Michał KOBOSKO: Głośniej nad tą ciszą!

Głośniej nad tą ciszą!

Photo of Michał KOBOSKO

Michał KOBOSKO

Szef polskiego oddziału waszyngtońskiego think-thanku Atlantic Council. W latach 2012-13 redaktor naczelny tygodnika "Wprost". Wcześniej dziennikarz finansowy "Gazety Wyborczej", z-ca red. naczelnego "Pulsu Biznesu". Od 2005 r. kierował polską edycją "Forbes", od 2006 r. red. naczelny "Newsweek Polska", od 2009 r. red. naczelny "Dziennika Gazety Prawnej".

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Sobotnie przedwyborcze przedpołudnie. U zaprzyjaźnionego dostawcy kupuję wino w patriotycznych barwach — białe i czerwone. On jakiś taki smutny, w końcu mówi: „Panie Michale, jadę dziś do pracy, włączam radio, a tam same głupoty. Włączam Internet, a tam tylko śmieci. Nie ma na czym oka zawiesić”.

.Ludziom „koła zabuksowały”. Nawet ci, których na co dzień polityka nie kręci, jakby dostali cios w przeponę. Przez długie tygodnie się działo i kipiało, politycy wychodzili z każdej szuflady. I nagle ktoś ludziom coś zabrał, ukradł, od czegoś ich odciął, coś ocenzurował. Więc tak chodzą nieco pogubieni, lekko osowiali, przygaszeni. I tak sobie myślą, że ten dzień sobotni jest jakiś taki nieważny i niepotrzebny. Przed każdymi kolejnymi wyborami jest to samo. Najpierw ogień kampanii, a potem jej tyleż sztywny, co sztuczny nagły finał, wyjęcie wtyczki — i długie, dwudniowe czekanie na to, co dalej. Dyskusja o ciszy wyborczej wraca w Polsce tylko przy wyborach, potem już jej nikt nie wznawia — do następnego razu. Czas może wreszcie sprawę zmienić i skończyć z fikcją.

Eryk Mistewicz wziął na wszystkoconajwazniejsze.pl ideę ciszy wyborczej w płomienną obronę. Traktuję jego tekst poważnie, ale jednak bardziej jako prowokację intelektualną niż wyraz prawdziwych przekonań. Pisze Eryk Mistewicz, że prawie 48-godzinna cisza jest po to, by pomyśleć, naprawdę się wyciszyć — i w takim nastroju podjąć poważną decyzję, którą następnie można ucieleśnić w lokalu wyborczym. Bardzo chciałbym wierzyć w taką wizję rozważnego Polaka wyborcy. Wtedy dałbym ludziom nie dwa, ale więcej dni na spokój i odpoczynek od polityki. Jak szaleć, to szaleć!

.Dostrzegam tylko jedną grupę społeczną, która czerpie realną korzyść z ciszy wyborczej — i jest to korzyść zasłużona. Ale to grupa stosunkowo nieliczna — tworzą ją kandydaci startujący w wyborach oraz ich polityczni liderzy. Dla nich rzeczywiście te kilkadziesiąt godzin to szansa na odpoczynek, zabiegi przywracające im fizyczną i intelektualną zdolność do tego, by zmierzyć się ze skutkami decyzji elektoratu. Nie jest w dobrym tonie współczuć w Polsce politykom — i ja tego nie czynię. Uznaję po prostu — na podstawie rozmów i spotkań z tymi ludźmi — że kampania wyciska z nich wszystkie siły i cały potencjał. Widać to było szczególnie w ostatni piątek, gdy liderzy odbywali 24-godzinne Tour de Pologne.

Pod koniec, w piątek wieczorem, widać już było, że przemawiają jak potłuczeni, tylko siłą bezwładności jeszcze raz opowiadają to samo, widać było, że sami siebie nie mogą już słuchać. Niech się dziś wyłączą i zresetują.

.Ale my wszyscy? Dlaczego niby mamy być odcięci od informacji, dyskusji, komentarzy? Od tego, co ma skłaniać nas do decyzji? Mamy w elektoracie z grubsza trzy grupy — tych, którzy od dawna wiedzą, na kogo zagłosują, a przynajmniej którą opcję poprą. Im cisza wyborcza jest kompletnie po nic.

Drugą grupę tworzą ci, którzy się wahają, podobno to 10–15 proc. głosujących. A największą grupę tworzą ci, którzy na wybory z zasady lub najczęściej nie chodzą. Mówią, że ich polityka nie interesuje, nie obchodzi ich, uważają, że jest brudna i zła. W swojej prostoduszności sądzą, że skutki polityki ich nie dotkną, w cudowny sposób ich ominą. Piszę „prostoduszność”, ale mam na myśli mocniejsze przywary umysłu.

.Eryk Mistewicz przekonuje, że czas ciszy przydaje się, by ludzie mogli w spokoju przemyśleć, na kogo zagłosować. By podeszli do tego niezwykle ważnego aktu z namaszczeniem i przekonaniem — bo tego wymaga szacunek do demokracji. Dokładnie tego samego argumentu można użyć, promując rozwiązanie odwrotne: dajmy ludziom z grup wahających się i niegłosujących szansę, by do końca zapoznawali się z programami wyborczymi. By poznawali kandydatów w drodze do lokalu wyborczego. By mogli jeszcze raz zestawić sobie nazwiska, programy, obietnice. By politycy mieli do ostatniej chwili szansę na przekonanie do siebie wątpiących — i zachęcenie choć części tych, którym głosować się nie chce lub którzy nie widzą w tym sensu.

Szacunek do demokracji, o którym pisze Eryk Mistewicz, buduje się także dzięki temu, że jeśli istnieje przepis, to po pierwsze, ma on sens, a po drugie, jego złamanie jest skutecznie i odstraszająco karane. Mamy w Polsce bardzo wiele przepisów, które przynajmniej jednego z tych dwóch warunków nie spełniają. Mój ulubiony przykład: zakaz jeżdżenia z komórką przy uchu jest bezwzględnie sensowny, ale z racji minimalnej karalności jest łamany przez wszelkie grupy społeczne.

Przepisy o ciszy wyborczej sensu nie mają — tym bardziej że za ich naruszanie nikt realnie nie karze. Po co utrzymywać fikcję? Tysiące publikacji wyborczych nie znikają z internetowego eteru w nocy z piątku na sobotę. Ustępują tylko miejsca na stronach głównych. Plakaty nadal oblepiają nasze miasta i wsie — a często jest tak, że w całej okolicy (jak w mojej dzielnicy) wisi jedna jedyna płachta z uśmiechniętą damską buzią. Nie jest to jawna i agresywna agitacja trwająca do niedzieli włącznie? O mediach społecznościowych nie ma co pisać.

Całą niedzielę będziemy z nich dostawać bogatą paletę informacji o cenach jabłek, pomidorów, pisanek czy swetrów. Część to fałszywki, część to „prawdziwe przecieki”. Te informacje tak czy inaczej wpłyną na wynik wyborów — ktoś pod ich wpływem pobiegnie wieczorem głosować, ktoś zmieni zdanie. Niektórzy z nas podejmą decyzję w ostatniej chwili.

Patrzę na czołówkę sobotniego dziennika, nie największego w Polsce, ale bardzo wpływowego. Patrzę i widzę co najmniej dwie zagrywki na granicy złamania ciszy wyborczej. Czy mnie to oburza? Niespecjalnie. Skoro żyjemy w prawnej fikcji, każdy tak naprawdę może zrobić, co zechce.

.I jeszcze jedno. Eryk Mistewicz pisze, że cisza wyborcza jest może de mode, ale to jak z całowaniem babci w rękę. Najlepsza metoda okazania stosownego szacunku. Ja bym rzekł, że znajdą się lepsze sposoby respektowania wieku i doświadczenia. Babcia chciałaby, aby wnuk ją częściej odwiedzał i opowiadał, co u niego — zamiast raz na rok przy święcie wywijać dłonią staruszki. Ale, rzecz jasna, nie o to chodzi. Czasy się zmieniają, zmiany postępują. Wprawdzie konie, dorożki, płyty winylowe, papierowe gazety pozostały i pozostaną, ale jako oferta dla hobbystów. Większych czy mniejszych nisz. Ogół wybiera już coś innego.

.Cisza wyborcza się zestarzała i zdezaktualizowała. Utrzymujemy ją przy życiu, zamiast zaprowadzić do historii polityki i dać o niej opowiadać profesorom na studiach. Decydują się losy demokracji — nie w Polsce, ale w Europie i na świecie. Najlepszy z najgorszych ustrojów coraz słabiej się broni. Dyktatury i reżimy różnej maści promują się, używając określenia „demokracja nieliberalna”. Młodzi ludzie zadają pytania, wymuszone nie tylko przez technologię, ale i zmiany społeczne: skoro codziennie podejmujemy dziesiątki, setki różnych decyzji i wyborów (choćby stukając w telefon, kupując, wysyłając „lajki” i „retłity”), dlaczego szansę na wybór rządu czy prezydenta mamy tylko raz na 4 czy 5 lat? Dlaczego nie możemy — my, elektorat, suweren — dysponować skuteczniejszymi narzędziami dyscyplinowania ludzi, którym przekazaliśmy ogromną władzę? To są prawdziwe pytania i dylematy. Mam wrażenie, że w takich realiach apologizowanie ciszy wyborczej to jak ratowanie róż w środku płonącej dżungli.

Michał Kobosko

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 24 października 2015
Fot.Shutterstock