.Londyn jest zawsze atrakcyjny. Nawet wtedy, gdy poświąteczne wyprzedaże i ostatki bożonarodzeniowych wakacji zapełniają go tak tłumnie, że na smakowite śniadanie w Breakfast Club trzeba czekać w kolejce przed restauracją. Opłaca się, bo „poached eggs” na tostowanym muffinie z awokado, papryką na ciepło, chilli i słodko-ostrym chorizo smakuje nie tylko hiszpańsko-londyńsko, ale bosko.
.W National Gallery wystawa późnych prac Rembrandta, z patyną srebrnego wieku, niesamowitego światła ze środka stołu, przy którym spiskują Batawowie przeciwko Rzymowi w obrazie „Sprzysiężenie Claudiusa Civilisa”. Są też piękne rysunki nagich ciał dojrzałych osób, takie dalekie od naszego stereotypu twórczości Rembrandta.
Rembrandta w ogóle w Londynie jest dużo, choć w niektórych galeriach, jak w Wallace Gallery, tylko jedno dzieło uchodzi dziś za w pełni jego autorstwa (przed stu laty uznawano ich kilkanaście). Ród markiza Wallace’a łączył kulturowo Francję i Wielką Brytanię. Jedno z powiązań wynikało z brytyjskiej pomocy dla arystokracji francuskiej, kiedy ta ostatnia wyprzedawała po Rewolucji swoje dobra, by przeżyć. Meble, stroje, wyposażenie pałaców, obrazy — wszystko można było kupić za bezcen na aukcjach. To dlatego w zbiorach Anglików jest tyle dzieł francuskiego malarstwa XVIII wieku: Fragonard, Boucher, Claude lokują się w Wallace Gallery przy urokliwym Manchester Square, tuż obok konkurujących ze sobą: Reynoldsa, Gainsborough, Hogartha. Ale w otoczeniu są też wyrafinowane i perfekcyjne dzieła Murilla.
.Jest w tym osiemnastowiecznym malarstwie coś, co dzięki opisom z książki Wojciecha Karpińskiego urzekło mnie po raz pierwszy tak mocno. Zapis historii prywatnej w — dostojnych, ale z duszą — portretach, zapis kulturowej wyobraźni, w przedstawieniach ogrodów i krajobrazów (angielski ogród był zapowiedzią romantycznego niepokoju), zapis społecznej struktury w scenkach rodzajowych i martwych naturach. Jest w Wallace Gallery obraz Rubensa, przedstawiający okolice jego domu niedaleko Antwerpii — z tęczą, z niderlandzką precyzją malunku, ale i południową, włoską energią.
Dobrze się ogląda kolekcję Wallace Gallery, bo w każdej sali są bogate opisy dzieł i ich historii w specjalnych zeszytach do przeglądania (nie ma jeszcze tak, jak na wystawie późnych dzieł Rembrandta w National Gallery, gdzie są zeszyty z opisami dzieł z dużymi literami, żeby nie trzeba było używać okularów do czytania). Co ważne — i w Wallace, i w National Gallery wejście jest bezpłatne.
.To piękne, jak ród Wallace’ów, zbierając cudowną kolekcję (także zbiory uzbrojenia) — gdzie już u wejścia jest piękny fresk Vincenza Foppy pokazujący młodego, chłopięcego Cycerona czytającego, kolekcję pełną dzieł Rubensa, mistrzów weneckich z XVII wieku, odsłaniającą przed nami Turnera — po czteropokoleniowym wysiłku przekazuje ją narodowi. A dzisiaj w olbrzymim podwórcu tego pałacu, oszklonym od góry, jest miła restauracja, żeby odetchnąć po wrażeniach.
Podobnie z potentatem przemysłu tekstylnego, Courtauldem (a więc inna klasa społeczna), który zbiera dzieła od połowy XIX wieku, na przełomie wieków budując wspaniałą kolekcję impresjonistów. Courtauld Gallery mieści się obecnie w rozległym Somerset House, przy Strandzie. To budynek, który w pierwszych latach XIX wieku przeznaczono na większość urzędów publicznych w Londynie, żeby obywatele mieli wygodniejszy dostęp do służb publicznych: od spraw skarbowo-podatkowych po ziemskie. Nie jest to duża galeria, ale salki z impresjonistami robią wrażenie — Karpiński w swojej książce opisuje swoje wielokrotne wizyty tam i zmiany w prezentacji obrazów. I jeśli organizacja przestrzeni jest zmienna, to nawet jakiś smutek, śmiertelny żal bijący z postaci leżącej Tahitanki, której nie spełniła się miłość — zatrzymują nas przy obrazie Gauguina „Nevermore”.
.Niesamowite wrażenie robi „Śniadanie na trawie” Maneta (wersja druga z serii) i tegoż „Bar w Folies-Bergère”. Dzisiaj jest też w galerii specjalna salka pokazująca impresjonistów i ruch postimpresjonistyczny w Rosji. Każda salka jest jak zachłyśnięcie. W niedużej na przykład można zobaczyć: Cranacha Starszego „Adam i Ewa w raju”, przy Drzewie Mądrości, Rubensa „Nawrócenie św. Pawła”, ze światłem padającym z nieba nie na centralny temat obrazu, ale obok, na porażonych żołnierzy i konie, innych kilka obrazów Rubensa, w tym „Zdjęcie z krzyża”, oraz „Rodzinę Jana Brueghela Starszego” , i wreszcie dwa dzieła Pietera Bruegla Starszego.
.A obok, w dwóch salkach, bieżąca wystawa — Egona Schiele’a „Radical Nude” z postaciami mężczyzn obnażonymi aż do genitaliów i przekrwionej skóry na rysunkach, z których bije „mięsna” cielesność, czy zmysłowymi rysunkami kobiet, z rozchyloną czerwoną waginą. To obnażenie nie jest tylko prowokacyjną nagością, staje się ludzką bezradnością, jakby istotą człowieczeństwa. Schiele naruszał różne tabu, kiedyś nawet odsiedział prawie 4 tygodnie w więzieniu za swoje rysunki, i rozwijając swój talent, zgasł nagle w wieku 28 lat, umierając na hiszpankę w 1918 roku, parę dni po swojej żonie.
.Wszystkie londyńskie galerie mają w sobie jakąś część prywatną: zbiory, donacje, budynki. Ale za National Gallery jest National Portrait Gallery. To miejsce, które poprzez udokumentowaną obrazami historię osób pokazuje historię Wielkiej Brytanii, we wszystkich możliwych aspektach. Pewnie, że historycznie wyłaniająca się wielkość Anglii w dawnych wiekach związana była z ludźmi Dworu, mężami stanu, rzadziej artystami i naukowcami. Ale już świat XIX wieku utkany jest z obrazów i popiersi wielkich w polityce, jak Wellington, królowa Wiktoria czy premierzy tamtych czasów: Disraeli, Gladstone, a więc reprezentantów polityki demokratycznej, zarazem jednak postaci wspaniałych w nauce, sztuce, dziennikarstwie, literaturze — obok Emmeline Pankhurst, wielkiej angielskiej sufrażystki (będzie o niej film w tym roku), Williama Morrisa, tworzącego ramy dla nowej sztuki użytkowej, rodu Churchillów, G.B. Shawa, Henry’ego Jamesa, Wilde’a. Im dalej w XX wiek, tym więcej różnorodności. Piękny portret Virginii Woolf siedzącej w fotelu, Nehru — w linii brytyjskiego dziedzictwa — generałowie I i II wojny, ale i słynny „Lawrence z Arabii”, czyli T.E. Lawrence, bez którego nie byłoby zmian na Bliskim Wschodzie po I wojnie światowej.
.Jest oczywiście w tej galerii i Bevin, który zaczynał jako związkowiec, później u Churchilla i Attlee odpowiadał za reformy społeczne tworzące zręby nowoczesnej brytyjskiej polityki społecznej, a na koniec był ministrem spraw zagranicznych budującym wkład Zjednoczonego Królestwa w powstanie NATO. Jest Margaret Thatcher, ale i związkowcy tamtych czasów, razem ze Scargillem. Są Beatlesi, a ponieważ w ostatnich latach zmieniono zasady i można w National Portrait Gallery umieszczać portrety znakomitych postaci Brytanii, nie czekając 10 lat od ich śmierci (czas, tempo — przyspieszyły), to mamy nagrany na video sen Beckhama — śpiący, oddychający, jest w słowniku symboli jak dawny Adonis… Ale jest też portret Maggie Smith, cudownie oddający jej z lekka zgryźliwą naturę, czy obraz Judi Dench w jasnościach jakże odmiennych od jej ról w serii Bondów. Zachęcił mnie do tej Galerii Karpiński w swojej książce „Obrazy Londynu”, dopiero co wydanej w Polsce.
.W przerwach — spacery, noworoczny koncert w kościele St. Martin in the Fields, gdzie The Festive Orchestra of London, grająca na XVIII-wiecznych instrumentach wykonała m.in. „Cztery pory roku” Vivaldiego, z niebywałym polotem prowadzona przez Catherine Manson, świetną również skrzypaczkę. Lecz w przerwach także coś do spróbowania. W restauracyjce kuchni Ottolenghi „Nopi” zestaw przystawek: sałatka ze złocistych buraków (naprawdę żółte!), scallopsy z nieznanymi, smacznymi warzywami, ryba upieczona w liściu banana o niesamowitej delikatności czy deser (często desery nazywane są puddingiem, choć wcale klasycznym puddingiem nie są) — lody karmelowe, polane gorącą gorzką czekoladą i posypane prażonymi słonymi orzechami… Pamiętacie, jak w „Gosford Park” Maggie Smith mówi o pysznościach: „yummy, yummy”? Można samemu spróbować, bo tuż przed świętami wyszły po polsku książki z przepisami mistrza.
.Królem muzeów jest olbrzymie National Gallery. Tam, jak podpowiada Karpiński, trzeba zaglądać podczas każdego pobytu w Londynie, wybierając różne ścieżki tropiące różne dzieła, bo jest tam wszystko, łącznie z niebywałymi zbiorami hiszpańskimi, które zresztą władcy Hiszpanii podarowali Wellingtonowi, kiedy ten pokonał Józefa Bonaparte (w taborach Bonapartego były zbiory malarstwa) i dał wolność Hiszpanom. Są tam prawdziwe perły, jak Hani ulubiony obraz van Eycka „Portret małżonków Arnolfinich” czy jak ulubiony przez Czapskiego „Pan Pivot na koniu” Corota, szukany ciągle przez Karpińskiego — szukany, bo jak to w muzeach bywa, ciągle zmieniający pozycję, raz wystawiany, raz nie.
.Dziękując Wojciechowi Karpińskiemu za inspirację, spieszę powiedzieć, że „Pan Pivot” jest! W salce numer 42. Zobaczcie kiedyś…
Michał Boni
4 stycznia 2015 r