Bunt periojków. O szczepionce, która daje wolność
Jeśli ktoś roznosi zarazę, może podlegać z tego tytułu nawet dotkliwym restrykcjom, czyniącym z jego swobód na czas choroby niemal zupełną fikcję – pisze Jan ROKITA.
.Oto mamy jeszcze jedną, całkiem nową odsłonę prastarego dylematu między bezpieczeństwem i wolnością. Prezydent Francji mówi stanowczo: „Nie zaakceptuję systemu, który uzależniałby dostęp do tego czy innego kraju od jakiegoś certyfikatu”. Mniej jednoznacznie, ale w podobnym duchu wypowiedziała się niemiecka kanclerz. Jednak w przypadku Niemców rychło okazało się, że znany z pragmatyzmu rząd w Berlinie zdążył już rozpisać i rozstrzygnąć przetarg na skonstruowanie owego „certyfikatu”, który już nawet zaczął eksperymentalnie działać w Bawarii i Szwabii. Problemu nie widzą natomiast – jak się zdaje – technokraci z Komisji Europejskiej, którzy nie tylko zlecili intensywne prace techniczne, ale sugerują także zamiar przygotowania przełomowych europejskich regulacji prawnych na tym polu.
W czym cała rzecz? W planie wprowadzenia w Unii Europejskiej „paszportu zdrowia” (Health Pass), w którym zakodowano by wrażliwe dane o naszym zdrowiu. Jednym pozwoliłoby to szybko odzyskać mocno ograniczone ostatnio prawo do podróżowania i przekraczania granic, innym zaś na dłużej zablokowałoby możliwość opuszczania własnego kraju. O tym, kto miałby takie prawo, a kto by je utracił, miałby decydować fakt szczepień przeciw wirusowi COVID-19 oraz wynik testów na obecność i stężenie w naszym organizmie przeciwciał tego wirusa. Szybkiego wprowadzenia mobilnego paszportu zdrowia, jako elementu systemu prawnego UE, chciałyby oczywiście biznes (np. linie lotnicze) czy rządy Grecji albo Hiszpanii, a to z racji nadziei na przezwyciężenie stanu półbankructwa branży lotniczej czy turystycznej. Finansowy pragmatyzm ma tu wyraźną przewagę nad myśleniem w kategoriach jakichś politycznych pryncypiów.
Pomysł na aplikacje cyfrowe, które pozwoliłyby wyłapać w społeczeństwie chorych bądź narażonych na chorobę, po to, by oddzielić ich od zdrowych, narodził się jeszcze w ubiegłym roku, gdy tylko pojawiła się agresywna zaraza. Prace nad aplikacjami uruchomiono równocześnie w wielu miejscach. Przykładowo można wymienić choćby Common Pass, stworzoną na zlecenie organizatorów Światowego Forum Ekonomicznego w Davos, czy Digital Health Pass, opracowaną w koncernie IBM. Intencja wydaje się na pierwszy rzut oka najzupełniej zdroworozsądkowa. Na stronie internetowej reklamującej Health Pass Worldwide możemy dowiedzieć się o rozlicznych zaletach wprowadzenia w świecie takiego mobilnego paszportu zdrowia.
„Masz teraz natychmiastowy dostęp do swojego osobistego statusu COVID-19, który możesz wyświetlać lub skanować w razie potrzeby” – czytamy tam. A twoje „szczepienia, testy PCR, badania krwi i szybkie testy diagnostyczne” zostaną automatycznie zaktualizowane na twoim koncie. Jeśli jesteś zdrowy i zaszczepiony, to możesz z tego mieć dwie prawdziwe korzyści. Jedna – to ułatwienie dostępu do różnych usług, hoteli, lotnisk, dworców, jeśli prawo krajowe będzie takie ułatwienia przewidywać. Korzyść druga jest poważniejsza, gdyż wprost dotyczyłaby jednego z praw podstawowych UE – wolności przemieszczania się. Gdyby Unia wprowadziła mobilny paszport zdrowia, to jego posiadanie i zawarte w nim informacje miałyby rozstrzygać o tym, czy jako Europejczyk zachowam ową wolność, czy też ją utracę. I tu chyba tkwi istota sprzeciwu Emmanuela Macrona.
Nietrudno zrekonstruować intelektualne zaplecze tego sprzeciwu. Stawką jest rzecz bodaj najbardziej fundamentalna dla politycznej wspólnoty: prawo do uczestnictwa oraz możliwość wykluczenia. Kwestia „wykluczenia” została w naszym zachodnim świecie ostatnimi laty doszczętnie zdewaluowana, odkąd radykalna lewica zawłaszczyła owo ważne słówko dla opisania swoich obsesji i idiosynkrazji, dotyczących chociażby kwestii płci. Nie zmienia to faktu, że prawdziwym sensem wykluczenia ze wspólnoty, tak jak opisuje je klasyczna tradycja liberalna, jest pozbawienie uczestnictwa w politycznej wolności. W wolnym społeczeństwie człowiek istnieje jako „obywatel”, to znaczy ten, który nie żyje sam, ale wespół z innymi i na takich samych jak oni prawach może używać politycznych swobód. Wielki twórca liberalnego myślenia o wspólnocie, Immanuel Kant, nazywa ową właściwość ludzkiego istnienia w świecie „towarzyskością” (Geselligkeit), a w eseju o „przypuszczalnym początku ludzkiej historii” dochodzi nawet do wniosku, iż jest ona „celem najwyższym w powołaniu człowieka”. Macron był swego czasu asystentem Paula Ricoeura, a ten – choć trudno by go było uznać za liberała – dzielił z liberałami przekonanie, że jednakowe uczestnictwo w swobodach politycznych jest fundamentem myślowym, na którym opierać się winna sprawiedliwa wspólnota.
Oczywiście to kompletny truizm przypomnieć, że wymogi bezpieczeństwa wspólnoty mogą być dobrym powodem reglamentacji swobód. Liberalna teoria polityczna w tym celu skonstruowała ideę „stanu wyjątkowego”, i to wielu postaciach, dostosowanych do różnych niebezpieczeństw grożących wspólnocie. Jest wśród nich także ów swoisty „stan epidemii”, który zaprowadzono w ubiegłym roku w licznych krajach, w tym również w Polsce. Jednak cechą stanu wyjątkowego jest to, że reglamentuje on wolność w sposób niewykluczający, to znaczy jednakowy dla wszystkich. Jeśli ktoś zatem – wedle aktualnej wiedzy medycznej – roznosi zarazę, może podlegać z tego tytułu nawet dotkliwym restrykcjom, czyniącym z jego swobód na czas choroby niemal zupełną fikcję. Również cała wspólnota żyjąca na jakimś zagrożonym obszarze na równych zasadach może zostać objęta takimi restrykcjami. Niektórzy co prawda ze skrywaną złością szemrzą przeciw temu albo otwarcie i zbiorowo protestują, odwołując się do idei obywatelskiego nieposłuszeństwa, a nawet znajdują w tym zrozumienie u wybitnych filozofów, wietrzących tu nawrót totalitaryzmu (jak np. Agamben). Ale z perspektywy fundamentalnych zasad nie mają racji. Dopóki bowiem wolność jest ograniczana względnie proporcjonalnie do zagrożenia, a państwo czyni to na sposób nikogo niewykluczający, Kantowska reguła „towarzyskości” jako najwyższego powołania człowieka nie zostaje złamana.
Ale tu właśnie pojawia się kłopot z konceptem mobilnego paszportu zdrowia. O ile bowiem jego celem miałoby być wyłącznie ułatwienie wychwycenia chorych, by zapewnić wszystkim innym bezpieczeństwo, paszport ów można by uznać za nieco wprawdzie upokarzający, ale ostatecznie dopuszczalny wymysł nowoczesnej techniki. To bowiem kwestia elementarnej uczciwości moralnej członka wspólnoty: dbałość o to, by przez swoją obecność i zachowanie nie narazić na szwank innych współobywateli. Nawiasem mówiąc, na odrzuceniu owego moralnego wymogu uczestnictwa we wspólnocie polega wina i hańba tych, którzy ignorują jednakowe dla wszystkich reguły sanitarnego stanu wyjątkowego. Jednak koncept paszportu zdrowia, tak przynajmniej, jak projektuje go dzisiaj Komisja Europejska i biznes konstruujący nowatorskie aplikacje, idzie znacznie dalej. Zmierza bowiem do uwarunkowania zakresu wolności od fizycznego aktu zaszczepienia. Logika jest tu na pozór prosta.
We wspólnocie zagrożonej zarazą należy wprowadzić nową regułę rządzącą swobodami obywatelskimi. Brzmi ona: „wolność równa się szczepionka”. Ale próba wprowadzenia tylnymi drzwiami takiej nowej reguły musi budzić co najmniej dwie fundamentalne wątpliwości.
Pierwsza z nich, bardziej krótkoterminowa, lecz w okolicznościach roku 2021 niemożliwa do zbagatelizowania, bierze się z faktu ograniczonej dostępności szczepionek. Co więcej, wiemy już dziś, że znaczna część winy za ten stan rzeczy spada na Komisję Europejską, która lekkomyślnie i wbrew interesowi ogółu Europejczyków potraktowała (nie po raz pierwszy zresztą) koncerny Big Pharma wedle negocjacyjnej reguły softball, czyli rozmów toczonych w miłej atmosferze, bez presji i determinacji. Efektem takiej polityki jest w ostatecznym rachunku wydłużenie czasu zarazy oraz skazanie państw na wprowadzanie arbitralnych kryteriów dostępu do szczepionki. W Polsce na przykład rozgorzała debata na temat wątpliwej sprawiedliwości decyzji o zaszczepieniu naukowców przed starcami i przewlekle chorymi. Takie niejednoznaczne dylematy muszą być rozstrzygane przez polityków z powodu drastycznego deficytu szczepionki, której produkcja, wbrew zdrowemu rozsądkowi, ograniczana jest monopolistycznym prawem patentowym, z jakichś niejasnych powodów od niejakiego czasu uznanym w naszej kulturze za święte. Jeśli jednak w takich okolicznościach tylko szczepienie miałoby dawać wolność, to nieuchronnie trzeba by postawić retoryczne pytanie: a na jakiej to podstawie ci, których politycy na razie wykluczyli ze szczepień, mieliby zostać również wykluczeni ze wspólnoty wolności? Ci niewystarczająco starzy, niewystarczająco chorzy, niewykonujący „właściwych” – z punktu widzenia prawa do szczepień – zawodów?
Trzeba przyznać, że wspólnota starców i chorych, którzy mieliby stać się „wolną szlachtą” w liberalnej Europie, uprawnioną do swobody podróżowania, wygląda na ideę tyleż filozoficznie bezzasadną, co politycznie groteskową.
Jeszcze poważniejsza jest wątpliwość druga, bardziej długofalowa. Zdaje się, że wypuszczony z Chin wirus może nas nie opuścić przez czas długi albo nawet bardzo długi. Całkiem zatem możliwe, że z sanitarnego punktu widzenia potrzeba szczepień może okazać się bynajmniej nie aktem jednorazowym, ale stałym, być może corocznym. Tyle tylko że w ostatnich dekadach nasze rządy, a także Unia Europejska zrobiły wiele, aby pobudzić nieufność do szczepień u milionów ludzi żyjących w naszych „oświeconych” i „liberalnych” społeczeństwach. Najpierw dając niczym nieuzasadnioną, potężną władzę koncernom Big Pharma, które nie od dziś, według własnego widzimisię i dążenia do zysku, kształtują de facto politykę lekową poszczególnych krajów. Nie dziwota więc, że owe koncerny zaczęły w wyobraźni milionów ludzi pełnić rolę „tajnego rządu”, który chce świat podporządkować własnym interesom. Potem z kolei, gdy rok temu wybuchła zaraza, rzucająca się w oczy niekonsekwencja naukowców i polityków w jej traktowaniu wyzwoliła jeszcze silniejszą falę nieufności do rzekomo „naukowej” polityki sanitarnej. Wreszcie ostatnio mało przejrzysta gra polityków i mediów wokół ryzyka dla zdrowia jednej z najliczniej podawanych szczepionek – angielskiej AstraZeneki, dopełniła miary owej nieufności. Czy zatem ci, którzy pozostaną nieufni wobec szczepień, bo utracili (dodajmy, nie całkiem bez rozsądnych przyczyn) zaufanie do Big Pharmy, powiązanych z koncernami lekarzy, a w końcu także do polityków, mają zostać za sprawą paszportu zdrowia trwale wykluczeni z korzystania z wolności?
Bez jasnej odpowiedzi na to pytanie każda próba wprowadzenia mobilnego paszportu zdrowia byłaby przejawem politycznej nieodpowiedzialności. Nie tylko ze względu na groźbę drastycznego odejścia od liberalnych korzeni naszych społeczeństw i odrzucenia Kantowskiego principium towarzyskości jako powołania człowieka. Ale także z powodu możliwych z góry do przewidzenia czysto politycznych konsekwencji takiej operacji. Cały Zachód jest ostatnio coraz bardziej podminowany z racji toczącej się tzw. „wojny kulturowej”, w której stawką jest groźba wykluczenia ze wspólnoty ogromnych rzesz ludzkich tylko dlatego, że – na przykład – wierzą w Boga albo nie zamierzają mentalnie odciąć się od swych korzeni, tradycji czy przywiązań narodowych. Jakaś część tych potencjalnie wykluczonych to właśnie ci, którzy słabo ufają już nauce, mainstreamowym politykom, a zwłaszcza koncernom Big Pharma. Teraz to Unia Europejska (do której, nawiasem mówiąc, również z reguły nie mają zaufania) miałaby sprawić, że zostaną de facto zakwalifikowani do niższej kategorii obywateli. Ludzi teoretycznie podlegających tym samym prawom, ale jednak pozbawionych niektórych swobód, jakie – zwłaszcza w Europie – gwarantują nam unijne traktaty. Czyli takich teoretycznie wolnych „periojków”, skazanych na patrzenie z zazdrością na pełnoprawnych „spartiatów”, do których mogliby przystąpić, ale za cenę porzucenia swych przekonań. Zapewne zresztą wielu spośród nich dla korzyści tak właśnie by uczyniło, na co być może liczą po cichu postępowi zwolennicy paszportu zdrowia.
.Trzeba jednak być ślepym, aby nie dostrzec, że taka operacja byłaby jeszcze jednym, być może milowym krokiem do wywołania politycznego buntu periojków, który od jakiegoś czasu i tak przecież wisi w powietrzu.
Jan Rokita
Tekst opublikowany w nr 28 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].