dalej – jako jednostki, społeczeństwa, jako planeta, a podziały między nami stawały się coraz mniej widoczne. Ale to, co pozostaje niezmiennie istotne w tym momencie, w którym nowa fala podziałów, wrogości i goryczy definiuje nasze życie publiczne na skalę międzynarodową, wspiera ruchy autorytarne na całym świecie i zagraża stabilności demokracji, to proste, ale fundamentalne pytanie, które wyłoniło się w czasie konfliktów ery COVID-19: komu ufasz?

Machiavelli twierdził, że ci, którzy pragną władzy, muszą posługiwać się pewną mieszanką siły i oszustwa. Demokracja jednak wymaga od nas trzeciego elementu – wiary. Fundamentem demokracji jest zaufanie do racjonalności współobywateli oraz przekonanie, że instytucje, na których opiera się społeczeństwo, są zarówno zdolne, jak i gotowe do realizacji powierzonych im zadań. Nie jest to naiwna, ślepa wiara, dlatego demokracje posiadają mechanizmy równoważenia i kontroli władzy. Niemniej jednak system samorządności wymaga pewnej dozy zaufania, że ten hałaśliwy, idealistyczny projekt jest zdolny do działania. Oczywistym przeciwieństwem demokracji jest despotyzm. Trudniej jednak dostrzec inną, równie prawdziwą zależność: przeciwieństwem demokracji jest cynizm. Nie jest przypadkiem, że teorie spiskowe, niezależnie od ich źródła, tematu czy grupy docelowej, zawsze mają jedną wspólną cechę – opierają się na najbardziej cynicznych założeniach dotyczących rzeczywistości, którą rzekomo tłumaczą.

40 proc. respondentów w 47 krajach deklaruje, że ufa większości wiadomości

.Z tego właśnie powodu poświęciliśmy tak wiele czasu i energii na próbę zrozumienia spadku zaufania, jakim ludzie na całym świecie darzą różne instytucje publiczne – w tym to, co dzisiaj najważniejsze: dziennikarstwo. Nikt tutaj nie potrzebuje wyjaśnień, jak złożona i trudna jest ta sytuacja, ale warto zauważyć, że pięć lat po wybuchu pandemii COVID-19 pozostaje ona najbardziej namacalnym przykładem realnych konsekwencji braku zaufania. W ubiegłym roku sam Reuters Institute zwrócił uwagę na powagę tej sytuacji, podkreślając, że zaledwie 40 proc. respondentów w 47 krajach deklaruje, że ufa większości wiadomości.

Te obserwacje znajdują potwierdzenie w licznych badaniach. W Stanach Zjednoczonych, gdzie ten problem jest przedmiotem nieustannych analiz, Edelman Trust Institute na początku tego roku poinformował o istnieniu związku między poczuciem politycznego lub społecznego pokrzywdzenia a brakiem zaufania do instytucji. Nie jest zaskoczeniem, że ci, którzy czuli się najbardziej pokrzywdzeni, mieli najmniejsze zaufanie do instytucji. Ich frustracja była skierowana przeciwko biznesowi, rządowi, a szczególnie – przeciwko mediom.

Jednocześnie osłabienie zaufania pojawiło się w kryzysowym momencie, w którym miliony ludzi na całym świecie czują, że instytucje, którym ufały, zawiodły. Wzrost populistycznego gniewu, który wstrząsnął porządkami politycznymi na całym świecie, nie pojawił się znikąd. Szczególnie raport Edelmana wskazuje na „pokolenie pretensji”, które wyprzedza globalny kryzys gospodarczy z 2008 roku i ma wpływ na późniejsze społeczne wstrząsy, takie jak brexit czy wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku. W tym świetle konflikt wokół zarządzania pandemią to tylko najnowszy rozdział w długiej serii społecznych rozłamów, które wywołały powszechną nieufność. Do tego dochodzi trudna sytuacja ekonomiczna coraz szerszych kręgów klasy średniej oraz zdumiewający wzrost kapitału najbogatszych warstw zachodnich gospodarek.

Autorytarne nurty, które wykorzystały ten populistyczny gniew, zaoferowały w licznych krajach, w tym najwyraźniej w Stanach Zjednoczonych, uproszczone, plemienne wyjaśnienia ich trudności. Wszyscy znamy ten scenariusz – demagogiczne demonizowanie grup etnicznych i religijnych oraz charakterystyczne ataki na instytucje odpowiedzialności, takie jak dziennikarstwo. W chwili szczególnej szczerości, podczas rozmowy w 2016 roku z dziennikarką Lesley Stahl, Donald Trump rzekomo stwierdził, że jego bezustanne ataki na prasę miały na celu osiągnięcie konkretnego celu: „Robię to po to, by ludzie wam nie uwierzyli, kiedy napiszecie o mnie negatywne artykuły” – relacjonowała później Lesley Stahl.

Naszym problemem jest nie tylko to, że publiczność nam nie ufa, ale i to, że ufa nieuczciwym pośrednikom. Jesteśmy świadkami nie tylko kryzysu wiarygodności, ale także kryzysu naiwności.

.Warto zauważyć, że dziennikarstwo ma immanentną wadę, gdy staje do walki z demagogią. Cechą jakościowego dziennikarstwa jest zdolność przedstawiania złożoności świata w odpowiednich niuansach i szczegółach. Demagodzy nie potrzebują takich subtelności. Oni malują szerokimi pociągnięciami pędzla i podstawowymi kolorami. Nasze pierwsze zobowiązanie to prawda – w tym przypadku demagodzy mają wolność działania. W styczniu 2021 roku „Washington Post” śledził ponad 30 000 kłamstw lub wprowadzających w błąd stwierdzeń wypowiedzianych przez Donalda Trumpa podczas jego pierwszej kadencji.

Każdy dziennikarz wie, że politycy kłamią. Jednak to, co odróżnia zwykłą polityczną nieprawdę od demagogicznego kłamstwa, to łatwość i objętość, z jaką te nieprawdy są wypowiadane. W każdym razie przedstawienie świata przez demagogów jest zrozumiałe, czytelne. Wszystkie problemy mają jasne rozwiązania, a wszystkie trudności życiowe można łatwo przypisać konkretnym winowajcom. Naszym zadaniem jest dostarczanie informacji, które kwestionują przekonania lub światopogląd publiczności. Demagog istnieje tylko po to, by potwierdzać najbardziej podstawowe i zmienne założenia swojej publiczności. W tym kontekście istnieje odwrotna zależność między naszą podatnością a naszą wiarygodnością. Naszym problemem jest nie tylko to, że publiczność nam nie ufa, ale i to, że ufa nieuczciwym pośrednikom. Jesteśmy świadkami nie tylko kryzysu wiarygodności, ale także kryzysu naiwności.

W Stanach Zjednoczonych, a szczególnie w mediach amerykańskich, doprowadziliśmy do tej sytuacji, działając na podstawie zaleceń, które nie mają zastosowania w nowych okolicznościach. Podczas pierwszej kadencji Trumpa amerykańska prasa była niechętna do określania oczywistych nieprawd jako kłamstwa lub do odnoszenia się do jawnego wykorzystywania stereotypów rasowych jako zachowania rasistowskiego.

Nasza własna naiwność doprowadziła do tego, że prasa traktowała autorytarnego prezydenta w taki sam sposób jak demokratycznego. W moich publicznych wypowiedziach zacząłem nazywać to „leworęcznym problemem amerykańskiej prasy”. Spróbujmy przypomnieć sobie jakiś sport, który uprawialiśmy. To ćwiczenie jest szczególnie istotne dla tych, którzy grali w koszykówkę, softball, baseball, tenis lub uprawiali boks. Teraz wyobraźmy sobie pierwszy raz, gdy rywalizowaliśmy z zawodnikiem leworęcznym.

Jako młody baseballista poświęciłem godziny na naukę, jak uderzać piłkę zakrzywioną. Po dużym wysiłku nauczyłem się przewidywać rzut, który schodził w dół i na zewnątrz od prawego odbijającego. Ale te zasady są bezużyteczne, gdy stajemy naprzeciw leworęcznego miotacza, ponieważ piłka porusza się w przeciwnym kierunku. Stosując konwencjonalne podejścia wobec leworęcznych przeciwników, gracz znajdzie się w niewłaściwym miejscu. W tej analogii prasa jest praworęcznym graczem, który jest nieustannie dezorientowany przez leworęczną administrację, w której wszystko porusza się dokładnie w przeciwnym kierunku.

Pierwsze dni drugiej kadencji Trumpa spotkały się z innym, bardziej niepokojącym trendem w amerykańskiej prasie – kapitulanctwem. Przed zeszłorocznymi wyborami właściciele „Los Angeles Times” i „Washington Post” interweniowali, aby uniemożliwić swoim redakcjom poparcie demokratycznej kandydatki Kamali Harris. W obu przypadkach ruchy te były interpretowane jako próba przypodobania się republikańskiemu kandydatowi, Donaldowi Trumpowi.

W przypadku właściciela „Washington Post”, Jeffa Bezosa, zablokowanie poparcia dla Kamali Harris było rozumiane jako próba ochrony jego innych interesów, zwłaszcza firmy Blue Origin, zajmującej się eksploracją kosmosu i uzależnionej od setek milionów dolarów w federalnych kontraktach. Biorąc pod uwagę wrogość Trumpa wobec Bezosa podczas jego pierwszej kadencji, nietrudno było sobie wyobrazić, że w drugiej kadencji te kontrakty mogłyby być zagrożone.

Warto zauważyć, że ABC News zapłaciło piętnaście milionów dolarów, aby rozstrzygnąć pozew, który Donald Trump wniósł przeciwko stacji i prowadzącemu George’owi Stephanopoulosowi za błędne przedstawienie charakteru cywilnego wyroku za napaść seksualną, który zapadł przeciwko Trumpowi w sprawie wniesionej przez pisarkę E. Jean Carroll. Ostatnio Paramount, firma macierzysta stacji CBS, emitującej program „Sixty Minutes”, rozważała ugodę w wysokości 10 miliardów dolarów w związku z pozwem Trumpa, który twierdził, że wywiad z Kamalą Harris został zmanipulowany poprzez wprowadzający w błąd montaż.

Są to świadectwa uległości. Jak napisał w zeszłym miesiącu Jameel Jaffer, dyrektor Knight First Amendment Center na Uniwersytecie Columbia, w felietonie dla „New York Timesa”: „Każda ugoda osłabia demokratyczne wolności, na których te organizacje medialne polegają. Tworzą one precedensy – nie prawne, ale jednak precedensy – które kształtują sposób, w jaki sędziowie i opinia publiczna postrzegają wolność prasy i jej granice. Równocześnie niszczą prestiż i wiarygodność instytucji medialnych”.

To zachowanie rodzi poważne pytania o gotowość tych mediów do rzetelnego relacjonowania działań administracji oraz pogłębia kryzys wiarygodności. Jeśli dążymy do zaufania publicznego, musimy zacząć od dostarczania tego, co tak często deklarujemy jako cel naszych wysiłków: odpowiedzialności, faktów, informacji przekazywanych bez strachu i uprzedzeń. W najgorszym przypadku ta kapitulacja sugeruje, że organizacje medialne – lub przynajmniej ich właściciele – nie zrozumiały w pełni konsekwencji obecnej sytuacji. To powinno nam przypomnieć, że nawet osoba, która przynosi nóż na strzelaninę, jest nieskończenie lepiej przygotowana niż ktoś, kto przyniósł butelkę wina, bo myślał, że to kolacja.

W tym kontekście na szczególną uwagę zasługuje Associated Press. Jak zauważyła w swoim felietonie moja koleżanka Margaret Sullivan, ich zdecydowana odmowa podporządkowania się żądaniu prezydenta, aby określać akwen znany powszechnie jako Zatoka Meksykańska mianem „Zatoki Amerykańskiej”, jest przykładem odwagi. Oczywista konsekwencja tej odmowy, która jest zgodna z podręcznikiem stylu Associated Press, polegała na zakazie udziału organizacji w odprawach prasowych Białego Domu oraz na uniemożliwieniu reporterom i fotografom tej agencji podróżowania z prezydentem. W odpowiedzi Associated Press złożyła pozew, powołując się na pierwszą poprawkę. Jednak nawet ten przykład odwagi podkreśla jej brak w innych miejscach.

Dziwne jest, że jakakolwiek organizacja medialna, a tym bardziej amerykańska, nadal uczestniczy w odprawach prasowych Białego Domu lub podróżuje z prezydentem, podczas gdy renomowane medium zostało wykluczone za decyzję podjętą na podstawie zasad redakcyjnych. Historia rozliczy nas za nasze zachowanie w takich momentach.

Dlaczego lokalne media mają znaczenie?

.Żadne z tych niedociągnięć nie wyjaśnia w pełni kryzysu wiarygodności i łatwowierności, ale wszystkie pogłębiają problem. Raport Reuters Institute sugerował kilka czynników leżących u podstaw tego zjawiska, w tym podziały partyjne, wiek i poziom wykształcenia odbiorców. Ja chciałbym dodać jeszcze jeden element: bliskość. Zauważono, że największy wpływ zakłóceń w modelu biznesowym dziennikarstwa odczuwalny jest na poziomie lokalnym. W samym Zjednoczonym Królestwie między 2009 a 2019 rokiem zamknięto co najmniej 320 lokalnych gazet. W Stanach Zjednoczonych niedawne badanie wykazało, że kraj stracił ponad jedną trzecią gazet, które istniały jeszcze dwie dekady temu.

To istotne, ponieważ ludzie postrzegają swoje relacje z lokalnymi instytucjami inaczej niż swoje związki z dużo większymi, ogólnokrajowymi. Dobrze udokumentowano, że upadek gazety nie dotyczy wyłącznie losów zatrudnionych tam dziennikarzy i redaktorów, ale pociąga za sobą szereg konsekwencji dla całej społeczności, w tym spadek zaangażowania obywatelskiego i niższe wskaźniki uczestnictwa w wyborach.

Bliskość ma jednak także inny istotny efekt. Od dawna wiadomo, że obywatele mają niskie mniemanie o Kongresie. Sondaż Gallupa z 2023 roku wykazał, że zaledwie 32 proc. Amerykanów ufało Kongresowi – w porównaniu z 67 proc. ufających lokalnym władzom w kwestii rozwiązywania najpilniejszych problemów. Nie było to zaskoczeniem. Znaczące jest jednak to, że nawet ci, którzy nie ufają rządowi krajowemu, mają znacznie lepsze zdanie o swoim własnym przedstawicielu w Kongresie – nawet jeśli na niego nie głosowali.

W 2022 roku badanie Knight Foundation wykazało 17-punktową różnicę między poziomem zaufania do lokalnych mediów a poziomem zaufania do dużych ogólnokrajowych organizacji informacyjnych. Tendencja ta była spójna nawet w podziale na linie partyjne i korelowała z szerszymi wzorcami w amerykańskiej historii. Amerykanie konsekwentnie nie ufali dużym, anonimowym instytucjom, które miały znaczącą władzę nad ich życiem. W XIX wieku nie ufali monopolom kolejowym. Na początku XX wieku nie ufali nowo skorporatyzowanym bankom. Teraz potężną, odległą instytucją narodową, wobec której żywią największą niechęć, są ogólnokrajowe media.

W tym kontekście osłabienie zaufania do mediów nie może być rozpatrywane w oderwaniu od osłabienia zaufania do wielu innych instytucji. Jednak bardziej znaczące jest to, które instytucje niezmiennie cieszą się największym zaufaniem Amerykanów – wojsko, małe firmy i policja. Dwa pierwsze przypadki nie są trudne do zrozumienia. Wojsko w Stanach Zjednoczonych, podobnie jak w wielu innych krajach, jest kojarzone z siłą, cnotami i gotowością państwa. Małe firmy to niemal z definicji najbardziej lokalne instytucje, z jakimi ktoś ma regularny kontakt. Ale ostatnia z nich – policja – wydawała mi się niepasująca, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Początkowo podejrzewałem, że sondaże nie uwzględniły wystarczającej liczby osób kolorowych lub biednych, których kontakty z policją są często bardziej napięte. Potem przypomniałem sobie o specyfice amerykańskiego systemu policyjnego: w Stanach Zjednoczonych istnieje prawie osiemnaście tysięcy departamentów policji, z których większość zatrudnia mniej niż pięćdziesiąt (a często mniej niż dwadzieścia pięć) funkcjonariuszy. Dla wielu Amerykanów „policja” to osoby, które znają z widzenia, a czasem nawet z imienia – ludzie zakorzenieni w ich społecznościach, mający dzieci w lokalnych szkołach.

Nie ufajcie nam. Nie ufajcie łatwo nikomu. Niech wątpliwości się mnożą – ale nie w formie cynizmu, lecz dobrze wyważonego sceptycyzmu

.Kryzys naszego modelu biznesowego najmocniej uderzył właśnie w ten segment dziennikarstwa, który cieszył się największym zaufaniem. Można pójść o krok dalej i stwierdzić, że nasz kryzys demokracji to suma wielu lokalnych kryzysów. Biorąc pod uwagę omówione wcześniej konsekwencje, sytuacja ta jest wysoce niepokojąca. Jednak coraz bardziej przekonuję się, że w dyskusjach na temat odbudowy zaufania publicznego jest stawiane złe pytanie. Nie rozwiążemy problemu upadku lokalnych mediów – ani nie zablokujemy żadnego z czynników przyczyniających się do tej sytuacji – w najbliższym czasie.

Nasze dążenie do zaufania publicznego uwypukla też pewną sprzeczność, którą łatwo dostrzec. Dziennikarze, zarówno z natury, jak i z racji swojego zawodu, należą do najbardziej sceptycznych ludzi, jakich można spotkać. Przypomina mi się ulubiona maksyma dziennikarza Johna Chancellora: „Jeśli twoja matka mówi, że cię kocha, sprawdź to”.

Zamiast liczyć na powrót bardziej ufnego społeczeństwa, powinniśmy dążyć do tego, by było ono bardziej sceptyczne. Nie ufajcie nam. Nie ufajcie łatwo nikomu. Niech wątpliwości się mnożą – ale nie w formie cynizmu, o którym mówiłem wcześniej, lecz dobrze wyważonego sceptycyzmu. Dziennikarstwo zawsze będzie wymagało pewnego stopnia zaufania publicznego – na przykład nadal będziemy polegać na anonimowych źródłach w dającej się przewidzieć przyszłości. Jednak powinniśmy dążyć do minimalizowania sytuacji, w których prosimy kogokolwiek, by przyjmował nasze – lub czyjekolwiek – słowa bez dowodów. W ten sposób rozwiązujemy zarówno problem wiarygodności, jak i łatwowierności.

Z tego wynika, że organizacje informacyjne muszą przestrzegać kodeksów etycznych bardziej rygorystycznie niż kiedykolwiek wcześniej. Kluczowe jest także, byśmy w obliczu błędów nie wahali się do nich przyznać. Jak niedawno zauważyła Margaret Sullivan, tylko organizacje oddane Prawdzie powiedzą, kiedy się pomyliły. W tym kontekście można zdefiniować nierzetelne media jako te, które nigdy nie uznały za konieczne opublikowanie sprostowania.

Można zapytać, jak w takim razie przekonać opinię publiczną do wiary w to, co jest relacjonowane. Dziennikarstwo powinno czerpać inspirację z nauk społecznych, gdzie każda informacja jest udokumentowana, oraz z nauk ścisłych, gdzie każde odkrycie musi być powtarzalne. W tych dziedzinach wymóg przedstawienia sposobu, w jaki doszło się do swoich wniosków, jest standardem zawodowym.

Każdy istotny materiał dziennikarski powinien zawierać hiperłącze zatytułowane „Jak powstał ten artykuł”, gdzie czytelnik lub widz mógłby znaleźć dokumenty, wywiady i badania, na których oparto tekst. Gdyby chciał, mógłby prześledzić te kroki i dojść do tych samych wniosków co autor publikacji. Takie podejście nie tylko minimalizuje zarzuty, że wiadomości są – jak spekulują cynicy – po prostu zmyślane, ale także rzuca wyzwanie innym źródłom informacji, z którymi dziś konkurujemy o wpływ na opinię publiczną. Naszą największą siłą jest to, że badamy, dociekamy, szukamy odpowiedzi. Krótko mówiąc – jesteśmy gotowi pokazać naszą pracę. Dobrze poinformowane społeczeństwo to takie, które wymaga, by konkurujące źródła informacji robiły to samo.

Nawet jeśli osoby u władzy nie mają wyczucia ironii, to historia ma je w nadmiarze

.To był mój pierwotny tekst. Skończyłem go podczas nocnej pracy, wspomaganej kofeiną, co uświadomiło mi, że zarwanie nocy w wieku pięćdziesięciu pięciu lat wygląda zupełnie inaczej niż w wieku lat dwudziestu pięciu. Około piątej rano zebrałem swoje rzeczy i udałem się na lotnisko im. Johna F. Kennedy’ego na swój lot. W drodze dowiedziałem się, że agenci federalni zatrzymali członka społeczności Columbia University – jednego z głównych organizatorów zeszłorocznych protestów przeciwko wojnie w Gazie. Szczegóły pozostają niejasne, ale doniesienia mówią, że zarówno jego wiza, jak i zielona karta zostały cofnięte na mocy ustawy o imigracji i bezpieczeństwie z 1952 roku – dokumentu z czasów zimnej wojny, który często był wykorzystywany jako broń przeciwko żydowskim imigrantom podczas antysemickich czystek wymierzonych w rzekomych „wywrotowców”.

Dzień wcześniej administracja Trumpa ogłosiła zamiar wycofania czterystu milionów dolarów federalnych dotacji dla Columbia University w związku z domniemanym brakiem odpowiedniej reakcji uczelni na problem antysemityzmu. Dwa tygodnie wcześniej prowadziłem rozmowę na Zoomie z Ellen Schrecker, której badania dotyczą wpływu ery McCarthy’ego na amerykańskie szkolnictwo wyższe (polecam jej książkę No Ivory Tower każdemu, kto chce zrozumieć, jak może rozwinąć się obecna fala rządowych represji wobec uniwersytetów).

Podczas sesji pytań i odpowiedzi profesor Schrecker zwróciła uwagę na dziwną tendencję uniwersytetów do uginania się pod presją prześladowań ery McCarthy’ego – i to w języku wolności słowa oraz swobody akademickiej. Te trzy wydarzenia sugerują, że nawet jeśli osoby u władzy nie mają wyczucia ironii, to historia ma je w nadmiarze.

Jestem świadomy, że dzisiejsze spotkanie poświęcone jest sprawom istotnym dla dziennikarstwa. Widzę tu jednak wyraźne powiązanie: instytucje powstają po to, by kodyfikować wartości. Nasze uniwersytety, nasze rządy, a także nasze media zostały stworzone nie tylko po to, by wcielać w życie określone zasady, ale także by zapewnić ich ochronę i przekazywanie kolejnym pokoleniom. Wartości mają prowadzić nas w trudnych czasach – w tych łatwych już wiemy, co robić.

Paradoks polega jednak na tym, że gdy tylko coś zostaje ustanowione w oparciu o zasady, natychmiast pojawia się pytanie, kiedy dla wygody warto od nich odejść. Profesor Schrecker zwróciła uwagę na jeszcze jeden punkt, który warto tu powtórzyć: „Kapitulacja nigdy nie prowadziła do ocalenia. Wręcz przeciwnie – tylko ośmielała najbardziej zagorzałych przeciwników”.

.Stajemy więc przed dobrze znanym paradoksem: ci, którzy chcieli ocalić dom przed ogniem, nieświadomie skazali go na zagładę w powodzi.

Jelani Cobb
Tekst wystąpienia na 2025 Reuters Memorial Lecture, 10 marca 2025 roku.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 21 marca 2025