Prof. Andrzej NOWAK, Piotr LEGUTKO: Europa bez katedr i Szekspira

Europa bez katedr i Szekspira

Photo of Prof. Andrzej NOWAK

Prof. Andrzej NOWAK

Historyk, sowietolog, publicysta, profesor nauk humanistycznych, kierownik Pracowni Historii Europy Wschodniej w Instytucie Historii UJ oraz Pracowni Historii Europy Wschodniej i Studiów nad Imperiami XIX i XX wieku w IH PAN. Redaktor naczelny czasopisma „Arcana” (1991-2012), autor m.in. „Dziejów Polski”. Kawaler Orderu Orła Białego.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Photo of Piotr LEGUTKO

Piotr LEGUTKO

Dziennikarz, publicysta, pedagog. Debiutował w „Tygodniku Powszechnym”. Od 1991 do 1997 w „Czasie Krakowskim”, także jako redaktor naczelny. Od 2007 do 2011 r. redaktor naczelny „Dziennika Polskiego”. Współautor (z Dobrosławem Rodziewiczem) książek „Gra w media” i „Mity IV władzy”, autor poradnika „Sztuka debaty”, zbioru esejów „Jad medialny” oraz wywiadów „Kod buntu” i „Dlaczego zawiedliśmy?”. Wykładowca Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II. W latach 2017-2024 dyrektor kanału TVP Historia.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Mozart, Szekspir, Dante, Molier – śladów żadnego z tych nazwisk nie ma we wzorcowym muzeum historycznym zbudowanym przez UE w Brukseli, znanym jako Dom Historii Europejskiej – przekonuje prof. Andrzej NOWAK w rozmowie z Piotrem LEGUTKO

Dziedzictwo europejskiego oświecenia i Dom Historii Europejskiej

Piotr LEGUTKO: Czy można powiedzieć, że właśnie od wieku XVIII mamy do czynienia z takim praktycznie niezmiennym układem, który możemy nazwać umownie koncertem mocarstw, a dwie wojny światowe wynikały z nieutrzymania balansu sił między nimi? I czy znów nie mamy do czynienia z taką sytuacją, że trzeba jak najszybciej ów balans przywrócić, bo przecież wiadomo, że z Rosją taką, jaką ona jest, trzeba się układać?

Prof. Andrzej NOWAK: Odpowiem na to pytanie, ale najpierw spróbuję połączyć kilka wątków z pytań poprzednich. Otóż, w owym koncercie mocarstw, który kształtuje się w XVIII wieku, niewątpliwie spoiwem ideologicznym jest ideologia oświecenia. Także Katarzyna II do dzisiaj w historiografii zachodniej uchodzi za typową, a nawet najwybitniejszą przedstawicielkę tego „postępowego” nurtu (także dlatego, że w osobie rosyjskiej despotki ze Szczecina uczcić można dodatkowo kobietę imponująco silną wśród takich męskich miernot jak Jerzy III, Ludwik XVI, nie mówiąc już o jej ekskochanku na tronie polskim). Potęga oddziaływania tego stereotypu jest tak niesamowita, że wygrywa nawet, jeśli zderzy się z liczbami, które trudno zakwestionować, ale jeszcze trudniej się z nimi przebić.

Otóż, w Rzeczypospolitej, która była kilkukrotnie mniejsza ludnościowo od Rosji, zwłaszcza po pierwszym rozbiorze, czyli po 1772 roku, i oczywiście wielokrotnie mniejsza terytorialnie, wydawano po tej dacie co rok przeciętnie dwa razy więcej książek niż w Rosji. Ludzi abonujących pisma i czytających książki było w owej Rzeczypospolitej lat 1772–1792 znacznie więcej niż we „wspaniałej oświeconej Rosji” Katarzyny II. Po dokonanym przez Katarzynę ostatecznym rozbiorze, a następnie przesunięciu jego granic jeszcze na zachód w roku 1815 przez jej wnuka Aleksandra I, kiedy pod panowaniem rosyjskim znalazło się dokładnie osiemdziesiąt dwa procent terytorium przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, w państwie carów więcej ludzi umiało czytać i pisać po polsku niż po rosyjsku (dostrzegł do Timothy Snyder w swej książce Reconstruction of Nations). Ale w świadomości i w historiografii wciąż powstającej na świecie to Katarzyna II pozostaje symbolem postępu, tolerancji, oświeceniowej ideologii, natomiast Polska pozostaje ciemną dziurą na mapie oświecenia. Przypomnę, że te książki, które w Rzeczypospolitej lat 1772–1792 się ukazywały, to nie były jakieś „młoty na czarownice”, tylko już w dużej części płody intelektualne tej zmiany, której symbolem jest Komisja Edukacji Narodowej. To jest myśl oświeceniowa.

Dlaczego o tym mówię? Żeby powiedzieć, że nie tylko czynnik siły jest tutaj decydujący w rozgrywkach między mocarstwami i nie tylko o balans owej siły między nimi chodzi. Są one połączone spoiwem pewnej ideologii, już nie chrześcijaństwa, ale oświecenia właśnie. I w imię oświecenia Katarzyna II przecież dokonuje pierwszego rozbioru, bo mówi, że w Polsce jest nieład, nieporządek, anarchia i dlatego trzeba tu wprowadzić oświecenie. Wolter pisze w liście do Katarzyny, że nie ma innej rady, tylko musi ona wysłać czterdzieści tysięcy Kozaków, żeby nareszcie zapanowało oświecenie w tej ciemnej, nietolerancyjnej Polsce. Oczywiście ta nowa wersja ideologii łącząca Europę w wieku oświecenia przechodzi rozmaite dramatyczne wstrząsy, mutacje, rewolucje w końcu wieku XVIII. Rosja znowu staje przeciwko Europie Zachodniej, tym razem rewolucyjnej – francuskiej. Ale wciąż dzieje się to jakby w obrębie jednej wspólnej burzy ideowej, z której wyłania się pewnego rodzaju paradygmat postępu. Postępu, którego symbolem ostatecznie stanie się Marks. Można to zobaczyć i o tym posłuchać w Domu Historii Europejskiej, czyli wzorcowym muzeum historycznym zbudowanym przez Unię Europejską w Brukseli. Tam bowiem jest to właśnie tak przedstawione. Cała wcześniejsza historia ideowa Europy, tego wszystkiego, co się składa na Europę, jest mało ważna.

A ja myślałem, że zwiedzający usłyszą tam piękną opowieść o naszych antenatach, o wielkich filozofach, twórcach i oczywiście o chrześcijańskich korzeniach Europy.

Wyczuwam ironię. I potwierdzam. Oczywiście polityczna po prawność wyklucza tego rodzaju opowieść. Wyklucza pamięć o chrześcijaństwie, o kulturze, obyczajach, o tym, co uczyniło Europę fascynującym zjawiskiem dla milionów ludzi, którzy przyjeżdżają tu oglądać katedry, rycerskie zamki, poczuć klimat muzyki Mozarta, poznać fenomen twórczości Szekspira, Dantego czy Moliera. Żadnego z tych nazwisk zresztą nie ma w Domu Historii Europejskiej.

Ale jak można opowiedzieć historię Europy bez katedr i Szekspira?

Na tym polega właśnie zjawisko skrajnej ideologizacji przekazu politycznego, który zastępuje historię jako opowieść o przeszłości. Ja się nie upominam o Kościuszkę, nawet o Chopina, który niewątpliwie jest wspólną wartością kultury światowej, celowo wspominam o największych, nie polskich bynajmniej, twórcach europejskiego dziedzictwa, którym także jako Polak mam wiele do zawdzięczenia. Bo w Domu Historii Europejskiej brakuje nie tylko Mickiewicza, ale też Bacha, Cervantesa czy Goethego.

Przypomnę, bo o tym już mówiliśmy, iż kanon poprawności politycznej, z którym zostajemy zaznajomieni już na początku zwiedzania muzeum, zakłada, że nie ma kultur wyższych i niższych. Europa nie mogła więc stworzyć niczego bardziej wartościowego niż kultury powstające na innych kontynentach. Po drugie, co też jest wprost wyrażone w nagranej na tablet narracji przewodnika, „pozorne” bogactwo kulturowe Europy brało się stąd, że skolonizowała, przemocą podbiła świat. Słyszymy, że kolonializm jest wielką winą całej Europy, także tych jej części, które z kolonialnym dziedzictwem nie mają nic wspólnego. I to jest ogromne zafałszowanie historii! Charakterystycznie odbija ono ukryty i wciąż bardzo silny, to widać właśnie jak na dłoni w owym muzeum, układ: wyżej – niżej, w hierarchii wewnątrzeuropejskiej. Europa Wschodnia, „młodsza”, „gorsza” ma słuchać i się uczyć od starszych i mądrzejszych.

Nie ma w narracji owego Domu Historii Europejskiej ani słowa o tym, że część państw tworzących dziś Unię Europejską padła ofiarą kolonializmu, także ze strony pozaeuropejskich narodów. By dać przykład, co wspólnego z kolektywną winą Europy – winą zbrodni popełnianych w kolonialnym podboju innych kontynentów – ma na przykład Bułgaria, Serbia, Rumunia? Przecież te kraje nie tylko nigdy nie prowadziły kolonialnej ekspansji poza Europą, ale same przez całe wieki (czterysta–pięćset lat) były ofiarami kolonialnego wyzysku i podboju prowadzone go przez nieeuropejskie imperium islamu, osmańską Turcję. To samo dotyczy w znacznym stopniu Węgier czy, w mniejszym, Polski. Polska była za to na pewno przedmiotem polityki imperialnego wyzysku i podboju prowadzonego przez trzy europejskie imperia: Rosję, Prusy / II Rzeszę oraz „oświeconą” Austrię. Ukraina, Litwa, Łotwa, Estonia – jaki te kraje mają udział w zbrodniach europejskiego kolonializmu? Tylko udział ofiary praktyk kolonialnych ze strony Rosji, Szwecji (Finlandia czy Estonia) czy państw niemieckich. Oczywiście, można dyskutować o relacjach między Koroną (Polską) a na przykład Ukrainą w czasach I RP – czy był w nich element kolonialnej kontroli polskiej. Być może do tego wrócimy. Na pewno jednak można stwierdzić, że żadne z wymienionych tu krajów Europy Wschodniej (poza Rosją) nie ma udziału w kolonialnym dziedzictwie Europy Zachodniej. To dziewięć krajów zachodniej części UE było imperiami kolonialnymi: Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Portugalia, Holandia, Niemcy, Włochy, Dania, wreszcie Belgia, której król – jego pomnik stoi przed Domem Historii Europejskiej – oraz jego urzędnicy i tysiące belgijskich mieszczuchów odpowiadają za wymordowanie kilku milionów czarnych mieszkańców Konga.

I teraz z tych właśnie krajów z najczarniejszymi kartami kolonializmu płyną pouczenia pod adresem mieszkańców Europy Wschodniej: macie wzbudzić w sobie poczucie winy za europejski kolonializm, a jak nie włożycie worów pokutnych, nie walicie się w piersi, to raz jeszcze dajecie dowód, że jesteście ciemniakami, wstecznikami, nie nadążacie za postępem moralnym, który my – w Belgii, w niemieckiej CDU czy SPD, w Parlamencie Europejskim – wyznaczamy… Tak, takie właśnie pouczenia usłyszałem w czasie konferencji zorganizowanej w Brukseli właśnie na temat dziedzictwa przemocy w Europie. Jasno dano mi tam do zrozumienia, że to nie Belgowie mają problem z królem Leopoldem – ludobójcą, tylko Polacy i inni „wschodniacy” ze swoim nierozpoznanym udziałem w kolonializmie europejskim, zniewalającym i eksploatującym kraje dzisiejszego globalnego Południa…

Ale wróćmy do trasy wycieczki po brukselskim Domu Historii Europejskiej. Dopiero kiedy pojawia się na owej trasie symbol rewolucji – kobieta prowadząca lud na barykady, na słynnym płótnie Eugène’a Delacroix, a zaraz po niej sam wielki Marks na portrecie – otrzymujemy drogowskaz tego właściwe go kierunku, tej słusznej drogi w stronę postępu. I rzeczywiście, w różnych wariantach: socjaldemokratycznym, socjaldemokratyczno-liberalnym na zachodzie Europy, a rewolucyjno-marksistowsko-leninowskim na wschodzie Europy, czyli w Rosji, ten paradygmat postępu się rozwija również w XX wieku. Od XVIII do XX wieku jest ciągłość, od Rousseau i markiza de Sade do Lenina i Lennona, pomimo wszystkich burz, konfliktów, dojrzeć można tę ciągłość postępu niezależnie od gry geopolitycznej, od wojennego starcia wielkich sił, kiedy walczą ze sobą o „przestrzeń życiową”, a właściwie o to odwieczne: kto będzie wyżej, a kto niżej, kto panem, a kto sługą…

Wspinamy się więc po schodach, których fantazyjna konstrukcja żywo przypomina projekt gigantycznego pomnika III Międzynarodówki, jaki miał ozdobić rewolucyjną Moskwę po 1917 roku. Wpadamy w jądro ciemności wieku XIX. Tu szaleje nacjonalizm i kapitalizm. Nacjonalizm symbolizują książki, które uczą nienawiści – wśród nich pierwszy polski akcent: Trylogia Henryka Sienkiewicza. To nie rywalizacja między nienasyconymi imperializmami członków owego koncertu wielkich mocarstw, o których mówiliśmy, ale wyłącznie groźne nacjonalizmy, których symbolem jest tu właśnie Sienkiewicz, mają być wedle tej obowiązkowej pamięci europejskiej odpowiedzialne za gigantyczną rzeź pierwszej, a potem drugiej wojny światowej. Dalszym etapem owej opowieści o rozwoju idei europejskiej jest spojrzenie na komunizm sowiecki jako fascynujący eksperyment: próbę budowy nowego, sprawiedliwego świata. Próba ta jednak dokonuje się w trudnych warunkach: na straszliwy „biały” terror, kontrrewolucję, interwencję kapitalistyczną, trzeba od powiedzieć „czerwonym” terrorem. Tu pojawia się drugi Polak na tej wystawie, a pierwszy, którego wizerunek możemy podziwiać: to Feliks Dzierżyński. Pojawia się na pewno w znacznie bardziej pozytywnym kontekście niż wcześniej prezentowany przez swoją nacjonalistyczną książkę Sienkiewicz. Okres międzywojnia to z jednej strony kryzys demokracji parlamentarnej, faszyzacja, rozwój autorytaryzmów (prezentuje to zjawisko między innymi figurka Piłsudskiego), ale także odpowiedź na te zagrożenia w postaci ruchu pacyfistycznego i projektów paneuropejskiej organizacji.

Mamy więc odwieczną walkę dobra ze złem. Koncentruje się ona w wojnie domowej w Hiszpanii. Siły zła reprezentuje oczywiście Franco. Siły dobra – republika nie i wspierający ich Związek Radziecki. Wybucha z tego starcia nowa wojna światowa. Głos z tabletu nie tłumaczy jednak, jak to się stało i dlaczego, że wspierający dotąd siły dobra Związek Radziecki sprzymierza się z Hitlerem w pakcie Ribbentrop–Mołotow. Argumenty krytyczne wobec paktu Stalina z Hitlerem pozna na brukselskiej wystawie tylko ten, kto zna język polski, bowiem prezentują go dwa (nietłumaczone na żadne języki) wycinki z prasy polskiej. W opowieści o drugiej wojnie są „naziści” i są ich ofiary. Cykl fotografii mających ilustrować ofiary ludności cywilnej w drugiej wojnie otwiera – proszę zgadnąć kto? Zdjęcie wymizerowanej, w oczywisty sposób dotkniętej tragedią rodziny – niemieckich wypędzonych z 1945 roku. Dalej idą, i słusznie, zabici partyzanci na Białorusi, zagłodzeni na śmierć jeńcy z Armii Czerwonej, wiele innych kategorii, a na samym końcu jest uśmiechnięta buzia młodej, elegancko ubranej i uczesanej Polki: wychodzi z obozu przesiedleńców (dipisów).

Przekaz jest jasny: cierpienia ludności cywilnej w czasie drugiej wojny – to na pierwszym miejscu wypędzeni Niemcy. Kawa na ławę. Był, owszem, jakiś antynazistowski ruch oporu. Zauważyłem francuski i norweski (choć jest też wspomniany Quisling). Polskiego nie widać. Jest także Holocaust. Ale wcale nie dominujący w tej narracji. Wraca raczej jako przestroga i oskarżenie. A raczej okazja do walnięcia raz jeszcze „moralno-cywilizatorską” pałą w zakute łby europejskich „wschodniaków”.

Na jednej ścianie wzorcowa pamięć o Holocauście: niemiecka i austriacka. Na drugiej, naprzeciwko, kłopoty z pamięcią u innych (współsprawców), to jest zwłaszcza u Polaków i Ukraińców. Ilustruje owe kłopoty gablota z egzemplarzem książki Jana Tomasza Grossa o Jedwabnem… Na dalszych, wyższych etapach tak prezentowanej historii europejskiej nie ma oczywiście żadnego miejsca na przykład dla Jana Pawła II i jego roli w od budowaniu podmiotowości Polaków i innych zniewolonych przez komunizm narodów. Jest tylko złowrogi cień Kościoła katolickiego w postaci egzemplarza Humanae vitae potępiającej antykoncepcję encykliki papieża Pawła VI. Zderzona jest z wyłożonymi obok w gablocie przerażającymi szczypcami do aborcji. Do jakich nieludzkich męczarni zmusza Kościół walczące o swe prawa nowoczesne kobiety – nad tym mamy się zastanowić, a nie nad tym, czy Kościół na przykład w postaci Jana Pawła II odegrał jakąś rolę w obronie praw człowieka za „żelazną kurtyną”. Siedemdziesiąt procent całej opowieści o roku 1989 w Europie Wschodniej zajmują Niemcy: od ucieczek obywateli NRD przez Węgry, po „obalenie” muru berlińskiego. Solidarność jest tylko mało znaczącym tłem, już ważniejszy jest „okrągły stół”. Tak ma wyglądać ideowy i pamięciowy konsensus mieszkańców nowej, wspaniałej Europy.

Zagrożenia współczesnego świata. Perspektywa Zachodu

Wracam do pytania o obecną wojnę na Ukrainie i związaną z nią niepewną sytuację międzynarodową. Czy ona narusza ów ideowy konsensus?

Myślę, że ta dominacja modelu europejskiego, która zaczyna się w wieku XVIII w skali globalnej w postaci podbojów kolonialnych, penetracji ekonomiczno-polityczno-handlowej, w końcu także kulturowej w wieku XIX, zaczyna jednak częściowo słabnąć. I to jest ważny element odpowiedzi na twoje pytanie. Z jednej strony bowiem udało się wyeksportować w dużym stopniu wzory ideologii europejskiej, o której mówiliśmy do tej pory, na dużą część świata. Bo oczywiście Stany Zjednoczone są jakimś przedłużeniem tej ideologii, jeszcze nie komunistycznej, zwłaszcza w wieku XVIII, XIX czy XX (choć w XXI wieku przynajmniej w sporej części akademickich środowisk amerykańskich idee komunistyczne są już dominujące, ale zostawmy to na razie). Natomiast na pewno do Chin udało się te idee w jakiejś przynajmniej części (tej, którą symbolizuje czerwony sztandar) wyeksportować. Również do znacznej części tak zwanego trzeciego świata, który obecnie nazywa się globalnym Południem, także te wzory przeszły. Ale jednocześnie spotkały się one z czymś w rodzaju rewolty przeciwko dominacji zachodniej, a raczej zostały wykorzystane jako narzędzie tej rewolty. I w pewnym sensie Rosja tak tam przedstawia samą siebie: myśmy wykorzystali wzory z Zachodu po to, żeby skutecznie zbuntować się przeciwko Zachodowi. Po to modernizował Rosję Piotr I i po to Lenin ze Stalinem wykorzystali zachodni wynalazek – marksizm – żeby z Rosji uczynić największe supermocarstwo, zdolne wytrzymać konfrontację z tym straszliwym, kolonizatorskim Zachodem. Trzeba było przyjąć niektóre zachodnie wzorce, żeby nabrać siły, żeby być siłą. Ale kiedy już jesteśmy siłą, to nie po to, żeby służyć Zachodowi, tylko żeby z nim walczyć, żeby walczyć z jego dominacją. I to jest część współczesnego pejzażu, z którego między innymi Rosja Putina korzysta. Jednak niekoniecznie Rosja jest tutaj główną siłą rozgrywającą, niewątpliwie Chiny są ważniejsze, choć inspirowane przez ideologię komunistyczną, wytworzoną właśnie przez wspomnianego Karola Marksa, a później poprawioną przez Lenina i Stalina. Tu jednak wpływ kultury chińskiej, tradycji chińskiej, przeciwstawienia Chin barbarzyńcom, którzy mieszkają poza „państwem środka”, jest może ważniejszy, silniejszy od marksizmu.

Tak więc nastąpiła zmiana, w której ten wzór zachodni jest otwarcie kwestionowany przez tych, którzy buntują się przeciw jego dominacji. Bruksela, Paryż, Berlin nie są już na pewno centrum świata. Podważana jest nawet centralna pozycja Waszyngtonu czy Nowego Jorku jako nowych stolic Zachodu. Następuje widoczny koniec przewagi Zachodu, a równocze śnie kryzys samego pojęcia tej zachodniej wspólnoty. Niektórzy się z tego cieszą i próbują przejść od tej diagnozy do nowego, ich zdaniem, wyższego pułapu dyskusji o świecie jako całości, że oto teraz wreszcie wszyscy będziemy równi, wszyscy będziemy wyzwoleni – ale tylko, jeśli nasze projekty zostaną zrealizowane. A owe projekty oczywiście powstają znowu w Brukseli, Berlinie, Paryżu, ewentualnie na Harvardzie czy w Princeton. Przecież one nie wychodzą z Kinszasy, nie wychodzą z Hanoi ani z Rio de Janeiro… A już o tym, żeby na kształt owych naj światlejszych projektów mogła wpłynąć jakaś Polska, nawet jakaś Ukraina i jej los – mowy być nie może!

Zachód podcina swoje własne cywilizacyjne korzenie, będziemy o tym jeszcze mówić, a tymczasem Rosja i Chiny konsekwentnie budują antyzachodnią koalicję. I nie jest przypadkiem, że w Afryce powiewają dziś albo rosyjskie, albo chińskie flagi. Rosja znowu jest postrzegana jako ten, kto wyzwoli Afrykę czy Amerykę Południową spod jarzma okrutnego Zachodu. Streszczam wishfull thinking Putina czy realne zagrożenie? I jaki może mieć na nie wpływ to, co się dzieje w tej chwili na Ukrainie?

Oczywiście „końców Zachodu” było już wiele, ale na szczęście jeszcze do tej pory całkiem nie upadł. I to zawsze jest źródłem pociechy. Ale ta pociecha może być złudna, bo kiedyś przecież ten tylekroć zapowiadany koniec może nastąpić. Tym razem rzeczywiście symptomów jest chyba więcej niż kiedykolwiek. Przechodząc już do odpowiedzi na twoje pytanie, czy wojna na Ukrainie może być katalizatorem tego końca, myślę, że ona ujawnia rzeczywiście pewien kryzys. Być może jest także szansą na powrót do rzeczywistości z tej bańki idei o nowym, wspaniałym świecie, który zostanie wymyślony właśnie w owych kręgach intelektualnych, przyzwyczajonych od pokoleń do tego, że to one wytyczają drogę postępu dla całego świata. Oto zderzają się one teraz z brutalnym powrotem rzeczywistości, o której chciały zapomnieć. I muszą odpowiedzieć na pytanie, czy zamkniemy oczy na to, że w Europie toczy się znowu wojna w stylu okopowym z początku XX wieku. Pod wieloma względami nawet oblężenie La Rochelle w czasach kardynała Richelieu, opisywane przez Aleksandra Dumasa, wyglądało podobnie jak to, co się dzieje teraz w zachodnim Donbasie na linii frontu. Wróciło to, co archaiczne, odwieczne, a nie idea jakiejś wspaniałej przyszłości, równości, doskonałości.

Kto winowat? Kto jest winien? Jak to zinterpretować? Może to po prostu ciemni „wschodniacy” biją się między sobą i w końcu to minie razem z ich ciemnotą? Próbuje się też tę okropną rzeczywistość wojny zagłuszyć wizjami ideologicznymi, na przykład sugerując, że w istocie tę wojnę Ukraińcy toczą nie w obronie swoich domów, języka, rodzin, ale w obronie praw społeczności LGBTQ… Cóż, myślę, że chyba niewielu Ukraińców rozpatruje ją w takich kategoriach, w jakich przedstawiają to właśnie owe „oświecone” elity zachodnioeuropejskie. Ta wojna pokazuje raczej, że pewne stałe relacji międzyludzkich, o których mówiliśmy na samym początku, nie dają się wyeliminować w imię projektu ideologicznego, który głosi, że zniesiemy wszystkie różnice – dokładnie tak, jak pisali Marks z Engelsem. Że zniesiemy narody i rodzinę, bo o tym mówi przecież wprost Manifest komunistyczny, jak się uważnie go przeczyta.

Tak na marginesie, myśl marksistowska staje się znów popularna w sposób widoczny nawet na sali wykładowej UJ. Od kilkunastu lat prowadzę wykład z historii myśli politycznej dla pierwszego roku historii. Zawsze zaczynam te zajęcia od prostego pytania: co najbardziej interesuje studentów i co chcieliby przeczytać, oczywiście z zakresu tematyki kursu myśli politycznej. Okazuje się, że w ostatnich latach młodzi ludzie wychodzący z polskich liceów obok Księcia Machiavellego wybierają najchętniej Manifest komunistyczny. Wróćmy więc do jego treści: do projektu zniesienia podziałów na narody, pod ważenia „burżuazyjnego charakteru” rodziny, bo też tam o tym jest mowa. Czyli znosimy podstawowy podział na wewnątrz, to, co w rodzinie, i na zewnątrz. Nasz naród i nie nasz naród, nasza ziemia i nie nasza ziemia, nasz dom i nie nasz. Przecież właśnie o zachowanie tych rozróżnień, o poczucie bezpieczeństwa i własności w ścianach swojego domu, w ramach swojego państwa – o to chodzi w wojnie za naszą wschodnią granicą, a nie o jakieś fantazje, o których pisał Marks, czy o których dzisiaj mówią ideolodzy nowego wspaniałego, skurczonego świata.

Domyślam się, że nie chodzi o świat – globalną wioskę, o świat dostępny dla każdego komunikacyjnie i turystycznie, w którym wszyscy oglądają te same filmy, grają w piłkę i bawią się przy tej samej muzyce.

Nie, to jest obietnica kurczącego się raju w miejsce obietnicy, która jeszcze powiedzmy w XIX czy w części XX wieku, brzmiała istotnie obiecująco. Celowo używam takiego określenia jak masło maślane, czyli obietnice obiecujące, bo może być też obietnica, która bardzo mało obiecuje – i to jest właśnie współczesna ideologia. Obietnica raju dla nielicznych oparta na wezwaniu do zaciskania pasa. Inaczej niż było wcześniej, bo Marks obiecywał społeczeństwo obfitości dla wszystkich. Każdemu według jego potrzeb – to było hasło komunizmu. A teraz nie. Musisz odpowiedzialnie ograniczyć swoje potrzeby – i to jest ten nowy, wspaniały (ale prawdę mówiąc trochę już mniej wspaniały) świat, do którego nas wzywają ideolodzy. I właśnie to wezwanie zderza się z czymś bardzo praktycznym, co trudno zanegować. Toczy się wojna, jest agresja w starym stylu, przeciwko której broni się jakiś naród, jakaś wspólnota, jacyś ludzie bronią swojego domu, najprościej mówiąc. Nawet jeżeli mają w nosie naród, to bronią swojego domu, swojej rodziny, najbliższych. I gotowi są nawet zginąć, a w każdym razie walczyć, narażać swoje życie, żeby ten swój dom obronić. Niektórzy bronią nawet swojego języka, co też jest ważne, bo język jest częścią tego podziału na swój – nie swój. Od czasu Wieży Babel jesteśmy podzieleni na języki i jakoś przyporządkowani do tych języków. Albo ich bronimy, albo je lekceważymy w imię utopii zbudowania nowej Wieży Babel, w której już języki tożsamości nie będą ważne, nie będą potrzebne.

Ale czy ta stara Europa, zaczadzona nową ideologią, przypadkiem nie patrzy na to, co się dzieje na Ukrainie jak na wydarzenia z innej planety? Owszem, tam powraca historia w najbardziej okrutnym swoim obliczu, ktoś walczy w obronie swojego narodu, swojego języka i swojego domu, ale czy nas to w ogóle dotyczy? Przecież nasz świat jest zupełnie inny. Doskonalszy. Myśmy to dawno przepracowali. Politycy oczywiście mówią, że za kilka lat to może dojść do nas, że może właśnie zaczęła się kolejna wojna światowa. Czy jednak zwyczajni ludzie – mieszkający gdzieś w Madrycie, Rzymie, Paryżu, Berlinie – wierzą, że ktoś im naprawdę zagrozi?

Myślę, że tu są dwa różne aspekty. Jeden to jest świadomość tak zwanych zwykłych ludzi, wyborców, tych, którzy na przykład głosują teraz na Front Narodowy we Francji czy AfD w Niemczech. Ale jest też kwestia świadomości elit rządzących lub na rzucających swoje opinie za pośrednictwem dominujących mediów i ośrodków akademickich. W tym pierwszym przypadku myślę, że jest pewna płaszczyzna wspólna między doświadczeniem obrony domu zagrożonego przez agresję zewnętrzną w takiej formie, jak ma to miejsce na Ukrainie, zaatakowanej przez żołdaków rosyjskich i doświadczeniem tych ludzi mieszkających sobie gdzieś tam we Francji czy w Niemczech. To jest zderzenie z masowym zjawiskiem wchodzenia w ich życie migrantów, którzy są traktowani jako ci obcy. Abstrahuję od tego, czy to jest słuszne czy niesłuszne, ale jest to niewątpliwie zjawisko coraz powszechniejsze.

Migranci zaczynają być traktowani jako „nachodźcy”.

Tak, „nachodźcy”. Jest to zjawisko na pewno odczuwane i wpływające na emocje wielu milionów mieszkańców tych krajów, o które pytasz, krajów zachodniej Europy, tych zasobnych krajów przyzwyczajonych do dobrobytu i bezpieczeństwa od wielu dziesiątków lat. W tym sensie pytania o prawo do obrony swojego domu, o prawo do swojego sposobu życia, swojego języka, swojego zestawu wartości nie jest pytaniem całkiem abstrakcyjnym. Ono być może jest trochę inaczej rozumiane, ale istnieje tutaj pewnego rodzaju punkt wspólny, który nazywam jednym określeniem: dom i obrona tego domu. Co nie znaczy, że ci ludzie, którzy chcą na przykład bronić swojego domu przed „nachodźcami”, że użyję tego określenia, gdzieś pod Paryżem, będą chcieli jednocześnie bronić Ukrainy gdzieś nad Donem. To nie ma takiego znaczenia. Chodzi mi po prostu o praktyczne pojmowanie problemu domu i jego granic. Przy pomnę, że w owych trzech parach przeciwstawień, o których mówiłem, wszędzie występuje granica, podział, zamknienie, jak śpiewała Łucja Prus. Wszyscy ludzie, o których w tej chwili mówimy, także na Zachodzie, tak właśnie widzą ten problem: wewnątrz – zewnątrz. Nasi – nie nasi. Mimo że ideolodzy po prawności politycznej mówią im: nie ma czegoś takiego, nie ma wewnątrz – zewnątrz, jest otwartość, nie ma naszych – nie naszych, wszyscy są nasi. Chociaż akurat niekoniecznie ci, którzy to głoszą, przyjmują w swoich mieszkaniach najwięcej owych „nachodźców”, ale zostawmy ten aspekt osobisty.

Wspominałeś o wyborcach Frontu Narodowego, a co z wyborcami komunistów, którzy we Francji notują właśnie renesans popularności. Gdzie ich lokować? Jak oni postrzegają zagrożenia współczesnego świata? Czy idą za głosem bliskich im ideowo elit?

To jest z jednej strony część głębokiego dziedzictwa francuskiego. Rewolucja nie bez powodu wybuchła we Francji i nie bez konsekwencji. Wiadomo, że partia komunistyczna w XX wieku w Europie Zachodniej była najsilniejsza we Francji, we Włoszech i w Hiszpanii. W tych krajach, nie w innych.

I absolutnie nie jest postrzegana jako zagrożenie, takie jak Front Narodowy.

Oczywiście. To jest specyfika lokalna, bardzo rozmaicie uwarunkowana, więc możemy nad tym długo dywagować, ale chyba nie jest to najważniejszy temat naszej rozmowy. Natomiast na pewno ważna jest kwestia ogólniejsza, mianowicie, w coraz mniejszym stopniu w polityce demokratycznej pozostaje miejsce na racjonalną debatę prowadzoną za pomocą argumentów. Nie idealizuję chyba przesadnie wcześniejszych czasów, ale myślę, że lat temu pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt było odrobinę więcej miejsca na wymianę argumentów – w debacie toczącej się na łamach gazet. Potem, kiedy debaty przeniosły się w całości do telewizji, już było mniej czasu i miejsca na wymianę argumentów. A kiedy przeniosły się do tak zwanych mediów społecznościowych, do TikToka, no to jest ułamek sekundy, odwołanie do emocji, do memów. I w tej sytuacji mamy do wyboru albo wykrzywioną, albo uśmiechniętą buźkę, jedną skrajność albo drugą. W Polsce albo mamy Grzegorza Brauna, albo mamy Barbarę Nowacką. Najbardziej widoczne jest to zjawisko wśród młodzieży. Kiedyś był to Janusz Korwin-Mikke, teraz jest Grzegorz Braun, a po drugiej stronie marksistowskie, neomarksistowskie albo nawet neostalinowskie sentymenty.

Że dziś w mediach liczy się tylko wyrazistość to wiadomo. Jeśli chodzi o młodych ludzi, to ich estyma do komuny więcej mówi o współczesnej Polsce niż tej „ludowej”. Oni nie pamiętają PRL-u. Ale większość z nas wciąż pamięta. I te sentymenty szokują. Jest też kwestia zarówno głoszonych wówczas poglądów, jak i życiorysów tych, którzy je głosili.

Istnieje takie czasopismo: „Kuźnica”, wydawane w Krakowie przez środowisko marksistowskie, ale o ogólnopolskim zasięgu. I właśnie w najnowszym numerze czytam wywiad przeprowadzony przez mojego kolegę z instytutu historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktora naczelnego „Kuźnicy”, z Andrzejem Werblanem. Żyje jeszcze, ma już chyba koło stu lat, ale to był przecież główny autor czystki antysemickiej w 1968 roku, w czasach towarzysza Wiesława, a w tej kwestii raczej Moczara. I to jakoś nie przeszkadza młodym ludziom, którzy redagują „Kuźnicę” – bo to są młodzi ludzie, podobnie jak ci, którzy ją czytają. To właśnie tak działa, że wracają skrajne poglądy, bez żadnej racjonalnej refleksji. W tym wypadku refleksji, że oto czytam wywiad z kimś, kto był głównym autorem ideowej podbudowy czystki antysemickiej. Nie ma też problemu, że jednocześnie gromimy antysemitów na prawicy, ale z Werblanem rozmawiamy, bo przecież to nasz guru, bo to ten człowiek, który pamięta wspaniałe czasy najbardziej rozwiniętego komunizmu.

To była dość rozbudowana, jak zawsze, dygresja, a pytałeś o stosunek zachodnich elit do wojny na Ukrainie. Otóż, jest to jednak dla nich pewnego rodzaju zagrożenie, z którym trzeba sobie poradzić umiejętnie. Zamknąć jak najszybciej ten front, ponieważ on właśnie ożywia takie archaiczne skojarzenia, jak obrona domu, granica, patriotyzm, potrzeba poświęcenia w obronie własnego domu, skupienie wokół sztandaru. Bo to jest zjawisko dostrzegane także w Polsce. Pojawiło się tyle flag ukraińskich, że obok nich zaczęły się nieśmiało pojawiać i flagi polskie. Kto by dawniej wywieszał w oknach flagi polskie? Tylko jakiś faszysta. TVN lansował przecież wśród „postępowej elity” widzów Kuby Wojewódzkiego modę na wsadzanie polskiego sztandaru w psią kupę… Więc trzeba raczej zamknąć ten front: jak zniknie odruch „słusznego” wywieszania flag ukraińskich, to będzie można wrócić do potępienia „archaicznego” przyzwyczajenia do biało-czerwonej flagi.

O elitach europejskich i kwestii migracji

Czyli dla tej elity nie ma znaczenia, że ów naturalny, wydawałoby się, odruch obrony domu przed agresorem jest pozytywny, że jest, a przynajmniej może się okazać, także im potrzebny. Bo sytuacja, w której już dziś jest szalenie trudno znaleźć ochotników do służby wojskowej praktycznie w każdym kraju zachodnim, a nawet w Stanach Zjednoczonych, co się nie zdarzało chyba nigdy w historii, powinna budzić zaniepokojenie każdego, kto ma poczucie odpowie dzialnościza przyszłość Zachodu.

W jednym pytaniu jest tu kilka zagadnień fundamentalnych, do których może wrócimy. Myślę o niechęci do służby wojskowej, czy raczej oporze przed ryzykiem narażania własnego życia, nawet w walce o obronę ojczyzny, użyjmy tego staroświeckie go określenia. Teraz chciałem powiedzieć o owym stosunku do pojęcia domu przez elity, o których rozmawiamy. Ależ one oczywiście mają swój dom i chcą go bronić ze wszystkich sił, tylko narazie nie muszą to być siły militarne. Tym domem jest system niewiarygodnych przywilejów, z których korzystają w swoim świecie w Brukseli, w Strasburgu, w swoich uniwersytetach, w swoich gazetach i portalach, gdzie mogą zarządzać umysłami milionów ludzi, gdzie mogą określać tę przysłowiową krzywiznę banana.

Ale przede wszystkim „dystrybuować szacunek”.

Tak. To jest właśnie ich dom, którego oni będą bronić wszystkimi metodami i środkami, którymi dysponują, a dysponują gigantycznymi pieniędzmi i gigantycznymi wpływami na umysły. Podważenie tych wpływów byłoby traktowane tak właśnie, jak Ukraińcy traktują atak rosyjski na ich domy. Raz zdobytej władzy nie oddamy nigdy! Ten stary slogan komunistów wyraża aktualną wciąż prawdę o tym, czym jest ów dom, ów wewnętrzny krąg, którego jak swojego domu broni dzisiejsza elita rządząca – od BBC i CNN, „New York Timesa” i „Le Monde”, od totalniackiej w swych praktykach „słusznej” większości w Parlamencie Europejskim i tak dalej, i tym podobne, aż po lokalne jej mutacje i namiestnictwa nad Wisłą. Tu też jest rozróżnienie wewnątrz – zewnątrz. Oni mają swoje wewnątrz, swój krąg, właśnie te salony brukselskie, których będą bronić jak niepodległości.

Może powinni więc zadbać i o realną siłę?

Ale po co, przecież oni nie bronią tego przed Putinem. Oni bronią swojego domu przed wyborcami.

Czyli Putina cały czas nie postrzegają jako zagrożenie, nawet dla swojej pozycji?

Putin nie jest dla nich zagrożeniem bezpośrednim, egzystencjonalnym. Putin jest problemem zewnętrznym, ponieważ ożywił pewne demony. Demony patriotyzmu, ożywił pytania o granice. I teraz jest problem z narracją dotyczącą obrony granic Unii Europejskiej atakowanych przez wspomnianych „nachodźców”. W 2021 roku byłem akurat w Austrii, kiedy pierwsza fala ludzi wysyłanych przez Putina i Łukaszenkę runęła na granicę wschodnią Polski. Oglądałem relacje telewizji różnych krajów zachodniej Europy i to był jeden jednolity hejt na faszystowski rząd w Polsce, który tych nieszczęsnych, biednych uchodźców z całego świata nie chce wpuszczać, poniewiera ich i zabija setkami. Tak to było przedstawiane. Oczywiście znaleźli się nieliczni obrońcy polskiego dobrego imienia, aktywiści, dobrzy ludzie w tej złej faszystowskiej Polsce, którzy protestowali. I przede wszystkim cała ówczesna opozycja, która dzisiaj mówi coś dokładnie odwrotnego. Okazało się, że trzeba jakoś bronić tej granicy. Dlaczego? Bo jeżeli Putin wygra tę wojnę bezdyskusyjnie na swoich warunkach, to będzie oznaczało kapitulację dzisiejszej europejskiej elity, tej, którą charakteryzowałem przed chwilą. Putin postawi nową granicę geopolityczną tam, gdzie staną jego żołnierze i gdzie zdecydują się uznać tę granicę jego zachodni partnerzy. Bo Rosja nigdy nie jest groźna sama w sobie. Nigdy nie jest niebezpieczna sama w sobie. Rosja jest groźna tylko wtedy, gdy znajduje partnera na Zachodzie, wtedy dokonuje skutecznych podbojów.

Czy ów partner wciąż nie łączy kropek, jak to się mówi, czy nie dostrzega, że problemy z wyborcami, czyli to, co zagraża ich domowi tak rozumianemu, jak to opisałeś, w dużej mierze jest prowokowane właśnie przez Putina, bo on jednak wzmacnia wszystkie dezintegrujące ruch? To on pcha setki tysięcy „nachodźców” na Europę Zachodnią.

No tak, ale pytanie, czy elity zachodniej Europy, te tak zwane brukselskie elity, chcą rzeczywiście zahamować napływ „nachodźców” czy nie? Wydaje mi się, że w roku 2015 hasło było jednoznaczne.

Herzlich willkommen. Ale wyborcom to się nie spodobało.

I to jest trochę kłopot, no bo może spowodować ostatecznie to, co nazywa się, tak powiedziałbym delikatnie, deficytem demokracji tych elit. To znaczy nie bardzo będą ludzie chcieli na nie głosować, a jeszcze nie ogłoszono w pełni niedemokratycznego liberalizmu. Myślę, że już bardzo wyraźnie rysuje się taka wizja. Coraz głośniej pomrukują rozmaici mędrcy liberalno-lewicowej elity: ludzie nie wiedzą, jak mają głosować, nie chcą wybierać naszego jedynie słusznego programu, więc elity powinny rządzić bez tych głupich ludzi, bez ich źle wypełnionych kar tek wyborczych. Na razie jeszcze nie ogłoszono tego oficjalnie, więc trochę byłoby niezręcznie, gdyby zdecydowana większość zagłosowała przeciwko tym elitom. Dlatego właśnie obecnie trochę się koryguje ten kurs w sprawie uchodźców. Powstaje w ten sposób napięcie między owym programem ideowym, którym jest oficjalnie głoszona otwartość, herzlich willkommen, mająca zlikwidować tradycyjne tożsamości, znieść te granice domów wytyczone przez kulturę rozwijającą się przez tysiąc ostatnich lat. Znieść systemy wartości, religię, która fundowała tożsamość europejską. Po to jest właśnie to rozmywanie tożsamości, między innymi przy pomocy gości z zewnątrz, z innych kultur. Skoro jednak to napędza głosy takim partiom jak AfD, Front National czy partia Vox w Hiszpanii, to trzeba poudawać, że na chwilę odłożymy nasze wzniosłe ideały i będziemy nieco hamować tempo budowy nowej, wspanialej Europy bez narodów.

Poza tym pojawiają się inne problemy praktyczne, które rządzące elity zachodnie muszą brać pod uwagę. Dla Francji takim problemem stało się to, że jej wpływy, na obszarze dawnego francuskiego imperium kolonialnego, zostały w bardzo dużej części wyparte przez Rosjan, przez Grupę Wagnera, która obecnie nazywa się Africa Corps (Afrikanskij korpus).

Coś nam to przypomina…

Afrykański korpus, tak się to oficjalnie nazywa, bo już nie ma Grupy Wagnera, która opanowała dziewięć czy dziesięć krajów Sahelu po prostu drogą terroryzmu militarnego. Ale oczywiście pod hasłami wyzwolenia od imperializmu zachodniego. A po cichu nawet – to jest ciekawe, no bo gra geopolityczna toczy się bezwzględnie, abstrahując od ideologicznych podobieństw lub różnic – po cichu także pojawia się nowe hasło: wyzwolimy was też od Chińczyków. Jak wiadomo, Chiny są głównym graczem w tej chwili na obszarze Afryki, otwarcie nastawionym na ekonomiczną eksploatację tego kontynentu. A Rosjanie mówią: nie, nie, my wam pomagamy i robimy to tylko z przyczyn ideowych, wyzwalamy was. Co oczywiście jest czystym kłamstwem, bo dla Rosjan kluczowe są na przykład metale rzadkie z tych „wyzwalanych” krajów afrykańskich, potrzebne do prowadzenia wojny przez Putina. Potrzebne zarówno w sensie technologicznym, jak i po prostu finansowym. Ale mówię o tym, żeby pokazać, że o ile Rosja nie przeszkadza niczym Francji podbijając Ukrainę, o tyle Rosja podbijająca Afrykę jest ewidentną przeszkodą dla francuskiego interesu imperialnego.

Masy uchodźców zalewające dziś Europę wypychane są z Afryki celowo i świadomie przez Putina. A kto jeszcze ponosi odpowiedzialność za tę sytuację? Wspomniałeś, że masz wątpliwości, czy elita Zachodu faktycznie chce ten proces zatrzymać. A czy go jakoś inspiruje?

Putin otrzymał tu bezcenną pomoc od laureata Pokojowej Nagrody Nobla, Baraka Obamy. Uważam go za głównego winowajcę, podkreślam to z całym przekonaniem i odpowie dzialnością, głównego winowajcę nowego kryzysu na Bliskim Wschodzie i masowego napływu migrantów. Przypomnę, Barak Obama obiecał solennie, że Ameryka będzie interweniowała militarnie, jeżeli Syria użyje broni chemicznej przeciwko własnej ludności. Syria użyła otwarcie broni chemicznej i Ameryka nie zrobiła nic. Rosja wkroczyła w ujawnioną w ten sposób próżnię i wywołała to, co wywołała, czyli kilka milionów uchodźców do Europy w 2015 roku. Za to się dostaje Pokojową Nagrodę Nobla.

Ale dziś dla owych elit, o których mówimy, uchodźcy stali się problemem, który trzeba jakoś rozwiązać, ograniczyć, albo udawać przynajmniej, że się ogranicza, aby nie stracić zupełnie mandatu demokratycznego. To sprawia również, że wojna na Ukrainie nie jest całkowicie lekceważona przez owe elity. Natomiast docelowo chodzi o to, żeby zgasić ten konflikt: żeby było jak było.

.To jest właśnie ten ideał elit nie tylko w Polsce, ale także tamtejszych elit: żeby było jak było. To znaczy my rządzimy, lud ciemny kupi, co mu się wciśnie i nie będzie zmobilizowany do wystąpień masowych, które mogłyby wstrząsnąć naszym domem, naszym super wygodnym domem w Brukseli, Strasburgu, luksusowych przedmieściach Monachium, Paryża czy Warszawy.

Rozmawiał Piotr Legutko

Fragment książki: W potrzasku historii i geografii, wyd. Espirit, 2024 [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 9 listopada 2024
Fot. Robert Neumann / FORUM