Jarosław Gowin odbył rajd po mediach, anonsując swój powrót do polityki. Czy jest w stanie odebrać rządzącej partii poparcie konieczne do utrzymania władzy? – pisze Piotr ZAREMBA
Tak naprawdę był to rajd byłego wicepremiera po audycjach stacji TVN. Polityk epatuje, moim zdaniem nadmiernie, opowieściami o swojej depresji. To nie jest dobry punkt wyjścia do aspirowania do kluczowej roli w państwie, nawet jeśli wywołuje falę zdawkowego współczucia i pochwały za upowszechnianie wiedzy o tej dolegliwości.
Zarazem pierwsze wypowiedzi Gowina ustawiają go w roli mściciela. Zapowiada apelowanie, za pośrednictwem TVN, do jednej czwartej zwolenników PiS, którzy – wynika to z sondaży – oglądają stację Moniki Olejnik. Mają oni być potencjalnymi wyborcami „umiarkowanej centroprawicy”, którą Gowin chce tworzyć z liderami PSL, a nawet z Szymonem Hołownią.
Czy groźba jest realna? Na pewno o tyle, że każde dwa procent stracone przez jedną bądź drugą stronę politycznej wojny w Polsce może okazać się kluczem do zdobycia przez kogoś władzy i utraty tej władzy przez kogoś innego. W roku 2015 Jarosław Kaczyński wziął na pokład Zjednoczonej Prawicy i Gowina, i Zbigniewa Ziobrę właśnie po to, aby mu tych dwóch–trzech procent nie zabrakło. Teraz, wobec pewnego kryzysu poparcia dla PiS, są one niemal na wagę złota. Z tego punktu widzenia decyzja Kaczyńskiego, aby pozbyć się Gowina z rządu i koalicji, może okazać się błędna, nawet jeśli nie poskutkowała utratą większości w Sejmie. Co prawda PiS pozbawił byłego wicepremiera większości posłów, ale przy urnach może mu czegoś zabraknąć.
Kto jest winien
Ta większość zresztą też jest problematyczna. Wystarczy posłuchać przechwałek Pawła Kukiza, jak to całe państwo zawisło na głosach jego i dwóch jego kolegów. Albo obserwować, z jaką paniką obóz rządzący sprawdza, czy ma większość do zablokowania komisji śledczej w sprawie inwigilacji Pegasusem. Ale przyjmijmy, że rządzący dotrwają do wyborów w konstytucyjnym terminie. Sejmowa drobnica w ostateczności nagina się do rządu, bo sama boi się wcześniejszego rozwiązania parlamentu. Gowin sugeruje jednak, że gra toczy się już o nowe rozdanie.
Czy można było tego rozwodu uniknąć? Każda ze stron tworzy własną legendę. Z perspektywy Gowina wygląda to tak, że Kaczyński przyzwolił na rozbijanie jego Porozumienia (początkowo przede wszystkim Adamowi Bielanowi), bo chciał się zemścić za zablokowanie wyborów kopertowych w roku 2020, w którym to sporze ówczesny wicepremier nie tylko miał rację moralną, ale ratował obóz rządzący przed kompromitacją. Te zbyt późno i źle przygotowane przepisy prowadziłyby do wyborczego chaosu i do kwestionowania mandatu Andrzeja Dudy.
Z kolei przeciwnicy Gowina, także jego dawni koledzy z Porozumienia, twierdzą, że ten wieczny polityczny wędrownik o wielkich ambicjach już na początku nowej kadencji Sejmu w roku 2019 sugerował, że to jego ostatnia kadencja z PiS. A podczas wojny o wybory kopertowe spiskował z opozycją, przymierzał się do fotela marszałka sejmu po wywróceniu obecnego układu.
To chyba fakt, że Gowin coraz mniej myślał kategoriami wspólnego interesu. Spór o przepisy Polskiego Ładu prowadził hałaśliwie, jakby już nastawiony na zerwanie. Inna sprawa, że po jego wyrzuceniu z rządu niektóre z jego propozycji podatkowych premier Morawiecki jednak przyjął, tyle że cichcem. Chyba obie strony miały już siebie dosyć. Nie jest łatwo być partnerem Kaczyńskiego – z natury rzeczy dominuje nad otoczeniem. Ale też być może coraz trudniej było zaspokajać Gowina.
Pewnie jeszcze po latach i być może historycy, a nie komentatorzy, będą się głowili, kto tu jest winien i czego. Ciekawsze jest pytanie, co wyniknie z Gowinowych wygibasów. Czy faktycznie uda mu się manewr z „opozycyjną centroprawicą”? Co to pojęcie w praktyce w ogóle oznacza? I czy kluczem do przejęcia władzy przez opozycję jest dokooptowanie do niej ludzi o temperamencie i poglądach Gowina?
Centroprawica, czyli co?
Tak zdaje się mniemać lewicowy komentator Jakub Majmurek, który po występach Gowina w TVN z żalem zauważył, że być może bez „centroprawicowego” komponentu programowego, opozycyjnej koalicji (obojętne, czy wyborczej, czy zawiązanej już po wyborach), nie uda się w roku 2023 przejąć władzy. Ten komponent miałby dotyczyć nie tylko społeczno-gospodarczych poglądów Władysława Kosiniaka-Kamysza czy Jarosława Gowina, ale także na przykład aborcyjnego „kompromisu”, który nie tylko Lewica, ale i PO chętnie by zamieniły na aborcję na życzenie.
Potwierdzać to wrażenie mogą inne okoliczności. Donald Tusk wojuje dziś z Lewicą. Chce ją pozbawić części elektoratu, ale może ją też chcieć okrążyć paktowaniem z bardziej umiarkowanymi politykami spoza swojej partii. Z drugiej jednak strony ten sam Tusk prowadzi dziś z PiS wojnę totalną, nastawioną na całkowite zdyskredytowanie moralne takich ludzi jak Kaczyński czy Morawiecki. Czy można to robić zręcznie i skutecznie, mając u boku takich ludzi jak Gowin, któremu komentatorzy opozycyjni wciąż wypominają współudział w polityce Zjednoczonej Prawicy? I któremu w najlepszym razie wyznaczają mało komfortową rolę „świadka koronnego”? Dodajmy: świadek koronny to także gangster.
Gdy spojrzeć na dzisiejszy układ sił, perspektywy takiej „umiarkowanej centroprawicy” przedstawiają się dość marnie. Wynika to z logiki polaryzacji w samej Polsce, a także z natury wojny cywilizacyjnej, która dzieli świat i jest sporem o wszystko: o wychowanie, rolę religii, o kształt kultury, o imigrantów, o granice narodowej suwerenności. Nieprzypadkowo Koalicja Polska, czyli ludowcy z przyległościami, prezentujący w większości tych tematów stanowisko niejasne lub pełne uników, albo bliskie mainstreamowi, wypadają ostatnio tak kiepsko. Balansują na granicy progu wyborczego. Naprawdę wierzymy, że Gowin ich wzmocni?
Z kolei Szymon Hołownia nie ma najwyraźniej ochoty na sprzymierzanie się z kimkolwiek w teorii bardziej na prawo od niego. Woli szyld całkiem nowej siły, w praktyce – biorąc pod uwagę choćby barwy polityczne większości jego koła w sejmie – nachylonej w lewo. Pisanie programu Polski 2050 zaczął Hołownia od manifestów antyklerykalnych. Kokietować próbuje zaś deklaracjami własnej apartyjności. Po co mu na pokładzie politycy kojarzący się z PiS?
Gowin jako maskotka?
Oczywiście stanowisko Hołowni może jeszcze zmienić argument, że odbijanie PiS miękkiej części elektoratu wymaga personalnych kompromisów z częścią dawnej Zjednoczonej Prawicy. Ale logika codziennych politycznych bojów jest zgoła inna. Trwa wielkie egzorcyzmowanie ducha PiS, wzmacniane przez oskarżenia o inwigilację czy upartyjnianie państwa. To nie sprzyja kompromisowi.
W efekcie może się okazać, że Gowin odbierze Kaczyńskiemu te mityczne dwa procent, ale sam znajdzie się, powiedzmy z PSL, pod wyborczą kreską. I albo otworzy drogę do władzy opozycji wojowniczo antykonserwatywnej, w każdej sferze nastawionej na odwet za ostatnie osiem lat (taką jest już dziś tak naprawdę cała Platforma Obywatelska), albo nie zdoła powstrzymać osłabionego Kaczyńskiego w sięgnięciu po trzecią kadencję, tyle że w karkołomnej koalicji z Konfederacją. W każdym z tych przypadków to zapewne koniec kariery Gowina.
Możliwe, że się przeciśnie; że będzie traktowany jako mało pożądany partner sił, które na co dzień utożsamiają się ze Strajkiem Kobiet i skrajnie progresywnymi trendami kulturowymi. W takim przypadku może stać się maskotką, tak jak stał się nią, zmuszony do widowiskowej zmiany przekonań w każdej sferze, Michał Kamiński. Oby w tym wszystkim Jarosław Gowin zachował minimum powagi. Sprzedawanie swoich krzywd z czasów współpracy z Kaczyńskim wystarczy na jakieś kilka miesięcy.
Zarazem to, czy czeka nas scenariusz antykonserwatywnego triumfu, czy jednak trzeciej kadencji prawicy, od takich ludzi jak Gowin zależy w niewielkim stopniu. Obóz Kaczyńskiego popełnia błąd za błędem, a im bardziej zdaje się być osaczony, tym bardziej się miota.
PiS przegrywa ze sobą
Kiksem było podejmowanie wojny z TVN w momencie, gdy z powodów geopolitycznych tak bardzo potrzeba nam poprawnych relacji z Amerykanami – wobec narastającego zagrożenia ze strony Rosji. Sytuację uratował prezydent Duda swoim wetem. Bardziej skomplikowana jest kwestia coraz gwałtowniejszej wymiany ciosów z Unią Europejską. Perspektywa federalizacji Europy nie jest czymś wymyślonym. Ale jest to wojna niefortunna z wielu perspektyw, grożąca nam i izolacją polityczną, i kłopotami finansowymi. Należało próbować choć częściowo, taktycznie ją wygaszać. To na pewno najgorszy moment na frontalne zwarcie z polskimi sędziami, którzy zawsze mogą liczyć w Brukseli na poparcie. Skądinąd zaś reforma sądownictwa à la Zbigniew Ziobro jest dramatycznie nieprzemyślana. W tych sprawach Gowin hamował PiS.
A jeśli służby specjalne w rękach PiS naprawdę podsłuchiwały przeciwników bez dostatecznych podstaw prawnych, kara za to powinna nastąpić. Byłaby zasłużona.
Może najgroźniejsze dla obecnej władzy jest niezadowolenie Polaków z powodu stanu ich portfeli. Inflacja nakładająca się na kiksy związane z Polskim Ładem. Bez wątpienia coraz ciężej się tłumaczyć z chaosu, jaki wkrada się w system podatkowy, nawet jeśli pierwotna myśl była słuszna. Należało skorygować podatkowe nierówności preferujące bogatych, ale cena za gąszcz nieczytelnych przepisów już jest duża. Gowin może powtarzać: A nie mówiłem!? Choć część zamętu wynika z kompromisów zawieranych z reprezentantami mitycznej klasy średniej, obecnymi także w klubie PiS.
W normalnym systemie za te akurat błędy zapłaciłby dymisją premier – przed wyborami jak znalazł. Ale w sytuacji niemal równowagi głosów w sejmie samo podejmowanie operacji wymiany rządu równałoby się samobójstwu. I pomimo tych wpadek nie widzę w PiS postaci, która mogłaby zastąpić Morawieckiego.

.Zwyciężyć może więc PiS tylko z samym sobą. Ma coraz gorsze notowania, ale zaledwie jedna czwarta Polaków wierzy w zdolność opozycji do naprawienia kiepskiej sytuacji. Agresja Tuska wciąż nie jest wystarczającą bronią przed arogancją PiS-owskiego rządu. Tym bardziej nie jest nią rozżalenie Gowina, jak bardzo bym go po ludzku nie rozumiał.
Piotr Zaremba
Tekst ukazał się w nr 849 Tygodnika “Idziemy” [LINK]