Prof. Jacek HOŁÓWKA: Jest nadzieja, końca świata nie będzie

Jest nadzieja, końca świata nie będzie

Photo of Prof. Jacek HOŁÓWKA

Prof. Jacek HOŁÓWKA

Filozof i etyk, profesor nauk humanistycznych związany z Uniwersytetem Warszawskim. Autor m.in. Relatywizm etyczny, Wybrane problemy moralne współczesności, Etyka w działaniu.

Ryc. Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Od św. Augustyna znana jest doktryna „wojny sprawiedliwej”, która głosi, że moralnie dopuszczalna wojna musi być podjęta w dobrej sprawie i powinna być prowadzona przy minimalizowaniu strat wśród cywilów – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA

.Wojna Rosji z Ukrainą staje się coraz bardziej chaotyczna i niszczycielska. Żadna ze stron nie ma takiej przewagi, która mogłaby ją doprowadzić do szybkiego zwycięstwa. Ukraina nie może wygrać, ponieważ prowadzi walkę obronną, a nie napastniczą. Rosja z kolei nie potrafi wygrać. Mimo że zabija Ukraińców, udaje, że nie wywołała wojny, tylko prowadzi operację specjalną, w której stale osiąga zaplanowane cele. Po blisko dziesięciu miesiącach widać, że straty po obu stronach są wielkie i nie można ich uznać za medialną fikcję. Ukraina traci kolejne budynki mieszkalne, linie energetyczne i urządzenia przemysłowe. Walczy o niepodległość na własnym terenie i nie ma dokąd się wycofać. Rosja atakuje głównie rakietami dalekiego zasięgu i właściwie mogłaby wyprowadzić swoje siły ze wschodniej części Ukrainy, ale woli tracić żołnierzy i sprzęt wojskowy, ponieważ rosyjska klasa rządząca wierzy, że mocą niepisanych praw historycznych naród rosyjski zawsze zasługuje na zwycięstwo i umie trudy każdej bitwy przetrwać bez skargi. To nie wróży szybkiego zakończenia walk.

Stany Zjednoczony umiały wycofać się z Wietnamu i przeprowadziły tę operację w błyskawicznym tempie, gdy tylko ich rząd zrozumiał, że prawdziwego zwycięstwa nie osiągną tam nigdy. Tej decyzji Amerykanie nigdy nie żałowali, dając dowód rozwagi, która im zdobyła szacunek. Dziś mają na swym terenie znaczną liczbę Wietnamczyków świetnie zaadaptowanych i zachowujących swoją kulturę. Żadna ze stron nie żywi resentymentu i nie szuka odwetu. To można łatwo wyjaśnić. Amerykanie i Wietnamczycy są nastrojeni pragmatycznie i chętnie zajmują się własnymi sprawami. Rosjanie lubią się zajmować sprawami innych ludzi i nieodmiennie trzymają się jakiejś mocarstwowej ideologii. Amerykanie szukają możliwości swobodnego rozwoju. Rosjanom zależy na prestiżu i dokonywaniu militarnych lub politycznych podbojów. Co w sumie znaczy, że Ukraińcy będą musieli wykazywać się znaczną wytrwałością i odwagą. Będą musieli walczyć, aż Rosja odstąpi od sterowania polityką w ich kraju. To trudne, ale obiecujące zadanie. Patrząc szerzej, nawet nie bardzo wiadomo, czy Rosji zależy na pokoju, a mówiąc ściślej, komu w Rosji zależy na pokoju. Rosjanie myślą skrajnościami – chcą mieć twardy komunizm albo dziki, skorumpowany kapitalizm, ale żadnej demokracji i liberalizmu. Być może to ambiwalentne nastawienie zmieni się po ustaniu obecnej wojny. Ale tak się stanie tylko pod warunkiem, że Rosja zaoferuje młodym ludziom jakieś inne perspektywy awansu oprócz kariery dygnitarza partyjnego, oficera służb specjalnych, sprytnego inwestora, niewidzialnego pośrednika lub telewizyjnego ideologa z martwą twarzą. 

W gruncie rzeczy długotrwała wojna daje Rosji dość obiecującą perspektywę wypracowania jakichś nowych realiów politycznych. Rozbija zaskorupiały i skorumpowany związek kompleksu militarnego z władzą cywilną. Jednak do realnych zmian w relacjach międzynarodowych dojdzie nie wcześniej niż po ustaniu konfliktu zbrojnego z Ukrainą. Czyli nieprędko. Najpierw na emeryturę musi odejść kasta starzejących się dowódców wojskowych i policyjnych, którzy znają tylko jeden sposób sterowania państwem – przez wydawanie rozkazów, tłumienie inicjatywy i paraliżowanie swobodnej myśli. 

Immanuel Kant pisał, że nie warto przyjmować warunków traktatu pokojowego, który nosi w sobie zarodki nowej wojny. Zatem Ukraińcy i wspierający ich Europejczycy nie powinni godzić się na warunki, które każą nowemu pokoleniu na Ukrainie walczyć od nowa o niepodległość własnego kraju. Rosjanie nie zasługują na pokój, dopóki będą stać przy poglądzie, że Ukraina należy do sfery rosyjskich wpływów, a tym samym nie jest państwem w pełni suwerennym. Dopóki Kreml będzie prowadzić zbrojną politykę przeciw Ukrainie i będzie blokować jej wejście do Unii Europejskiej, dopóty kraje europejskie nie powinny skłaniać Ukraińców do podpisania traktatu pokojowego. Powinny raczej wspierać ich nieustępliwą i wycieńczającą walkę i pomagać im tam, gdzie to jest możliwe. Szukanie kompromisu z Rosją to polityka naiwności i złudzeń. Nie pertraktuje się z krajem, który prowadzi wojnę, ale mówi, że to nie jest wojna, tylko operacja specjalna. 

Polityka nastawiona na wielkie cele jest zawsze kosztowna. Stosowanie sankcji gospodarczych spowalnia rozwój i utrudnia realizację codziennych celów. Jeśli wojna trwać będzie rok lub dłużej, to Europa może się znaleźć w gospodarczej recesji i może nawet być zmuszona do podjęcia przebudowy swej struktury gospodarczej. To na szczęście niekoniecznie będzie czymś niekorzystnym. Spowolnienie rozwoju gospodarczego w skali globalnej jest prawdopodobnie czymś bardziej niebezpiecznym dla Chin niż dla Europy. To Chiny żyją głównie z eksportu, a nie Europa. Spowolnienie będzie też czymś niedogodnym dla Rosji, która głównie sprzedawała surowce i ani nie nakręcała koniunktury eksportem własnych produktów, ani importem czyichś towarów. Jeśli te tendencje się utrzymają, to pretensje rosyjskie do mocarstwowości będą ten kraj coraz drożej kosztować. To też nie musi być złe ani niebezpieczne. Rosja może się zacząć stopniowo demokratyzować i liberalizować, aż stanie się kolejnym państwem opartym na zasadach konstytucjonalizmu i społecznej podmiotowości. Wtedy nowe pokolenie Rosjan nie będzie musiało żyć w państwie autorytarnym, lecz może odkryć nową dla siebie formę politycznej organizacji – społeczeństwo obywatelskie działające w myśl zaleceń kompetentnych instytucji decyzyjnych, nadzorowanych przez wolną prasę. Dzisiejsza władza uznaje taki ustrój za chaos, przyszła władza może w nim widzieć warunek wstępny pomyślnego rozwoju.

Na razie Rosja stoi przed wielkim problemem społecznego niezadowolenia. Będzie musiała zdobyć zaufania młodego pokolenia, które dziś czuje się zagrożone poborem do wojska i nieuchronną recesją. Przez wojnę z Ukrainą młodzi Rosjanie zostali skutecznie izolowani od swych rówieśników w Europie. To zapowiada głęboki konflikt polityczny w ich kraju. Agresywna polityka stosowana obecnie przez Kreml, system rządów militarnej autokracji i nasilająca się polityka nadzoru przypomina stan wojenny w Polsce pod rządami gen. Jaruzelskiego. To może doprowadzić do silnego społecznego niezadowolenia i alienacji władzy. Oddziały Wagnera i starzejąca się klasa lokalnych zarządców nie otworzą nowych szans młodym ludziom z dobrym wykształceniem, którzy szukają warunków życia podobnych do losu swych rówieśników na Zachodzie. To nowe pokolenie będzie się silniej domagać zmian w polityce społecznej i ustrojowej niż jego poprzednicy. 

Także Polska i inne kraje, które w minionych miesiącach wspomagały Ukrainę w utrzymaniu swej niezależności, mogą z tej smutnej wojny wyciągnąć dla siebie ważne wnioski. Prowadzenie polityki business as usual, do niedawna faworyzowane przez Niemcy, jest zawsze niebezpieczne w relacjach z reżymem autorytarnym i zaborczym. Autorytaryzm polityczny to agresywna i groźna monokultura. Jej działanie może być korzystne na krótką metę i przez jakiś czas może pozostać niezauważalne. Do taniej rosyjskiej ropy można się przyzwyczaić jak do taniej rosyjskiej wódki, ale wtedy traci się kontrolę nad własnym życiem i zdolność widzenia niebezpiecznie rozrastających się problemów. 

Dobre uwagi na ten temat można znaleźć w pracach psychoanalityków, głównie u Ericha Fromma. Polityką często rządzą jednostki zawadiackie z wysoką odpornością na stres – utracjusze, hazardziści i gwałtownicy. Ich postawa niekiedy przeradza się w nekrofilityczny destrukcjonizm – twierdził Fromm. W krajach autorytarnych walkę o władzę często wygrywają osoby bezwzględne i niebojące się ryzyka, dobrze znoszące niepopularność i mające silne poczucie wypełniania jakiejś urojonej misji cywilizacyjnej. Fromm dostrzegał tę patologię w postawie Stalina, Himmlera i Hitlera. O tym ostatnim pisał: „Przedmiotem destrukcyjnych zapędów Hitlera były tak miasta, jak i ludzie. Wielki budowniczy, entuzjastyczny architekt nowego Wiednia, Linzu, Monachium i Berlina, był tym samym człowiekiem, który chciał zniszczyć Paryż, zrównać Petersburg z powierzchnią ziemi, na koniec zaś zdewastować całe Niemcy. Istnienie takich zamiarów jest dobrze potwierdzone. Speer opowiada, jak wkrótce po wizycie w zdobytym Paryżu Hitler, będąc u szczytu swoich sukcesów, zwrócił się do niego: »Czyż Paryż nie był piękny? Dawniej często się zastanawiałem, czy nie powinniśmy zniszczyć Paryża. Ale kiedy skończymy budowę Berlina, Paryż będzie przy nim jedynie cieniem. Dlaczego więc mielibyśmy go niszczyć?«” (E. Fromm, Anatomia ludzkiej destrukcyjności, s. 446).

Destrukcyjność, gdy raz zostanie uwolniona, wywołuje wielkie spustoszenia w wyobraźni człowieka, który jej ulega. Osobowość niszczycielska nie może znieść istnienia tego, czym silnie pogardza, i nie może znieść istnienia tego, czym się fascynuje. Ta ambiwalencja uczuć jest niedorzeczna, ale u osoby tolerującej w sobie konfliktowe motywy jest źródłem szczególnej siły. Pozwala niszczyć to, co podziwia, i podziwiać to, co niszczy. Zachęca do bezkrytycznego przeplatania złudzeń i cynicznych zamiarów, wzmacnia skłonność do niepotrzebnego ryzyka i łatwość pogodzenia się z doznanymi niepowodzeniami. Fromm opisuje seanse marzeń snutych na jawie przez Hitlera, który zapraszał gości do swej kwatery w Obersalzbergu. Po obiedzie rozsiadał się w fotelu, pił herbatę i pogryzał suche ciasteczka. „Wdawał się w niekończące się monologi. Ich tematyka była zazwyczaj gościom dobrze znana, dlatego nie zwracali na nie większej uwagi, choć udawali, że słuchają. Od czasu do czasu Hitlerowi zdarzało się zasnąć w połowie któregoś z monologów. Goście dalej rozmawiali szeptem, mając nadzieję, że gospodarz obudzi się na następny posiłek. […] Dwie godziny później serwowano kolację” (Fromm, s. 452). Głównym tematem jego wynurzeń były plany „oczyszczania” świata z pasożytów, w rodzaju Żydów, Polaków i Rosjan. Półprzytomne rojenia pozwalały mu przeżywać sceny politycznego zwycięstwa nad pogardzaną masą ludzką. To wskazuje – twierdził Fromm – że Hitler miał psychikę znudzonego nekrofila. Ekscytowała go śmierć i masakra. Natomiast w melancholię wpędzała go odwrotna sytuacja, czyli monotonia, poczucie bezpieczeństwa i uwikłanie w sytuacje proste, zrozumiałe i codzienne. Męczyła go niezmienność i bezruch. 

W jego postawie było jeszcze coś innego. Nauczył się żonglować przeciwieństwami i zwodził nimi samego siebie oraz swe otoczenie. W antropologii kulturowej wielokrotnie zwracano uwagę na paradoksalne związki między przeciwieństwami, na łączenie władzy z pokorą, arogancji z uniżonością, lękliwości z brawurą i miłości z nienawiścią. Tę ostatnią postawę Niemcy określają nawet osobnym słowem: Hassliebe. Także podręczniki psychopatologii opisują nieoczekiwaną przemianę szalonej miłości w szaloną nienawiść i tragiczne następstwa takiego poplątania uczuć. 

Tę przemianę wewnętrzną opisywał też Giorgio Agamben w refleksjach na temat zbrodni popełnianych w sytuacjach silnie stresujących. Bezpośredni atak na żołnierza nieprzyjacielskiej armii, który może jeszcze się bronić, wymaga pewności siebie i sprawności działania. Na chwilę musi dojść do głosu zwierzęca wściekłość i typowo ludzka nienawiść. Na szczęście taka furia jest zwykle krótkotrwała. Groźniejszy i bardziej bezwzględny jest wybuch obrzydzenia i złości wyzwalający się na widok bezradnego i przerażonego wroga, który nie umie się bronić, próbuje się schować i nieporadnie umyka. Jego bezradność wywołuje pogardę, pewność siebie i sadystyczne inklinacje. Zdarza się wprawdzie, że silnie wpojona postawa religijna zablokuje ten odruch albo że człowiek łagodny z natury pohamuje się i powstrzyma. Jednak w tłumie, w otoczeniu ludzi ogarniętych niepewnością i lękiem, sadystyczne skłonności wyładowują się z nieoczekiwaną mocą. Agamben pisze, że istnieje ważne językowe świadectwo dotyczące skłonności do jednoczesnego ulegania zachwytowi i pogardzie. Jest ono zawarte w historii łacińskiego słowa sacer, które pierwotnie znaczyło „święty” lub „kapłan”, a później, nie tracąc swego pierwotnego znaczenia, nabrało również odwrotnego sensu: „przeklęty”, „niedotykalny” lub „obcy”. Tak wyraźna przeciwstawność znaczeniowa musi wywoływać dezorientację i chwiejne, niekonsekwentne zachowania. 

W 1923 roku w japońskiej prowincji Kanto (czyli tam, gdzie leżą Tokio i Jokohama) doszło do silnego trzęsienia ziemi. Wstrząsy trwały od pięciu do dziesięciu minut w różnych miejscach regionu. Zginęło blisko 150 tys. osób. Posąg Buddy ważący 121 ton przesunął się o 60 centymetrów. W jednej chwili wybuchły setki pożarów. Centrum Tokio stanęło w ogniu i powstał wir płomieni, w którym – jak później stwierdzono – mogło spłonąć blisko 40 tys. mieszkańców. Podobnego kataklizmu nikt wcześniej nie doświadczył w Japonii. W mieście wybuchła panika. Rzucono się z furiackim impetem do chwytania i karania podpalaczy. Mężczyzn ogarnęła ślepa nienawiść do niewidzialnego wroga. Jednak nikogo nie potrafili znaleźć. Ktoś rzucił podejrzenie, że sprawcami są mieszkańcy Tokio pochodzący z Korei. Wywlekano więc tych ludzi z domów lub zatrzymywano ich na ulicy. Liczbę ofiar określono później na 4–10 tys. Przy okazji zamordowano także 700 Chińczyków. Policja nie wstrzymywała samosądów, tylko wykorzystywała publiczną masakrę, by uśmiercić znanych sobie dysydentów i radykałów. Później, podczas procesów, sądy nie radziły sobie ze znalezieniem i osadzeniem sprawców. Spontaniczną masakrę szybko wymazano z pamięci. 

Sonya Rang, której rodzice byli Koreańczykami, dorastała w Japonii już po II wojnie światowej. Na studia pojechała do Cambridge, a później została specjalistką od kultur Dalekiego Wschodu na Rice University w Teksasie. O masakrze w Kanto dowiedziała się dość późno. Rodzice nigdy o tej zbrodni nie wspominali. Gdy wyczytała w dawnych gazetach o przebiegu masakry, postanowiła ten przypadek dokładniej zrozumieć. Oficjalna wersja w ogóle nie wyjaśniała motywów rzezi. Jej wyjaśnienie idzie śladem ustaleń Agambena, ale Rang uzupełnia je własnym, ważnym komentarzem. Współczesne społeczeństwa składają się przede wszystkim z ludzi włączonych we wspólne zajęcia i w wymianę świadczeń. Ta grupa stanowi główny trzon społeczeństwa. W Japonii poza jego obrębem pozostawał jednak cesarz, który w powszechnie przyjętej mitologii jest potomkiem niebios. Oprócz tego, poniżej zasadniczej struktury społecznej, egzystują osoby wykluczone – bezdomni i bezrobotni, a także nieznający dobrze języka japońskiego cudzoziemcy (Sonya Rang, The Great Kanto Earthquake, s. 738). 

Do tego schematycznego rozwarstwienia dochodzi ważny czynnik normatywny. Każdego obywatela można wezwać do tego, by poświęcił się dla wspólnoty, jeśli z jakiegoś powodu okaże się to konieczne. Można żądać, by został żołnierzem, walczył i zginął, albo można się domagać, aby starał się ochronić inne osoby przed tsunami lub zgodził się narazić na śmiertelną chorobę, niosąc pomoc zarażonym. W żadnym wypadku nie wolno jednak żądać ofiary od cesarza i od obcych. Nie wolno oczekiwać od niego poświęceń, ponieważ jego życie jest święte. I nie wolno żądać poświęceń od cudzoziemców, ponieważ ich życie jest dla państwa bezwartościowe. Koreańczycy zostali zamordowani w godzinie trwogi jako zbędny balast – ludzie nadliczbowi w sensie politycznym i społecznym – stwierdziła Rang. 

Podobne zróżnicowanie statusu i związanych ze statusem społecznych odczuć dało o sobie znać podczas masakry nad Sand Creek. W 1864 roku Armia Stanów Zjednoczonych prowadziła negocjacje z wodzami Czejenów oraz Arapaho. Żony i dzieci indiańskich wodzów pozostały w obozie rozbitym w zakolu rzeki Sand Creek. Podjęto negocjacje. Wodzowie domagali się przerwania białego osadnictwa na prerii. Chcieli, by rozległe trawiaste tereny pozostały wolne i niezamieszkałe. Tam powinny paść się bizony, by ich plemiona mogły nadal polować i utrzymać się przy życiu. Żadna ze stron nie godziła się ustąpić, więc negocjacje nie przybliżały przeciwników do zgody. W jakimś momencie biali dowódcy zerwali rozmowy i zaatakowali kobiety z dziećmi. Dokonano masakry na polu namiotowym. 

Później dowódcy tłumaczyli, że innego wyjścia nie mieli. Życie Indianina nie jest więcej warte niż życie białego osadnika – argumentowali. Jeśli te dwie grupy nie mogą mieszkać obok siebie, to jedna musi być zniszczona. A skoro trzeba walczyć, to wybrano walkę najbardziej skuteczną, czyli atakowanie cywilów. Niektórzy misjonarze poparli tę decyzję. Jeden z nich napisał: „Wielka środkowa równina w Stanach Zjednoczonych jest zdaniem geografów najwspanialszą częścią powierzchni Ziemi. Nie mogę uwierzyć, by Opatrzność przeznaczyła ten teren, na którym obecnie żyje 50 milionów białych w najbardziej rozwiniętej cywilizacji znanej na świecie, na siedzibę dla czterystu tysięcy dzikusów noszących przepaski biodrowe, którzy polują, zdzierają skalpy, torturują i robią gorsze rzeczy” (Christopher Rein, Our First Duty Was to God…, s. 219). 

Powróćmy teraz myślą do wojny rosyjsko-ukraińskiej. Większość z nas – czyli laicy – nie ma wyobrażenia o tym, jak ta wojna się skończy. Możemy jednak rozważyć możliwe scenariusze – rysują się przede wszystkim dwa wyjścia. Po pierwsze, jest możliwe, że Rosja olbrzymim nakładem wydatków i po spacyfikowaniu protestów własnych obywateli zarządzi bezterminową okupację zaanektowanych części Ukrainy. Może nawet zechce mieszkańców tego obszaru zagłodzić, jak to już raz zrobiono w latach 30. Byłby to plan awanturniczy i krańcowo brutalny. Jego konsekwencje będą ponure. 

Po drugie, jest możliwe, że na skutek wewnętrznych protestów Rosja będzie zmuszona zrezygnować z absurdalnej polityki podboju i wycofa się z Ukrainy. Wtedy Ukraina będzie mogła wejść do Unii Europejskiej i – jak można mieć nadzieję – rozkwitnie po wprowadzeniu międzynarodowego programu rekonstrukcji i rozwoju. By jednak Rosja zechciała przyjąć takie rozwiązanie, trzeba będzie ją czymś przekupić. Na przykład udziałami w inwestycjach, które zostaną podjęte przez firmy zagraniczne, zakontraktowane do odbudowy Ukrainy. To nie jest złe wyjście, tylko trzeba postępować ostrożnie. Trzeba oczywiście pozwolić, by Rosjanie zarobili, ale nie można żadnej części władzy oddać w ręce oligarchów zależnych od Kremla. By uniknąć korupcji, i dla własnego dobra Ukraińców, trzeba będzie zaprowadzić jakiś rodzaj międzynarodowego nadzoru – ekonomicznego i politycznego. Tak jak Amerykanie to zrobili w swoim sektorze Niemiec po II wojnie światowej.

Po trzecie, jest ciągle niewykluczone, że gdy napięcia wewnętrzne zaczną paraliżować życie codzienne w całej Rosji, komuś w Moskwie puszczą nerwy i naciśnie atomowy guzik. Dojdzie do wojny nuklearnej na mniejszą lub większą skalę. Co się dalej stanie, nie bardzo wiadomo, bo taki styl politykowania nie był dotąd testowany. Warto go jednak rozważyć bez niepotrzebnego strachu. Dziś nieoficjalnie obowiązuje koncepcja równowagi nuklearnej z czasów Kennedy’ego i Chruszczowa. Jest to koncepcja MAD, czyli doktryna wzajemnego gwarantowanego zniszczenia (Mutual Assured Destruction). Ma ona tę jawną wadę, że – jak mówi sam skrót – jest to koncepcja niepoczytalna. Gwarantuje, że kraj, który pierwszy dokona masowego ataku nuklearnego, z pewnością sam nie przetrwa. Najpierw zniszczy pociskami swego przeciwnika, ale później padnie ofiarą analogicznego ataku za strony napadniętego. Po kilku automatycznie oddanych salwach z obu stron dojdzie do zniszczenia wszystkiego, co kiedykolwiek zbudowano na Ziemi. W takiej sytuacji żadna ze stron nie może liczyć na zwycięstwo, więc obie mogą być pewne swej klęski i utraty zdolności do odtworzenia dawnej sprawności technicznej i gospodarczej przez co najmniej sto następnych lat – jeśli to w ogóle kiedykolwiek okaże się możliwe.

Takiej właśnie hekatomby najbardziej boją się miliony ludzi na świecie. Ich lęk jest jednak przesadny – jak sądzę. Więcej nawet, taki lęk może nawet stać się główną przyczyną zniszczenia cywilizowanego świata. Świadczą o tym zabójstwa dokonane w prowincji Kanto i masakra pod Sand Creek. Strach przed armagedonem nie uspokaja nerwów, tylko skłania do szaleństwa i bestialstwa. W istocie nic nie świadczy o tym, by globalny pokój z ostatniego półwiecza był następstwem doktryny MAD. Nie wolno rozumować w oparciu o zasadę: post hoc ergo propter hoc, czyli „cokolwiek, co zaszło później, jest następstwem czegokolwiek, co zaszło wcześniej”. Wiemy tylko, że nie było dotąd wojny atomowej, i wiemy, że obowiązywała doktryna MAD. Ale wcale nie wiemy, że to ta doktryna uratowała pokój. Czyli wcale nie możemy być pewni, że jesteśmy bezpieczni, ponieważ arsenał nuklearny gwarantuje czterokrotny overkill

Zdesperowanych władców nie odstraszy overkill, nie przerazi odpowiedzialność za globalne zbrodnie i nie speszy możliwość, że razem z nimi zginą miliony niewinnych ludzi. Nekrofilityczny destrukcjonizm naprawdę istnieje, tendencja do uwalniania sadystycznych impulsów w chwilach grozy jest faktem, poparcie misjonarzy ludobójstwa jest znane historii, maniakalna nienawiść do urojonych wrogów jest systematycznie podtrzymywaną polityką państw autorytarnych. Jeśli więc gotowi jesteśmy nadal trzymać się doktryny MAD, to trzymajmy się jej z właściwych powodów. Nie dlatego, że pozwoli nam uniknąć wojny nuklearnej, ale dlatego, że nie pozwolimy tej wojny wygrać wrogowi. To nie jest środek zapobiegawczy, tylko instrument odwetu. Powinniśmy więc sobie powiedzieć, że taki odwet jest moralnie słuszny i nikt nie może nas peszyć zarzutem, że odwet jest zawsze okrutny i dziki. To prawda, że jest okrutny i dziki, ale łagodność ma też swoje granice. 

Trzeba więc otwarcie postawić pytanie, jakie formy walki są dozwolone. Czy filozofia moralna wymaga, byśmy uznali bomby wodorowe i neutronowe za dopuszczalne w tym samym zakresie, w jakim dopuszczalne są wojny konwencjonalne, natomiast użycie bomb z ładunkiem pierwiastków promieniotwórczych jest zawsze zbrodnicze? Sądzę, że tak właśnie trzeba uznać. W tej sprawie stanowisko dociekliwych filozofów jest zbieżne. Od czasów św. Augustyna znana jest doktryna „wojny sprawiedliwej”, która głosi, że moralnie dopuszczalna wojna musi być podjęta w dobrej sprawie i powinna być prowadzona przy minimalizowaniu strat wśród cywilów. Te kryteria są dość nieuchwytne, ale są najlepsze, jakie mamy. Dziś to stanowisko podtrzymują Michael Walzer z Princeton oraz Richard B. Miller z Indiana University i Chicago. Przede wszystkim żyjemy w stanie natury, a nie pod rządami tej lub innej kultury, zatem nie musimy nakładać sobie wyższych ograniczeń moralnych niż te, które przyjmują nasi przeciwnicy. 

W życiu cywilnym wyłączonym z natury czyjaś zbrodnia nie usprawiedliwia naszego dzikiego odwetu. Nie wolno nam na własną rękę wymierzać sprawiedliwości sobie i innym. Gdy ktoś zabije naszego ojca, nie wolno nam zabić ojca zabójcy. Ale nie wolno nam tego zrobić nie dlatego, by to było absolutnie niesprawiedliwe, ale dlatego, że obie strony powinny działać pod rządami prawa, które zabrania samosądów. A to wcale nie znaczy, że umiarkowany odwet jest zawsze niedopuszczalny. Pewne jest natomiast co innego, że w relacjach między państwami nie działa skutecznie nadrzędne prawo pokoju i sprawiedliwości. Prawo międzynarodowe jest jedynie systemem zasad, do których przestrzegania wszystkie państwa są wzywane nie pod groźbą zastosowania jakichkolwiek bolesnych represji w przypadku odmowy, tylko na mocy dżentelmeńskiej umowy. Taka zgoda bywa jednak dość chwiejna i niepewna w stanie natury. 

.Co więc pozostaje? Nie szukać rozwiązań idealnych, tylko minimalizować największe zagrożenia. Nie negocjować dopuszczalności takich lub innych form zabijania, z atomem lub bez atomu, tylko stosować zasadę skutecznego odstraszania i niszczenia sprawności bojowej przeciwnika. Trzeba minimalizować straty w ludziach i trzeba też chronić kulturę materialną i tradycję duchową każdego społeczeństwa, które wyrzeka się dominacji nad innymi. Przy tych założeniach wystrzelenie czystej bomby jądrowej nie jest najgorszą zbrodnią. Najgorszą zbrodnią jest odebranie zdolności decydowania o sobie tym społeczeństwom, które chcą same stanowić o sobie i wyrzekają się wykorzystania tej władzy do gnębienia innych społeczeństw i do poddania ich swojej woli. Wojny wyzwoleńcze zmierzające do wprowadzenia ustroju republikańskiego są sprawiedliwe i święte – pisał Kant – czyli kierowane bezstronnym rozumem praktycznym, jakby boskim. To one prowadzą do wiecznego pokoju, usuwając zalążki kolejnych konfliktów. 

Nie należy zapominać o Kancie.

Jacek Hołówka
Tekst ukazał się w nr 47 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 8 lutego 2023
Fot. RFE/RL/Serhii NUZHNENKO / Reuters / Forum