Robert KOSTRO: Jak opowiadać polską historię?

Jak opowiadać polską historię?

Photo of Robert KOSTRO

Robert KOSTRO

Historyk, publicysta, dyrektor Archiwum Głównego Akt Dawnych, w latach 2006-2024 dyrektor Muzeum Historii Polski.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Z Niemcami nie ma fundamentalnych sporów co do faktów, polscy historycy dobrze współpracują z niemieckimi. Ale są, niestety, niemieckie podręczniki i filmy, w których polska historia niemal nie istnieje. Owszem, dostrzegany jest w nich 1939 r., ale już zbrodnie na ludności cywilnej czy powstanie warszawskie nie są zauważane – twierdzi Robert KOSTRO w rozmowie z Piotrem KOŚCIŃSKIM

Piotr KOŚCIŃSKI: W 1941 r. powstał propagandowy niemiecki film „Kampfgeschwader Lützow” o wrześniu 1939 r., w którym m.in. pokazano rzekomy atak polskiej kawalerii na niemieckie czołgi. Jak to się dzieje, że fragmenty tego filmu wciąż można obejrzeć w brytyjskich czy amerykańskich filmach dokumentalnych jako prawdziwe zdjęcia?

Robert KOSTRO: Trzeba powiedzieć jasno: filmowcy całego świata idą na łatwiznę. Ci zagraniczni mają niewielką wiedzę historyczną o naszym kraju, a także słaby dostęp do polskich historyków. Trzeba działać tak, jak w przypadku pisania czy mówienia o „polskich obozach śmierci”, kiedy to reagują polskie placówki dyplomatyczne i organizacje polonijne. Musimy podkreślać, że fragmentów niemieckich filmów propagandowych można używać jedynie z komentarzem, że to antypolska propaganda, a sceny były inscenizowane.

– Sowiecki film „Wietier s wostoka” z 1940 r. o tym, jak źli Polacy gnębili Ukraińców, ale na szczęście 17 września 1939 r. do Polski wkroczyła Armia Czerwona, można bez problemu obejrzeć na YouTube. Czy tu mamy szanse na przeciwdziałanie?

– Na wschodzie nasze możliwości reagowania są minimalne. Rosyjska propaganda była i jest organizowana przez państwo, a nasiliła się po inwazji na Ukrainę. Najważniejszym tego objawem jest dopuszczenie do powtarzania kłamstwa katyńskiego. W mediach rosyjskich mnożą się wystąpienia pseudohistoryków, wracających do sowieckiej tezy, że ta zbrodnia została dokonana przez Niemcy. A przecież dokumenty jej dotyczące przekazał do Polski sam prezydent Borys Jelcyn. Są zresztą inne, liczne dowody świadczące, że winni są Sowieci.

Ale oczywiście na sprawę trzeba patrzeć szerzej, nie tylko w kontekście Niemiec i Rosji. Dobre efekty przynosi wymiana akademicka. Są zresztą na Zachodzie tacy znani historycy, jak: Norman Davies, Richard Butterwick czy Timothy Snyder, którzy przecież posługują się językiem polskim, a więc korzystają z polskich źródeł; czytelnicy książek im ufają. Są jednak i tacy zachodni historycy, którzy zajmują się wiekiem XIX czy np. II wojną światową i w ogóle nie korzystają z literatury i źródeł polskich, lecz rosyjskich, niemieckich czy francuskich. Jeszcze gorzej jest w sferze popkultury. Wiele stereotypów kształtowało się wtedy, kiedy mieliśmy niewielki wpływ na zachodnią naukę czy prasę.

– Niemcy, co prawda, uznały swoją winę za wybuch II wojny światowej, ale teraz dowodzą, że tak naprawdę winni są nieokreśleni „naziści”. Czy powinniśmy się tym martwić?

– Z Niemcami nie ma fundamentalnych sporów co do faktów, polscy historycy dobrze współpracują z niemieckimi. Ale są, niestety, niemieckie podręczniki i filmy, w których polska historia niemal nie istnieje. Owszem, dostrzegany jest w nich 1939 r., ale już zbrodnie na ludności cywilnej czy powstanie warszawskie nie są zauważane. Jak słusznie wskazał prof. Andrzej Nowak podczas swojego niedawnego wystąpienia na konferencji w Bundestagu, według Niemców Polacy nie byli poddani hitlerowskiemu ludobójstwu. Ofiarami ludobójstwa mają więc być Żydzi, homoseksualiści, Romowie czy osoby niepełnosprawne, ale nie Polacy. I tu między Polską i Niemcami istnieje ogromna rozbieżność.

– Podobno udało się Panu kiedyś przekonać niemiecką delegację oficjalną, by w Warszawie złożyła kwiaty pod jednym z pomników ofiar polskiej ludności cywilnej. Niemcy nie lubią takich rzeczy. Jak do tego doszło?

– W 1999 r. byłem dyrektorem departamentu spraw zagranicznych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Mieliśmy zaplanowaną wizytę kanclerza RFN Gerharda Schrödera w 60. rocznicę agresji niemieckiej na Polskę. Powiedziałem ambasadorowi Niemiec, że chcemy, by kanclerz złożył kwiaty pod takim właśnie pomnikiem. Usłyszałem w odpowiedzi, że może być to Grób Nieznanego Żołnierza lub pomnik powstania w getcie warszawskim. Ja zaś zaproponowałem Palmiry, aleję Szucha albo Pawiak. Z początku strona niemiecka była zdecydowanie przeciwna, ale ostatecznie wyraziła zgodę na Palmiry. Premier Jerzy Buzek i kanclerz Schröder złożyli kwiaty właśnie tam. Był to bodaj pierwszy przypadek, gdy kanclerz Niemiec uhonorował polskie ofiary cywilne.

To bardzo ważne. Czasem za niechęć do takich gestów odpowiada brak wiedzy, ale bywa, że i my jesteśmy winni, bo nie umiemy opowiadać o naszych dziejach. Stąd trzeba pamiętać o Palmirach i Piaśnicy, gdzie ginęła polska elita, politycy i księża, naukowcy i sportowcy.

– Co robimy źle, że wiedza o polskiej historii w świecie jest tak skromna? Że na Zachodzie w powszechnym przekonaniu historia Europy to dzieje terenów od Atlantyku po Odrę, a nie po Bug, nie mówiąc już o Zbruczu czy Dnieprze?

– Po pierwsze, z powodów obiektywnych. Kto w Polsce zna ważne wydarzenia z dziejów Rumunii czy Portugalii? To oczywiste, że państwa i narody koncentrują się na historii swojej, swoich sąsiadów lub krajów związanych wspólną tradycją, np. Indie – jako dawna kolonia – dla Brytyjczyków. Po drugie, niestety, do końca lat 80., będąc za żelazną kurtyną, byliśmy w znacznej mierze izolowani od Zachodu. I po trzecie, we własną pamięć historyczną inwestujemy od niedawna. W ostatnim ćwierćwieczu powstały nowoczesne muzea, jak Muzeum Powstania Warszawskiego, potem Muzeum Historii Polski. Działa Instytut Pileckiego i IPN.

Niestety popełniamy błędy braku ciągłości, czego przykładem było odwołanie szefowej Instytutu Pileckiego Magdaleny Gawin i szefowej oddziału berlińskiego Hanny Radziejowskiej. Nieporozumieniem było powołanie na dyrektora tego instytutu Krzysztofa Ruchniewicza. I nie chodzi tu wcale o jego poglądy polityczne. Można być prawicowcem albo lewicowcem i doskonale rozumieć, na czym polega polityka historyczna. Odwołany szef Instytutu chciał zrobić z niego kolejną placówkę badawczą. Tymczasem brakuje dobrych działań popularyzacyjnych i edukacyjnych za granicą. Trzeba wskazywać na nasz punkt widzenia.

– Jakie więc powinny być nasze działania? Więcej dobrych filmów historycznych? Więcej wychodzenia polskich muzeów z wystawami za granicę? Więcej książek o nas w języku angielskim, francuskim czy niemieckim?

– Powinniśmy realizować więcej projektów z zagranicznymi partnerami. Błędem jest myślenie, że coś zrobi się samo albo że zrobimy wystawę w Instytucie Polskim albo wynajmiemy gdzieś salę i to przyniesie sukces. Chodzi bowiem o to, by zwiedzający nie mieli przekonania, że oto pojawiła się w ich mieście jakaś polska działalność propagandowa. Sukces będzie, kiedy umieścimy ważny projekt w żywej, uczęszczanej przez cudzoziemców placówce. Na przykład wówczas, gdy w Chicago History Museum pojawiła się wystawa MHP poświęcona Polonii amerykańskiej, którą obejrzeli Amerykanie bez polskich korzeni, a nie tylko Polonusi. Szczęśliwi byli oczywiście nasi rodacy, bo obejrzeli siebie i swoją przeszłość, ale zadowoleni byli też ci, którzy z Polską mają niewiele wspólnego, bo zobaczyli ciekawą wystawę. Dla nas najważniejsze jest to, że wielu Amerykanów dowiedziało się czegoś o polskiej historii.

Inny przykład to wystawa o Janie Karskim, emisariuszu kursującym między okupowaną Polską i Londynem; w Waszyngtonie poinformował prezydenta Franklina Delana Roosevelta o Holokauście, po wojnie był wykładowcą Uniwersytetu Georgetown. Karski jest więc osobą niesłychanie interesującą Amerykanów, ale dowiedziawszy się o nim, poznali ważny fragment naszych dziejów – działalność polskiego państwa podziemnego i rządu na emigracji. Działając za granicą, trzeba szukać „haczyka”, czegoś, co dotyczy bezpośrednio odbiorców naszych wystaw czy książek. Muszą być zainteresowani tematem, bo inaczej nasze wysiłki trafią w próżnię.

A jeśli chodzi o filmy, to zdecydowanie popieram, ale pamiętajmy, że jest to wyjątkowo trudne. Jeden tylko brytyjski film „Dunkierka” miał budżet taki, jak Polski Instytut Sztuki Filmowej wydaje rocznie na wszystkie polskie filmy. Musimy działać rozsądnie i skutecznie, a przede wszystkim myśleć o tym, jak posiadane środki najlepiej spożytkować.

Rozmawiał Piotr Kościński

Tekst pierwotnie ukazał się w 1040 numerze tygodnika „Idziemy” [LINK]. Przedruk za zgodą redakcji.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 7 listopada 2025