"Dziennikarze z zawodówki"
Opinie o studentach dziennikarstwa nie różnią się specjalnie od opinii o studentach w ogóle. W sytuacji gdy po maturze naukę kontynuuje ponad 50% populacji, trudno stosować jakiekolwiek porównania ze studentami z okresu sprzed edukacyjnego boomu. Skoro dziennikarstwo i komunikację społeczną studiuje około 20 tys. osób, trudno uniknąć pospolitości.
.Nie oznacza to jednak, że poziom wszystkich jest równie dramatyczny. Najlepszą ocenę współczesnych adeptów kierunków dziennikarskich usłyszałem z ust prof. Walerego Pisarka: „nigdy nie widziałem tak słabych i nigdy nie widziałem tak dobrych”. A posiadacz Lauru SDP za rok 2012 wie, co mówi, bo ma ogromne akademickie doświadczenie.
Jednych od drugich można odróżnić za pomocą prostego testu. Wystarczy na pierwszych zajęciach zadać pytanie: co czytasz (a powiem ci kim jesteś). Nie chodzi o lektury książkowe, ale o prasę.
Większość studentów dziennikarstwa nie czyta nic, co szeleści papierem.
Także większość z czytających w sieci nie zagląda na strony gazet (po co, skoro są portale informacyjne), chyba że zapędzą się tam, klikając w link zamieszczony na FB lub TT. Podstawowym źródłem wiedzy dla przeciętnego studenta dziennikarstwa jest… inny student dziennikarstwa, a ściślej krąg znajomych informujących, co warto przeczytać, gdzie zajrzeć.
Szczególnie zaskakujący jest brak zainteresowania oglądaniem telewizji. Zaskakujący, bo przeciętny student, bez względu na płeć, pytany o to, jak wyobraża sobie swoją dziennikarską przyszłość, wskazuje pracę przed lub za kamerą.
Przyszli pracownicy mediów są także średnio zainteresowani i słabo zorientowani w tym, co słychać w branży. Na pytanie, kto latem 2012 kupił „Rzeczpospolitą”, standardowa odpowiedź brzmi: „ja nie, bo gazet w ogóle nie kupuję”.
Poważny kłopot pojawia się podczas dyskusji o sensowności istnienia mediów publicznych, ponieważ pojęcie „abonamentu” nie dla wszystkich jest czytelne (rachunek za kablówkę?). Trudno w tej sytuacji rozmawiać o mechanizmach rządzących mediami, zagrożeniach i szansach stąd płynących, relacjach między wydawcami a redakcją oraz różnicy między byciem dziennikarzem a media workerem.
Ale – wracając do prof. Pisarka – można się czasem bardzo zdziwić, bo nie brak wśród studentów ludzi świetnie obeznanych nie tylko w rynku polskim, ale brytyjskim czy skandynawskim. A przy tym prowadzących własnego bloga i wyłapujących bzdury w tekstach profesjonalnych dziennikarzy. Tyle, że tacy zawodnicy nie są „produktem” systemu. To raczej aktywiści drugiego (czyli samokształceniowego) edukacyjnego obiegu. Z takimi pracować to czysta przyjemność, choć już niekoniecznie w roli klasycznego belfra. Ale co zrobić z resztą „kursantów”?
Bądźmy sprawiedliwi. Nie lepsze opinie krążą na temat ludzi uczących dziennikarstwa. W pierwszej, gorszej wersji występuje akademik z plikiem pożółkłych konspektów, w drugiej, ciut lepszej, bezrobotny redaktor. Obie są pełne smacznych anegdot o deficycie wiedzy praktycznej lub całkowitym braku umiejętności dydaktycznych. Obie – po latach krzepnięcia kierunków dziennikarskich – raczej niewiele mają już wspólnego z rzeczywistością, choć biorąc pod uwagę skalę i niesłabnący edukacyjny rozmach na tym odcinku (20 tys. dusz do zepsucia!), różne rzeczy zdarzyć się mogą.
Faktycznie, nie jest łatwo znaleźć ludzi, którzy łączą w sobie doświadczenie zawodowe z przygotowaniem metodycznym. Zawsze czegoś jest więcej, a czegoś brakuje. Z latami przewagę zdają się zyskiwać wykładowcy-praktycy, co właściwie czyni z dziennikarstwa kursy zawodowe. Cechą szczególną takiej kadry jest nieuleganie rutynie i stawianie oporu gangrenie biurokracji, jaka stopniowo paraliżuje wszystkie wyższe uczelnie. Dziennikarze wykładający dziennikarstwo dzielnie zmagają się z obowiązkowymi sylabusami i metrami bieżącymi dokumentacji, jakie są wymagane przez akademickie przepisy. Niektórzy się buntują głośno, większość wybiera bierny opór lub strajk włoski. Nie tyle z lenistwa, co ze specyfiki podejścia do powierzonego zadania.
Bardziej przypomina ono relacje mistrz – czeladnik niż wykładowca – student. Plany, konspekty, sylabusy powstają, bo tego wymaga ład korporacyjny. Ale i tak zajęcia mają charakter autorski, oparte są raczej na własnych doświadczeniach niż literaturze fachowej, tematy ewoluują, a prowadzący zajęcia starają się reagować zarówno na to, co dzieje się w mediach, jak i na możliwości audytorium. Każdy dziennikarz, który ma za sobą choćby epizod akademicki, musiał modyfikować swoje plany zajęć, gdy okazywało się, że trzeba studentom zrobić błyskawiczny „dokształt” z takiej czy innej dziedziny. Albo przyspieszony kurs pisania leadów. Często też finalny efekt warsztatów był daleki od założonego, ale jedyny możliwy do osiągnięcia w takim zespole.
Biorąc pod uwagę realia, taka postawa, dość odległa od akademickiej poprawności, jest zarazem jedyną możliwą. Najlepiej też sprawdzają się zajęcia prowadzone w formie konkretnych projektów. Na przykład wyjazdy studyjne, których efektem jest zestaw różnych materiałów dziennikarskich. Przygotowanie gazety (na dowolnym nośniku), opracowanie raportu, wspólne, krok po kroku prowadzenie śledztwa dziennikarskiego. Tak też się pracuje na wielu uczelniach. Absolwenci wraz z dyplomem mogą dzięki temu potencjalnemu pracodawcy przedstawić konkretne owoce własnej pracy.
Mamy więc w większości ośrodków akademickich takie dziennikarskie „zawodówki”. Sprawdzają się tylko, jeśli ich uczniowie mają już jakieś konkretne wykształcenie lub równolegle studiują inny kierunek. Dziennikarz musi bowiem wiedzieć coś o wszystkim i wszystko o czymś. Jeśli cała jego edukacja zakończy się na licencjacie, czy nawet magisterium dziennikarskim, niewiele jest warta. W tym fachu potrzebni są ludzie, którzy przynajmniej w jednej dziedzinie powinni być kompetentni. I nie chodzi tu o „znajdowanie tekstów w sieci i takie ich przeredagowywanie, by były wysoko pozycjonowane w wyszukiwarkach internetowych” (jedna z definicji współczesnego dziennikarza).
Pojęcie „zawodówka” jest stygmatyzujące. I w takim kontekście też zostało tu użyte. Uważam bowiem, że główną słabością kształcenia (nie tylko w Polsce) armii dziennikarzy nie jest przewaga teorii nad praktyką lub odwrotnie, ale fakt, że nie kładzie się dostatecznego nacisku (jeśli w ogóle się kładzie) na cnoty niezbędne dla wykonywania tego zawodu.
Jestem zwolennikiem tezy, że kryzys dziennikarstwa nie bierze się jedynie z braku modelu finansowania dostosowanego do rewolucji technologicznej. Nie uważam, by absolwenci obecnych studiów pisali gorzej niż kiedyś, są też zapewne dużo sprawniejsi (od swoich wykładowców), jeśli chodzi o wykorzystywanie w komunikacji nowych mediów. Brak im natomiast zarówno wiedzy ogólnej, jak i zrozumienia, co jest istotą tego zawodu.
Warsztaty dotyczą tego „co” i „jak” pisać, nie uczy się natomiast w trakcie studiów (lub uczy za mało), „dlaczego” się pisze i „po co”.
Nie chodzi jedynie o kwestie etyki, misji, powołania, służebności tego zawodu, ale właśnie o pewne dziennikarskie cnoty. Są oczywiście teorie głoszące, że coś takiego w przyrodzie nie występuje, ale teorie te narodziły się stosunkowo niedawno.
Rzecz sprowadzając do cnoty kardynalnej – dziennikarz powinien lubić ludzi, a przynajmniej się ich nie bać. To niby niewiele, ale w dobie reporterów penetrujących głównie sieć, a z ludźmi rozmawiających jedynie przez telefon – bardzo dużo.
Lista cnót dziennikarskich jest długa, z niektórych bywamy rozliczani przez wysokie sądy. Zdarza się, że dziennikarz nie napisze prawdy. Jeśli zachował rzetelność i staranność przy zbieraniu materiałów, nie jest to grzech śmiertelny. Gorzej, jeśli napisał prawdę, ale przy okazji złamał czyjeś życie. Nie jest to dziś wcale takie oczywiste. Przeciwnie. Współcześni absolwenci dziennikarstwa „kasują” debiutantów sprzed dwóch dekad nie tylko w sprawności warsztatowej, lecz także w miękkości kręgosłupa połączonej z bezwzględnością w osiąganiu celu.
Dlatego ważniejsze od szkolenia zawodowego jest kształtowanie charakterów (kiedyś temu właśnie miała służyć edukacja). W czasach, gdy zaufanie do dziennikarzy jest coraz mniejsze, to wręcz kwalifikacja podstawowa. Ćwiczenie najróżniejszych sprawności traci na znaczeniu, także ze względu na tempo zmian technologicznych. I tak szybko stają się one mało użyteczne. Co innego zestaw cnót, które nie tracą na wartości bez względu na tworzywo i nośnik, z jakim dziennikarz ma do czynienia. A zatem – skoro już mamy szkoły dla żurnalistów w czasach zanikania żurnali, wypuszczajmy z nich przynajmniej porządnych ludzi. Tacy wszędzie się przydadzą.
Piotr Legutko
Tekst pochodzi z wyd.3 kwartalnika opinii „Nowe Media” [LINK]