Marcin GIEŁZAK: Francja prezydenta Macrona wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę

Francja prezydenta Macrona wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę

Photo of Marcin GIEŁZAK

Marcin GIEŁZAK

Publicysta, przedsiębiorca, autor książki "Antykomuniści lewicy" (2014), współautor podręcznika "Crowdfunding" (2015).

zobacz inne teksty Autora

Polityka rosyjska francuskiego prezydenta, a także ogólnie jego posunięcia na arenie międzynarodowej mogą sprawiać wrażenie niespójnych czy wręcz chaotycznych – pisze Marcin GIEŁZAK

.Lata temu, przy zupełnie innej okazji, wymyśliłem aforyzm, który dobrze się zestarzał. Brzmi on: Francja zawsze zachowa się dużo powyżej albo znacznie poniżej oczekiwań. Aby sprowadzić go do konkretu, posłużę się publicystycznym skrótem: zachowa się jak w pierwszej albo jak w drugiej wojnie światowej. Pytanie, które stawiam sobie dzisiaj, brzmi: jak Francja zachowa się w przypadku wojny ukraińskiej?

Zacznijmy od pozytywów. Od 2014 r. do wybuchu wojny Francja sprzedała Ukrainie więcej broni niż reszta państw Unii Europejskiej razem wziętych. W odpowiedzi na kryzys, który rozpoczął się wraz z rosyjską agresją przeciw Ukrainie, Paryż zdecydował się aktywnie współuczestniczyć w wysiłkach zmierzających do wzmocnienia wschodniej flanki NATO. Francuscy żołnierze przybyli do Estonii oraz Rumunii. Francuskie myśliwce patrolują niebo nad Chorwacją, Bośnią, Bułgarią oraz Polską. Francuska flota bierze udział w ćwiczeniach NATO u wybrzeży Norwegii, a także wspiera działania sojuszu na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego. Uczestnikiem tych działań jest duma francuskiej floty, jedyny na świecie nieamerykański lotniskowiec o napędzie atomowym „Charles de Gaulle”. Oprócz sił konwencjonalnych w stan gotowości postawiony został potencjał atomowy Francji: marynarka wojenna posłała do odpowiednich rejonów operacyjnych trzy okręty podwodne zdolne przenosić pociski balistyczne uzbrojone w głowice nuklearne. Słowem, Republika pokazała, że jest w stanie szybko, sprawnie i zdecydowanie rozwinąć siły od Morza Północnego po Śródziemne. W ostatnich dniach mieliśmy okazję obserwować francuskie wydanie „dyplomacji kanonierek”. Pomimo lat tarć i sporów z Turcją jednostki morskie obydwu państw przeprowadziły wspólne ćwiczenia na wodach na wschód od Cypru. Żołnierze, którzy przybyli zasilić wysuniętą obecność Paktu na Wschodzie, okazali się dobrymi przedstawicielami handlowymi przemysłu zbrojeniowego znad Sekwany, bo Litwa już zapowiedziała nowe zamówienia. Wiemy, że Paryż dostarcza broń Ukrainie, ale szczegółów brak. Z faktu, że prezydent Zełenski utrzymuje z Macronem relacje lepsze niż poprawne, możemy wnioskować, że jest to pomoc zauważalna z punktu widzenia wysiłku wojennego strony ukraińskiej.

Wszystkie te posunięcia mają oczywiście też wymiar psychologiczny. Podobnie jest z innymi komunikatami kierowanymi w stronę Kremla.

Generał Sanzey, dowódca strzelców alpejskich ruszających na Wschód powiedział swoim ludziom: „Nie jedziecie tam, by rozdawać koce uchodźcom, lecz by częstować ołowiem wrogów Francji. Na tym polega wasza robota. Na razie żaden wróg się nie zgłosił, na razie okazujemy solidarność sojusznikom. Zobaczymy, co będzie dalej”. Podobnie bojową retorykę przyjęli przedstawiciele najwyższych władz cywilnych.

Minister gospodarki Bruno Le Maire, ogłaszając nowe sankcje, mówił o „wojnie ekonomicznej”, której celem jest „zniszczenie gospodarki Rosji”. Szef dyplomacji Jean-Yves Le Drian na ledwie skrywaną przez Putina groźbę wojny z użyciem arsenału atomowego odpowiedział, że „sojusz atlantycki też jest sojuszem nuklearnym”. Uderzając w tony wręcz gaullistowskie, sam prezydent Republiki zwrócił się do „oficerów, podoficerów, żołnierzy, marynarzy i lotników”. W skierowanym do nich liście potępia „nielegalny atak (…) rosyjskiego reżimu”, który wystąpił przeciw „wolności, suwerenności, prawu, poszanowaniu danego słowa”. W ostatnich słowach zapowiada: „Razem stawimy czoła temu kryzysowi (…). Niech żyje Republika. Niech żyje Francja”. Trzeba też powiedzieć, że w palącej kwestii przyjmowania uchodźców z ogarniętego wojną kraju oraz zapewniania im realnego wsparcia Francuzi zachowali się znacznie lepiej niż choćby Brytyjczycy, którzy wręczali Ukraińcom batona oraz instrukcję, zgodnie z którą powinni się udać do Paryża albo Lille celem dopełnienia formalności wizowych.

Jak widać, Francja umie płacić nie tylko obietnicami, ale również twardą walutą faktów. Ta moneta ma jednak dwie strony. Jak wynika z doniesień medialnych, Paryż nawet po agresji rosyjskiej na Ukrainę w 2014 r. i po głośnej aferze ze sprzedażą Mistrali kontynuował dostarczanie nowoczesnego sprzętu wojskowego armii Putina. Musząc wybierać między reputacją lojalnego sojusznika i solidnego handlarza bronią, Francja wybrała to drugie. Nie był to zresztą pierwszy ani drugi raz, gdy Paryż obchodził czy wprost ignorował embargo na sprzedaż broni. Kilka dni temu Heksagon obiegła wiadomość, że Pałac Elizejski odradzał rodzimemu wielkiemu biznesowi nazbyt pospieszne opuszczanie Rosji. Prezesi wiodących koncernów musieli wziąć to sobie do serca, bo wiele rozpoznawalnych marek nadal robi tam interesy. Koszty wizerunkowe poniosą za to nie tylko te firmy, ale cały kraj. Po stronie sukcesów trudno też na razie zapisać przeszło 20 godzin, które prezydent Macron spędził na rozmowach telefonicznych z Putinem. Na razie Paryż nie zdołał uzyskać żadnego ustępstwa, nawet w kwestiach humanitarnych.

Polityka rosyjska francuskiego prezydenta, a także ogólnie jego posunięcia na arenie międzynarodowej mogą sprawiać wrażenie niespójnych czy wręcz chaotycznych. Czasem nie nadążają za nimi nawet jego podwładni. Jest wiedzą właściwie powszechną, że generalicja nie jest zachwycona pomysłem europejskiej armii, woli sprawdzony sojusz z Anglosasami; dyplomaci zaś mocno buntowali się przeciw prorosyjskiemu zwrotowi z roku 2019 i, jak czas pokazał, mieli rację.

Macron nie jest jednak zawodowym żołnierzem ani dyplomatą. Nie jest też, jak przedstawiają go jego krytycy, bezideowym, wykorzenionym pustym garniturem, którego dewizą jest pieniądz, domem – każdy drogi hotel, a ojczyzną strefa wolnocłowa. Wręcz przeciwnie. Przywódcę En Marche da się zrozumieć wyłącznie poprzez jego silne przywiązanie do francuskiego nacjonalizmu i jego bezwzględną wiarę w rację stanu oraz narodowy interes jako jedyne realne wyznaczniki politycznych celów i wartości.

Od 2017 roku było jasne, że jego pierwotnym zamiarem było urzeczywistnić wizję „Europy od Atlantyku po Ural”, w której naczelną rolę odgrywałaby oś Paryż-Berlin-Moskwa. W tej mierze Macronowi bliżej do nacjonalistów takich jak Éric Zemmour czy Marine Le Pen aniżeli do proamerykańskich atlantystów w rodzaju Sarkozy’ego (który powiedział Amerykanom, że gdyby to on był prezydentem w 2003 r., to wysłałby wojsko do Iraku). Zaangażowana w takie porozumienie Francja mogłaby dopomóc w trwałym osłabieniu wpływów amerykańskich na kontynencie i powrocie świata wielobiegunowego, urządzonego według tradycyjnych zasad równowagi sił i stref wpływów. Na tak uporządkowanej scenie międzynarodowej byłoby oczywiste, że Mali to obszar zainteresowania Francji, a Ukraina – Rosji. Putin tych rozgraniczeń nie uszanował, podobnie jak nie uszanował słowa danego Macronowi w sprawie Ukrainy.

Zwolennicy takiego, nazwijmy to: neoimperialnego, podejścia rozumieją jednak, że nie mówimy tu przecież o Francji Ludwika XIV czy Napoleona, która mogłaby zdominować kontynent za sprawą swej przewagi demograficznej, gospodarczej i militarnej. Wobec braku sił własnych szukają oni więcej źródeł siły na zewnątrz i znajdują ją w Unii Europejskiej. Tutaj dostrzegamy wyraźną różnicę między Macronem a, powiedzmy, Zemmourem, bo ten drugi nie wierzy, że Wspólnota może oddać Francji tego rodzaju przysługi, albo gorzej – uważa, że odda je Niemcom. W oczach Macrona UE pozwala jednak na wiele. Za jej sprawą można się odwołać do liberalnych zasad wspólnego rynku tam, gdzie Francuzi chcą eksportować i inwestować, a jednocześnie do podejścia protekcjonistycznego, gdy trzeba chronić ich rolnictwo przed konkurencją albo miejsca pracy przed „dumpingiem socjalnym”. Umożliwia ona też korzystanie z ogromnego potencjału Niemiec (przyjmując euro, Francja jakby przejęła deutschmarkę), jednocześnie pozwalając na spętanie ich regulacjami i kolegialnym procesem decyzyjnym. Wspólna armia europejska mogłaby pójść w ślady za Belgami czy Estończykami, którzy już dzisiaj biorą udział we francuskich wojnach w Afryce. O tym, jak mogłaby funkcjonować ujednolicona dyplomacja, wiemy od poprzednika Macrona w Pałacu Elizejskim, Jacques’a Chiraca. W niesławnym wystąpieniu z 2003 r., zapamiętanym głównie ze słów o „Polsce, która straciła świetną okazję, by siedzieć cicho”, ówczesny prezydent wyłożył sprawę jasno. Argumentował, że UE potrzebuje wspólnej polityki zagranicznej m.in. po to, aby kraje takie jak Polska nie mogły działać „na szkodę Europy”. A już Karol Marks zauważył, że politycy znad Sekwany mają tendencję do mówienia „Europa”, kiedy myślą „Francja”.

Macron chciałby urzeczywistnić to, o czym mówił przed laty de Gaulle: konstrukcja europejska miałaby służyć Francji do odwrócenia skutków bitwy pod Waterloo, czyli do przywrócenia jej pierwszeństwa w kontynentalnej Europie. Francuski prezydent jest politykiem nazbyt zręcznym i konsekwentnym, aby można było liczyć na to, że zmarnuje trwający kryzys. Niepowodzenie swojej dawnej polityki „resetu” z Rosją zechce on zapewne przekuć w sukces, argumentując, że agresja Kremla na Ukrainę potwierdza jego diagnozę: trzeba pogłębionej integracji w ramach UE, tak aby mogła ona sięgnąć po „strategiczną autonomię” i prawdziwie mocarstwowy status.

Intuicja podpowiada mi, że ta mocarstwowa Europa, gdy tylko pył wojenny opadnie, szybko wróciłaby do „wymagającego dialogu” z Rosją; trzeba przecież przywrócić normalne relacje handlowe, wymianę kulturową i rozgraniczyć strefy wpływów, tak na kontynencie, jak i w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Z osłabioną Rosją tym lepiej będzie się negocjować. Należałoby się też zabezpieczyć na poziomie traktatów przed tym, aby Polska czy Litwa nie zechciały znów „szkodzić Europie”, uruchamiając własne inicjatywy na arenie międzynarodowej.

.Prezydent Macron może oczywiście łatwo dowieść, że się mylę. Wystarczy, że w ramach wzmocnienia wschodniej flanki NATO dostarczy podobną liczbę żołnierzy jak Amerykanie, a następnie publicznie zapowie, że państwa naszego regionu znajdą się pod francuskim parasolem nuklearnym. Następnie może stwierdzić, że rozumie koszty przywództwa, więc zapowiada, że Francja wróci do wydatków na zbrojenia z czasów de Gaulle’a, sięgających 4 proc. PKB. Najlepszym zaś wyrazem jego proeuropejskości byłaby oferta zamiany francuskiego arsenału nuklearnego w unijny oraz przekazania UE francuskiego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Mając na uwadze tę listę życzeń, obawiam się, że ten jeden raz Francja zachowa się zgodnie z oczekiwaniami.

Marcin Giełzak

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 23 marca 2022
Fot. Gonzalo FUENTES / Reuters / Forum