Rafał WOŚ: "Dziecięca choroba liberalizmu (2). Błędy powszechnej prywatyzacji"

"Dziecięca choroba liberalizmu (2).
Błędy powszechnej prywatyzacji"

Photo of Rafał WOŚ

Rafał WOŚ

Dziennikarz i publicysta ekonomiczny. Laureat Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej (2011). Był też nominowany do Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, Nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego (przyznawanej przez Akademię Ekonomiczną w Krakowie), Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego oraz Nagród SDP.

zobacz inne teksty Autora

Najbardziej katastrofalną formą polskich przemian była – zdaniem wielu obserwatorów – tzw. powszechna prywatyzacja. Idea zrodziła się jeszcze pod koniec lat 80. wśród gdańskich liberałów, którzy wyciągnęli ją z szuflady, gdy na początku lat 90. prominentni przedstawiciele tego środowiska znaleźli się w rządzie. Pomysł ten miał pomóc w ominięciu pułapki, przed którą upadek socjalizmu postawił wszystkie kraje regionu – jak dokonać rewolucji własnościowej w warunkach ubóstwa ludności i braku systemu finansowego.

Dość powiedzieć, że całe oszczędności społeczeństwa wynosiły wtedy jakieś 7–10 proc. tego, co chciano zdenacjonalizować. Wyjściem z tej sytuacji miała być koncepcja rozdawnictwa mienia za pośrednictwem przekazywanych ogółowi dorosłych obywateli bonów prywatyzacyjnych zamienianych na akcje przedsiębiorstw. Pomysł – z powodu rozdrobnienia sceny politycznej – nabierał realnego kształtu aż do połowy lat 90.

Gdy go zrealizowano, efekt nie był przekonujący.

Według krytyków program powszechnej prywatyzacji (PPP) został oparty na wielkim propagandowym oszustwie. Zbudowano go na micie, że dzięki niemu każdy Polak będzie kapitalistą.

W praktyce liczba świadectw udziałowych, które mógł nabyć przeciętny Kowalski, nie dawała absolutnie żadnych podstaw, aby stał się on autentycznym właścicielem kapitału. Było to więc widowisko, które miało stworzyć pozory, że każdy z nas może zostać właścicielem majątku narodowego. Tymczasem akcje zostały natychmiast wykupione i skoncentrowane w rękach prywatnych udziałowców instytucjonalnych.

W praktyce – i to wbrew zapewnieniom rządu – program nie doprowadził do rozproszenia akcjonariatu ani do stworzenia jakiejś formy kapitalizmu ludowego w duchu Margaret Thatcher czy innych ideologów zachodniej neoliberalnej orientacji. Raczej przyniósł szybką, brutalną koncentrację własności w rękach dużych graczy.

Jeszcze słabiej wyglądał sam aspekt ekonomiczny. Przypomnijmy, że sednem programu powszechnej prywatyzacji było powołanie Narodowych Funduszy Inwestycyjnych (NFI) – czyli po prostu organów zarządzających, które obejmowały pieczę nad spółkami Skarbu Państwa wytypowanymi do restrukturyzacji. Uczestniczyć w nim miały przedsiębiorstwa duże i dobre, choć nie tak dobre, by chcieli je kupić inwestorzy zagraniczni.

NFI przedstawiano jako wehikuły, które podniosą efektywność spółek, otworzą je na nowinki z Zachodu i poprawią efektywność produkcji. Tyle szczytne założenia. I tym razem bowiem rzeczywistość okazała się od nich daleka.

Innym problemem były wysokie opłaty za zarządzanie NFI. Na przykład w okresie 1996–2003 wszystkie firmy zarządzające otrzymały w sumie miliard złotych wynagrodzenia. A jak wyglądały wyniki firm? W tym samym okresie wartość spółek Skarbu Państwa pod ich zarządem spadła o 4 mld zł – czyli o prawie 2/3. Jednocześnie w tych przedsiębiorstwach zwolniono 600 tys. ludzi – prawie 3/4 zatrudnionych. Program okazał się więc kompromitujący dla władz, fatalny dla Skarbu Państwa i zyskowny znów tylko dla wąskiej grupy uprzywilejowanych, wśród których znalazło się wielu dobrych – starych i nowych – towarzyszy z różnych politycznych opcji.

Zostaje jeszcze prywatyzacja na rzecz kapitału zagranicznego. Tu także rzecz z pozoru wydawała się przejrzysta. Przychodzi zagraniczny inwestor. Przynosi swoje kapitały, technologie i doświadczenia. I buduje swój sukces tutejszymi siłami. Po raz kolejny mieliśmy zderzenie z brutalną rzeczywistością. Już na pierwszy rzut oka widać, że niejednokrotnie sprzedawano zbyt tanio. Przyznawali to nawet sami kupujący. Na przykład Zakłady Produkcji Papieru i Celulozy w Kwidzynie stanowiły jedną z licznych inwestycji zaplanowanych w czasach Gierka. Wytwarzały połowę papieru gazetowego w Polsce i były największym w Europie producentem celulozy. W 1990 r. sprzedano je amerykańskiemu koncernowi International Paper Group.

Inwestor zapłacił 120 mln dol. za 80 proc. akcji. Od rządu dostał jeszcze kilkuletnie zwolnienie podatkowe, które – jak się potem okazało – opiewało na kwotę 142 mln dol. To efekt jednej z pierwszych decyzji nowego właściciela, który podniósł ceny papieru o 150 proc.

Kilka lat później jeden z dyrektorów International Paper Group pochwalił się transakcją w rozmowie z branżowym czasopismem „Journal of Business Strategy”. Mówił, że polski rząd wydał na zbudowanie fabryki trzy do czterech razy tyle, za ile ją sprzedał. I że za podobną cenę takiej fabryki nie udałoby się dziś kupić nigdzie na świecie.

Każdą zbyt pochopną prywatyzację da się oczywiście tłumaczyć na wiele sposobów. W grę mogła wchodzić (i w wielu przypadkach zapewne niestety wchodziła) korupcja. Witold Kieżun, jeden z najbardziej znanych polskich ekonomistów i autor książki Patologia transformacji, powołuje się przy tej okazji na pewien symptomatyczny raport Banku Światowego. Zapytano w nim (oczywiście anonimowo) firmy działające w Europie Środkowo-Wschodniej o to, czy w czasie swoich biznesowych operacji po tej stronie żelaznej kurtyny płaciły dodatkowe „prowizje” ponad stawki wynegocjowane i otwarcie rozliczane. 100 proc. z nich odpowiedziało na to pytanie twierdząco.

Na korupcyjne podglebie nakładają się jeszcze problemy systemowe. Nie pomagało już choćby to, że dochody z prywatyzacji polskie władze nagminnie traktowały jako fiskalne koło ratunkowe. Dość powiedzieć, że w myśl Ustawy o reformie emerytalnej z 1999 r. jej niebagatelne koszty miały być sukcesywnie pokrywane właśnie wpływami z komercjalizacji majątku narodowego. Problem tylko w tym, że jeśli państwo rozumuje w takich kategoriach, to wtedy faktycznie nie ma szans na uzyskanie dobrej ceny ze sprzedaży. Kupujący doskonale bowiem wiedzą, że sprzedający ma nóż na gardle, i uzyskują w ten sposób istotną przewagę negocjacyjną.

Na koniec warto wspomnieć o PGR-ach, czyli, zdaniem wielu, najgłupszej, najbardziej krótkowzrocznej i po prostu hańbiącej prywatyzacji III RP. Na dobrą sprawę zniszczono tam całą klasę społeczną robotników rolnych, którzy razem z rodzinami stanowili grupę ponad 3 mln ludzi. Decydenci mówili potem, że PGR-ów nie dało się uratować. Ale to dla rządzących bardzo wygodne tłumaczenie. Problem tylko w tym, że nie do końca zasadne. Zwłaszcza w kontekście innych decyzji gospodarczych (np. wspomnianego już otwarcia polskiego rynku dla subwencjonowanych produktów rolnych z zagranicy), które nie tylko nie pomagały, ale wręcz tłamsiły rentowność polskiego sektora rolnego. Innym mocnym zarzutem wobec rządzących (głównie ekipy Bieleckiego i odpowiedzialnego ministra rolnictwa Adama Tańskiego) jest również to, że restrukturyzację PGR-ów przeprowadzano szybko i w czasie najgorszej gospodarczej dekoniunktury w regionie (1991). Dokładnie odwrotnie, niż robiła to po wojnie Europa Zachodnia, która ten proces rozpisała na lata i chroniła go barierami celnymi.

Najprawdopodobniej decydujące znaczenie miał tutaj fakt, że pracownicy PGR-ów byli klasą dużo bardziej bezbronną niż np. wielkoprzemysłowa klasa robotnicza – zorganizowana w ruch związkowy, czy klasa średnia, nadreprezentowana w mediach i elitach politycznych. I dlatego to oni zapłacili za transformację najwyższą cenę.


Czy dla polskiej prywatyzacji była jakaś alternatywa? Owszem! Ale żeby ją dostrzec, najpierw należałoby odrzucić ideologiczną tezę o absolutnej wyższości własności prywatnej nad uspołecznioną. Takie głosy do ekonomicznego obiegu zaczęły jednak wracać dopiero pod koniec lat 90. Saul Estrin z London School of Economics i Derek C. Jones z Hamilton College jako jedni z pierwszych pokazywali wtedy neoliberalnemu mainstreamowi, że długookresowe wyniki francuskich spółdzielni produkcyjnych nie pokazały żadnych różnic pomiędzy ich kondycją ekonomiczną (sprawność, skłonność do inwestycji) a prywatną konkurencją. Do podobnych wniosków doszedł w jednej ze swoich najnowszych prac Jacek Tittenbrun. Wskazał w niej, że dla efektywności gospodarczej zakładu decydujące jest otoczenie konkurencyjne, w którym on działa, a nie forma własności. imagesW środowisku wysoko konkurencyjnym mogą równie dobrze funkcjonować firmy o bardzo różnych formach własności – grupowej, pracowniczej, publicznej. Niekoniecznie prywatnej.

Rafał Woś
Fragm. książki “Dziecięca choroba liberalizmu”, Studio Emka, 2014, POLECAMY!

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 21 października 2014