Prof. Zygmunt BAUMAN: Aby na pewno Facebook i Twitter wspierają demokrację i prawa człowieka?

Aby na pewno Facebook i Twitter wspierają demokrację i prawa człowieka?

Photo of Prof. Zygmunt BAUMAN

Prof. Zygmunt BAUMAN

(1925-2017) Prekursor socjologii w Polsce. Filozof, eseista. Jeden z twórców koncepcji postmodernizmu. Berlingowiec, następnie członek Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Asystent jednego z najwybitniejszych socjologów marksistowskich Juliana Hochfelda. Usunięty w 1968 r. z Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie pełnił funkcję kierownika katedry socjologii ogólnej, osiadł w Anglii.

Ryc. Fabien Clairefond

Reakcja oficjalnego amerykańskiego establishmentu na uliczne demonstracje młodzieży irańskiej w Teheranie, dającej upust swemu oburzeniu przeciw sfałszowanym wyborom w czerwcu 2009 r., do złudzenia przypominała kampanię reklamową takich firm, jak Facebook, Google czy Twitter. Wydaje mi się, że wytworny dociekliwy dziennikarz, do których grona niestety nie należę, mógłby dostarczyć wiele niebagatelnych dowodów na potwierdzenie tego wrażenia.

„Wall Street Journal” zawyrokował: „Nie mogłoby się to zdarzyć bez Twittera!”. Wielce wpływowy i znający się na rzeczy amerykański bloger Andrew Sullivan, określił Twitter jako „decydujące narzędzie w procesie formowania się ruchu oporu w Iranie”, podczas gdy czcigodny „New York Times” uderzył w zgoła liryczną nutę, ogłaszając bitwę między zbirami strzelającymi kulami a demonstrantami strzelającymi ćwierknięciami Twittera. Hillary Clinton obwieściła w swym przemówieniu „Wolność Internetu” z 21 stycznia 2010 r., narodziny samizdatu naszych czasów i ogłosiła, że należy oddać te narzędzia (to znaczy „blogi oraz viral videos”) w ręce ludzi całego świata, którzy użyją ich w imię rozwoju demokracji i praw człowieka; że wolność informacji wzmacnia pokój i bezpieczeństwo, które są fundamentem globalnego postępu. (Tutaj od razu pozwalam sobie wtrącić, że niewiele wody upłynęło pod mostami Potomaku od czasu, gdy amerykańska elita demokratyczna zaczęła, w myśl francuskiej maksymy „deux poids, deux mesures”, domagać się poważnych restrykcji dla WikiLeaks oraz kary więzienia dla jej założyciela).

Ed Pilkington wspomina, jak Mark Pfeiffer, doradca George’a Busha, zgłosił nominację Twittera do Pokojowej Nagrody Nobla; cytuje też Jareda Cohena, pracownika Departamentu Stanu USA, który określił Facebook jako jedno z najbardziej organicznych narzędzi demokracji, jakie widział świat.

Ujmując to w paru słowach: Jack Dorsey, Mark Zuckerberg i ich towarzysze broni są generałami postępowej Armii Demokracji i Praw Człowieka, a my wszyscy, którzy ćwierkamy i wysyłamy wiadomości za pośrednictwem Facebooka, jesteśmy jej żołnierzami. Media są rzeczywiście przekazem – a przekaz cyfrowych mediów to podnosząca się kurtyna informacyjna, która zarazem odsłania nowy planetobraz władzy ludzi i powszechnych praw człowieka.

To właśnie taki niezdrowy rozsądek amerykańskiej elity politycznej i opiniotwórczej oraz innych nieopłacanych sprzedawców usług cyfrowych, obnażył, wyśmiał i potępił Evgeny Morozov, 26-letni student, świeżo przybyły do Ameryki imigrant białoruski. Potępił to zjawisko jako „złudę Internetu” w książce pod tym samym tytułem, wydanej przez wydawnictwo Allen Lane.

Jednym z wielu ciekawych faktów, które Morozov zdołał zmieścić w swym liczącym czterysta stron studium, jest informacja o tym, że zgodnie z tym, co podała Al-Dżazira, w Teheranie w owym czasie było tylko 60 aktywnych kont Twittera, a więc organizatorzy demonstracji używali głównie takich staroświeckich technik informacyjnych, jak obdzwanianie ludzi czy pukanie do drzwi sąsiadów. Ale za to przebiegli przedstawiciele służb bezpieczeństwa autokratycznego Iranu, nie tylko bezlitośni i bez skrupułów, ale też świetnie obeznani w sprawach Internetu, przeszukiwali Facebooka w celu znalezienia związków z jakimikolwiek znanymi im dysydentami, używając pozyskanych informacji, aby odizolować, uwięzić i pozbawić władzy ewentualnych przywódców rewolty – a w rezultacie zdusić w zarodku jakiekolwiek potencjalne zagrożenie dla autokracji (gdyby się ono w ogóle kiedykolwiek miało pojawić).

Morozov zwraca uwagę, że istnieje mnóstwo przeróżnych sposobów, na jakie autorytarne reżimy mogą używać Internetu dla własnych korzyści, i rzeczywiście wiele z nich już to uczyniło i nadal to czyni.

Po pierwsze, portale społecznościowe oferują tańsze, szybsze, dokładniejsze i dużo łatwiejsze sposoby identyfikowania i lokalizowania obecnych bądź potencjalnych dysydentów niż jakiekolwiek tradycyjne środki i instrumenty inwigilacji. I jak tego dowodzi i próbuje ukazać w naszej wspólnej książce David Lyon („Liquid Surveillance”– „Płynna Inwigilacja”, wyd. Polity Press), inwigilacja poprzez portale społecznościowe staje się znacznie bardziej efektywna dzięki współpracy jej zamierzonych obiektów i ofiar.

Żyjemy w społeczeństwie konfesyjnym, które podnosi publiczne samoujawnianie się do rangi najważniejszego i najłatwiej dostępnego, jak również być może najpotężniejszego i jedynego prawdziwie sprawnego dowodu istnienia w społeczeństwie.

Miliony użytkowników Facebooka współzawodniczą ze sobą w ujawnianiu szerokiej publiczności swych najbardziej osobistych i gdzie indziej niedostępnych aspektów tożsamości, powiązań społecznych, myśli, uczuć i czynności. Portale społecznościowe są polami ochotniczych form inwigilacji domowej roboty, bijąc na głowę (zarówno co do ilości materiału, jak i wydatków) specjalistyczne agencje z zatrudnionymi w nich tysiącami profesjonalistów w zakresie szpiegowania, śledzenia i ścigania. Prawdziwa gratka, istny deszcz grosza z nieba, dla każdego dyktatora i jego tajnych służb i wspaniałe uzupełnienie niezliczonych „banoptycznych” (gra słów: banoptic, od ban – zakaz i panoptic – panoptyczny, widzący wszystko, przyp. tłum.) instytucji społeczeństwa demokratycznego, którym leży na sercu niedopuszczanie, by ci niechciani lub niegodni (to jest, wszyscy ci, którzy mogą zachowywać się comme il n’est faut pas) byli omyłkowo dopuszczeni – lub podstępem się wkradli – do naszego doborowego demokratycznego towarzystwa. Jeden z rozdziałów „Net Delusion” („Złudy Internetu”) zatytułowany jest „Dlaczego KGB chce, byś dołączył do Facebooka?”.

Morozovowi udaje się wyśledzić cały wachlarz sposobów, na jakie autorytarne, ba, tyrańskie reżimy mogą pobić rzekomych bojowników o wolność w ich własnej grze, używając technologii, w których apostołowie i panegiryści demokratycznego skrzydła Internetu pokładają swe nadzieje. Nic nowego pod słońcem: jak przypomina nam artykuł w „The Economist”, dawni dyktatorzy używali w podobny sposób współczesnych sobie technologii, by spacyfikować i rozbroić swe ofiary: badania wykazały, że mieszkańcy Wschodnich Niemiec, którzy mieli dostęp do telewizji zachodniej, mniej byli skłonni do wyrażania swego niezadowolenia z reżimu.

W przypadku niewątpliwie potężniejszej informatyki Internet zapewnia tak wiele tanich i łatwo dostępnych sposobów rozrywki tym, którzy żyją pod jarzmem autorytaryzmu, że skłonienie ludzi do tego, by w ogóle zainteresowali się polityką, jest dziś trudniejsze niż kiedykolwiek. To jest, o ile polityki nie przekształci się w jeszcze jeden ekscytujący, pełen wściekłości i wrzasku, a jednak na szczęście bezzębny, bezpieczny i nieszkodliwy rodzaj rozrywki, coś, co praktykuje nowe pokolenie „slacktywistów” (ang. slacktivists – od slack – luźny, niedbały i activist – aktywista, działacz), którzy wierzą, że kliknięcie petycji na Facebooku to akt polityczny, a przez to trwonią swą energię na tysiąc rozproszeń, z których każde przeznaczone jest do natychmiastowej konsumpcji i jednorazowego użycia, a które Internet wytwarza i wyrzuca z niedościgłym mistrzostwem (by podać chociaż jeden z niezliczonych przykładów tego, na ile skuteczny jest slacktywizm polityczny w zmienianiu dróg tego świata, wspomnijmy smutny przypadek grupy „Ratujmy afrykańskie dzieci” – zebranie królewskiej sumy 12 000 dolarów zajęło jej kilka lat, a w tym czasie nieratowane dzieci afrykańskie ciągle umierały).

Przy stałym szerzeniu się i pogłębianiu braku zaufania wobec władz i niebotycznym wzroście powszechnej estymy dla potencjału Internetu jako narzędzia oddającego władzę w ręce ludu, podsycanej jeszcze przez połączone wysiłki marketingu Krzemowej Doliny i tysięcy ośrodków akademickich, generujących teksty w stylu Hillary Clinton – nic dziwnego, że propaganda prorządowa ma teraz większe szanse na wysłuchanie i wchłonięcie przez tych, dla których jest przeznaczona, jeżeli szerzyć się ją będzie przez Internet. Co mądrzejsi spośród propagatorów autorytaryzmu wiedzą o tym aż nazbyt dobrze: w końcu eksperci z dziedziny informatyki są aż nazbyt dostępni, gotowi nająć się u tego, kto da więcej.

Hugo Chavez ma konto na Twitterze i chełpi się ponoć, że ma pół miliona znajomych na Facebooku. W Chinach natomiast mieszka istna armia blogerów dotowanych przez rząd (ochrzczona „pięćdziesięciocentową partią”, jako że członek tego towarzystwa dostaje 50 centów za każdy wpis). Morozov wciąż przypomina swoim czytelnikom, że – wedle słów Pata Kane’a – służba patriotyczna może w równym stopniu zmotywować młodego adepta socjotechniki co anarchizm Assange’a i jego kumpli. Hakerzy informatyczni mogą z takim samym entuzjazmem, dobrą wolą i szczerością przyłączyć się do nowego „Transparency International”, jak nowej „Czerwonej Brygady”. Internet wesprze każdy wybór z równym spokojem.NM4_a

.Oto ta sama stara historia, ponownie opowiedziana: toporów można użyć do rąbania drzewa albo do ścinania głów. Wybór nie należy do toporów, lecz do tych, którzy je dzierżą. Jakiegokolwiek wyboru dokonają siepacze, toporom będzie wszystko jedno. I niezależnie od tego, jak ostre będzie ostrze, którym teraz tnie – technologia nie będzie „popierała demokracji i praw człowieka” za (ani zamiast) nas.

Zygmunt Bauman
Tekst ukazał się w wyd.4 kwartalnika opinii „Nowe Media” [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 14 stycznia 2017
Fot.Shutterstock