Krzywdzące jest twierdzenie, że dziesięciomilionowa Polonia w USA decyduje o wynikach wyborów. Niebezpieczna megalomania wyrządza więcej krzywdy, niż dostarcza potencjalnych profitów – pisze Patrycja KITA-DZIEDZIC
Znaczenie liczb takich jak 7 i 13 znamy chyba wszyscy. Dokładnie co 4 lata Amerykanie fascynują się jednak zupełnie innymi liczbami. W tym roku magiczne 270 jest na ustach większości mieszkańców Stanów Zjednoczonych, ponieważ wielkimi krokami zbliżają się wybory prezydenckie, kampania wyborcza mimo pandemicznej rzeczywistości jest w pełni, kandydaci przemierzają kraj wzdłuż i wszerz, aby przekonać do siebie jak najwięcej wyborców. Zwycięzca wyścigu o fotel w Białym Domu musi przekroczyć ten magiczny próg 270 głosów elektorskich, aby zostać najważniejszą osobą w jednym z najpotężniejszych krajów świata i kreować jego rzeczywistość przez kolejne 4 lata.
Głosy elektorskie są podzielone pomiędzy stanami w zależności od populacji. Licznie zamieszkiwane Kalifornia, Teksas i Nowy Jork otrzymują odpowiednio 55, 38 i 29 głosów elektorskich, a słabiej zaludnione, takie jak Alaska, Delaware czy Północna i Południowa Dakota, dysponują zaledwie trzema głosami. Większość stanów od lat ma dość sztywne preferencje wyborcze: stany położone na Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżu najchętniej wybierają kandydata demokratów, a środkowa część kraju stawia krzyżyk przy nazwisku zaproponowanym przez Partię Republikańską. Prawdziwa walka rozgrywa się zawsze w tzw. swing states, czyli stanach, które głosują raz na demokratów, a raz na republikanów. Ten rok nie jest wyjątkiem i po raz kolejny mapa wyborcza Stanów Zjednoczonych wygląda jak wojenne plany sztabowe, które dzielą kraj na czerwień republikanów i niebieskie krainy demokratów.
Gdzie w tej przedwyborczej układance znajduje się Polonia? Rodacy w tzw. Starym Kraju karmieni są pięknymi frazesami o wielkości amerykańskiej Polonii, co powoduje uzasadnione pytanie o miejsce Polski w amerykańskim wyścigu prezydenckim.
Według ostatniego spisu powszechnego w Stanach Zjednoczonych żyje prawie 10 milionów osób, które zadeklarowały jakiekolwiek, chociażby i szczątkowe polskie pochodzenie. Nie można tego odbierać jako „w USA żyje 10 milionów Polaków i ich potomków”.
Specyfika tego kraju, w którym prawie każdy skądś przyjechał, powoduje, że większość Amerykanów ma obce pochodzenie, czy to niemieckie, irlandzkie, czy to wschodnioeuropejskie, i utożsamiając się z krajem pochodzenia swoich przodków, choć często niewiele o nim wiedząc, tworzy barwną, wielonarodowościową amerykańską mozaikę, która stała się fundamentem tego kraju i narodu. I tak oto często mamy do czynienia z osobą, która określa się jako American-Italian, pobieżnie znającą historię tego kraju (lub nieznającą jej wcale), niemówiącą po włosku, mającą dość ograniczone pojęcie o kulturowym dziedzictwie, które często będzie ograniczało się do aspektu kulinarnego, ale skoro jego prababka sto lat temu wysiadła ze statku na nowojorskiej wyspie imigrantów Ellis Island, on (ona) ma pełne prawo według amerykańskich obyczajów, żeby określać się tak, jak ma na to ochotę.
Podobna sytuacja ma miejsce w społeczności polskiej. Oczywiście nie wymagam, aby każdy Polish-American znał na pamięć wszystkie zwrotki „Mazurka Dąbrowskiego”, bo przecież wielu Polaków w ojczyźnie też ma z tym kłopot, nie oczekuję biegłej znajomości języka. Przynależność do polskiej grupy etnicznej w USA często niebezpiecznie sięga najniższych warstw popkultury, które niezagospodarowane przez odpowiednie idee prowadzą do krzywdzącego powielania stereotypów i co gorsza, do marginalizacji Polonii i utraty wartościowego potencjału.
Polish-Americans mają wielki wpływ na wyniki wyborów tylko w stanach, w których stanowią jakiś większy odsetek mieszkańców, np. w stanie Wisconsin mieszka 8,5 proc. Polish-Americans, w Michigan 8 proc., w Pensylwanii ponad 6 proc. M.in. te stany uważane są za swing states, gdzie liczy się każdy głos.
Przy okazji wyborów możemy tam zaobserwować wzmożoną aktywność kandydatów oferujących najróżniejsze wersje kiełbasy wyborczej każdej grupie społecznej, która zechce ich poprzeć. Umiejętne prowadzenie przez polonijne lobby rozmów i jasne wyrażanie oczekiwań mogłoby przynieść wymierne korzyści naszej społeczności.
Krzywdzące jednak jest twierdzenie, że dziesięciomilionowa Polonia w USA decyduje o wynikach wyborów. Niebezpieczna megalomania wyrządza więcej krzywdy, niż dostarcza potencjalnych profitów. Zjawisko to nie jest problematyczne, gdy takie opinie wyrażają Polacy, jednak problem rośnie do gigantycznych rozmiarów, kiedy te oderwane od amerykańskiej rzeczywistości uproszczenia są powtarzane przez dziennikarzy, publicystów lub (o zgrozo!) polityków. Jesteśmy wówczas na prostej drodze do przecenienia naszego rzeczywistego wpływu na politykę Stanów Zjednoczonych.
Nie musimy wyważać otwartych drzwi, nie traćmy na to energii, ponieważ dobrze wiemy, co i jak należy zrobić, aby osiągnąć sukces w budowaniu polskiego lobby, które jako jedyne będzie w stanie zapewnić Polsce odpowiednie miejsce w amerykańskiej przestrzeni politycznej. Już w 1922 roku konserwatysta Władysław Leopold Jaworski pisał: „Brakiem umysłowości i działalności polskiej jest to, że się sprawy nie przemyśli do końca. Jeszcze raz należy powtórzyć: każdą sprawę należy przemyśleć do końca”.
Przenieśmy się na chwilę na całkiem przyjemny październikowy wieczór na Florydzie. W Sanford wylądował samolot z prezydentem Trumpem na pokładzie. Tłum jego wyborców szczelnie wypełnia dostępną przestrzeń. Donald Trump mówi wiele o osiągnięciach swojej administracji, o sytuacji na Bliskim Wschodzie, o podpisaniu w obecności przedstawiciela Bahrajnu historycznego traktatu pokojowego normalizującego stosunki dyplomatyczne między Izraelem a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, o uznaniu Jerozolimy jako izraelskiej stolicy, o zabiciu lidera ISIS Abu Bakr al-Baghdadiego, aż dochodzi do gorącego tematu budowy muru na granicy z Meksykiem. Prezydent Stanów Zjednoczonych wyraża uznanie i pochwałę dla prezydenta Meksyku za współpracę na tym obszarze. Mówi, że Meksyk oddelegował żołnierzy do pilnowania granicy oraz że partycypuje w kosztach budowy muru.
W tym miejscu każdemu z polityków sojuszniczego kraju powinna zapalić się lampka. Oto bowiem Donald Trump wyraża uznanie dla działań Andrésa Manuela Lópeza Obradora, który podczas swojej kampanii wyborczej akcentował sympatię i zrozumienie dla imigrantów szturmujących amerykańską granicę, a po wyborze na urząd, w obliczu sankcji gospodarczych, postanowił zrobić zwrot przez rufę i zmienić swoją politykę.
Prezydent Stanów Zjednoczonych jasno pokazuje, że dobro Ameryki jest dla niego najważniejsze i że pochwał może spodziewać się każdy, kto dla tego dobra działa, a jeszcze lepiej, gdy z własnej kieszeni dorzuca niezbędne środki finansowe. Taka jest i powinna być polityka: przedkładanie korzyści własnego kraju nad korzyści innych państw.
Zasada może i jest brutalna, ale jej zrozumienie mogłoby oszczędzić wielu rozczarowań egzotycznym sojusznikom niezadowolonym z działań Wuja Sama na europejskiej arenie. Polityka nie jest zbiorem pobożnych życzeń wypełnionych nadziejami na uznanie naszych zalet, takich jak poczucie honoru oraz skromności. Mądra polityka winna zaangażować do działań wszelkie dostępne środki i możliwości służące poprawie wizerunku, możliwości osiągnięcia zysków.
Polska w Stanach Zjednoczonych ma tylko i aż jedną doskonałą broń – Polonię. Stanisław Cat-Mackiewicz w swojej książce Londyniszcze pisał: „Ciekawe i zabawne jest także to, że każdy naród przypisywał Anglikom te właśnie cechy, które sam w sobie ceni najbardziej”, co mogłoby wskazywać na polskie zamiłowanie do wielbienia w Amerykanach ich oddania ojczyźnie, miłości do flagi (w ostatniej debacie kandydatów na wiceprezydentów zarówno postępowa Kamela Harris, jak i konserwatywny Mike Pence mieli wpiętą w ubranie amerykańską flagę, co pokazuje, jak szalenie ważne w Stanach Zjednoczonych jest okazywanie szacunku fladze) oraz pewności siebie, czasem aż na granicy bezczelności, czego uosobieniem jest prezydent Trump.
,Dobrze jest komplementować bratnie narody, ale jeszcze lepiej byłoby odrzucić politykę karmienia się pięknymi słowami i rozpocząć wielki narodowy rachunek zysków i strat, na którego podstawie Polska oceni, co tak naprawdę jej się opłaca.
Patrycja Kita-Dziedzic