Jan ROKITA: Wielkie czyszczenie przeszłości

Wielkie czyszczenie przeszłości

Photo of Jan ROKITA

Jan ROKITA

Filozof polityki. Absolwent prawa UJ. Działacz opozycji solidarnościowej, poseł na Sejm w latach 1989-2007, były przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Wykładowca akademicki. Autor felietonów "Luksus własnego zdania", które ukazują się w każdą sobotę we "Wszystko co Najważniejsze".

Ryc.: Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Prostota i łatwość użycia cepa zawsze fascynowała lewicowych intelektualistów. Ale zamiar ideologicznego wyczyszczenia uniwersytetów akurat z wiedzy o antyku jest jednak w istocie dość przypadkowym strzałem w ciemno – pisze Jan ROKITA

.Jeszcze niedawno trudno byłoby przypuścić, że w cywilizowanym i liberalnym świecie z taką siłą może objawić się dążność do wymazywania i czyszczenia przeszłości. Wydawało się bowiem, że ciągle nazbyt świeże jest doświadczenie rozkładu sowieckiego panowania w Europie, któremu towarzyszyły mocne moralnie i przenikliwe myślowo diagnozy takich zabiegów, dokonywanych na zbiorowej historii. W sławnej antyutopii George’a Orwella polityczne panowanie nad kształtem przeszłości zostało przecież zdemaskowane jako inicjalne źródło totalitaryzmu. A skonstruowana przez Józefa Mackiewicza kategoria „zwycięskiej prowokacji” umożliwiła precyzyjną analizę związku pomiędzy zakłamaniem tego, co przeszłe, a zbrodniami dokonywanymi w teraźniejszości.

Z kolei przenikliwy psychologiczny opis homo sovieticus przez Aleksandra Zinowiewa (który skądinąd na stare lata zszedł na myślowe manowce) otworzył nam oczy na skalę destrukcji umysłu i sumienia człowieka odciętego od wiedzy i rozumienia swojej historii. To wszystko jest dziś na tyle dobrze znane, nauczane w szkołach i na uniwersytetach, że tak łatwe odrzucenie całej tej wiedzy przez nową XXI-wieczną lewicę na pierwszy rzut oka musi zdać się czymś niepojętym. Tym bardziej że jadowite szyderstwo z czyścicieli przeszłości towarzyszy naszej kulturze od jej zarania. Za ojca trzeba by tu uznać nie kogo innego, jak Arystofanesa, który po to, by ludzie odrzucili bogów olimpijskich, a za swych nowych bogów uznali… ptaki, każe tak odmienić ludziom ich własną historię, iżby jej mitycznym początkiem stało się prazrodzenie rodu ptaków przez Erosa.

Nie bez powodu można było więc sądzić, że zachodnia lewica raz na zawsze nabrała już antytotalitarnego rysu. Dziś jednak widać, że taki sąd był złudzeniem, któremu ulegliśmy pod wpływem nazbyt optymistycznej atmosfery, jaka zapanowała w czasie krótkiego antraktu tryumfującego liberalizmu końca XX wieku.

Przez pewien czas sam skłonny byłem mniemać, iż jeśli kulturowy konserwatysta ma i zapewne nadal mieć będzie jakiś poważny kłopot z kulturowym wpływem lewicy, to będzie to raczej kłopot z ofensywą relatywizmu, podważającego każdy dogmat, każdą wiarę religijną czy każdy kanon myślenia. Niegdyś Leszek Kołakowski (w szkicu Sens ideowy lewicy) definiował lewicę jako „postawę permanentnego rewizjonizmu wobec rzeczywistości”. Z kolei wybitny autorytet lewicy amerykańskiej Richard Rorty ogłaszał w książce poświęconej idei prawdy, że „istnieje tylko dialog, tylko »my«, więc trzeba odrzucić ostatnie pozostałości ponadkulturowej racjonalności”. Przeszłość zatem musiała stać się polem patchworkowo różnorodnych interpretacji, skoro nie tylko pojęcie prawdy, ale sama oświeceniowa idea rozumu została przez filozofów i ideologów lewicy radykalnie zakwestionowana.

Odtąd różnej maści myślowi ekstremiści zaczęli mnożyć teoretyczne dziwactwa na temat zachodniej kultury. A to przedstawiając jej sens jako dzieje zmagań kobiet o emancypację, a to jako proces wielowiekowego tłumienia naturalnej dążności człowieka do pederastii, a to nawet jako historię przemocy ludzi nad zwierzętami. Z perspektywy rozsądku oczywista była niedorzeczność takich poszukiwań ukrytego głównego nurtu zachodniej kultury. Owe poszukiwania przypominały modny akurat trop popkultury, gdzie istotą rozrywki jest intrygująca zagadka tajemnego kodu, który odkryty objaśniłby całość zawiłych spraw. Taki koncept zasługiwał na krytykę i rzetelny odpór, z jakim racjonalna wiedza zwykła traktować nazbyt ekscentryczne zabawy myślowe. W liberalnej republice można było łatwo ulec złudzeniu, że to tylko kwestia krótszego czy dłuższego czasu, gdy efektem racjonalnej debaty stanie się zepchnięcie owych lewicowych ekscentryzmów na margines kultury. W końcu – mówiliśmy sobie na pocieszenie – jak długo Europa jest Europą kontrkulturowi ekstremiści towarzyszyli zawsze jej dziejom.

Ta ostatnia optymistyczna konkluzja ignorowała jednak fakt, iż owi kontrkulturowi ekstremiści zdobywali czasem decydujący wpływ na Europę albo przynajmniej byli tego bliscy. Dość wspomnieć wstrząsy wywołane w renesansowych Niemczech przez millenarystyczne bunty Thomasa Müntzera czy Jana z Lejdy albo niezwykłe XIX-wieczne dzieje rosyjskich „biesów”, zapowiadające późniejszy przewrót bolszewicki. Dla wszystkich tego rodzaju ruchów punktem wyjścia była nagląca konieczność wyczyszczenia historii, dotąd zakłamanej przez „dominującą ideologię”. Niemieccy millenaryści pragnęli, aby ludzkość wreszcie pojęła, że to, co uchodzi za wielki gmach cywilizacji chrześcijańskiej, jest od początku oszukańczym dziełem Antychrysta. Natomiast rosyjskie „biesy” za wyróżnik kultury Zachodu uznały to, iż jest ona jednym wielkim zbrodniczym uzasadnieniem uciemiężenia człowieka przez własność i pieniądz. W każdym z tych przypadków na końcu okazywało się, że nie ma innego sposobu na wyczyszczenie i przepisanie na nowo historii niż przemoc. Bezsilność albo przemoc, a nie żaden intelektualny „dyskurs” czy „deliberatywna demokracja” – tak zawsze wyglądał prosty i jedyny dylemat, w obliczu którego stawali czyściciele przeszłości.

Dziś dopiero widać wyraźnie, że zachodnia lewica nigdy nie wyzwoliła się spod presji tego dylematu. Tylko na pozór teoretyczna kwestia przezwyciężenia „hegemonii kulturowej” jest przecież centralnym problemem, wokół którego kręci się niezmiennie lewicowa refleksja, od Gramsciego (twórcy tego pojęcia), przez Althussera, Chomskiego, aż po Żiżka. Postępowi intelektualiści mogą patrzeć na świat przez pryzmat czystej polityki, teorii strukturalistycznych albo filozofii języka, ale i tak w każdej z tych perspektyw na końcu objawia im się dylemat: „bezsilność albo przemoc”, skoro chcą zwalczyć „fałszywą świadomość” i zdobyć polityczne panowanie nad przeszłością. Łudziliśmy się zatem, sądząc, iż antytotalitarne doświadczenie końca XX wieku i późniejszy tryumf liberalnego porządku prawdziwie wstrząsnęły podstawami myślenia ideologów lewicy. Oni tylko na pozór zaakceptowali ład demokratyczno-liberalny, widząc w nim – nie bez racji – wyjątkową okazję dla upomnienia się o pełne prawo do oficjalnej obecności dla swych kontrkulturowych „dyskursów” – jak je nazwali w przeciwstawieniu do ideału szukania prawdy. I odnieśli sukces. Bo wywijając propagandowo na prawo i lewo orężem wolności, wykonali der lange Marsch durch die Institutionen, o którym marzył jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku niemiecki przywódca rozruchów studenckich Rudi Dutschke. Dzięki sukcesowi „długiego marszu” dziś trzymają władzę nad mediami, nad koncernami Big Tech, nad lwią częścią organizacji pozarządowych, nad teatrami, muzeami, a przede wszystkim nad uniwersytetami. Ich pogróżki wzbudzają strach w rządach, wielkich bankach i Coca-Coli. Oto znaleźli się o pół kroku od narzucenia własnej „hegemonii kulturowej”.

Urosła w siłę lewica odrzuca teraz niepotrzebną już maskę liberalnego relatywizmu. Już nie chce dalej wieść wyłącznie swoich „dyskursów”, ale zaczyna wielką operację wykorzenienia „fałszywej świadomości” z użyciem przemocy.

„Lewica nigdy nie wyrzeknie się przemocy – pisał we wspominanym wyżej szkicu Kołakowski – albowiem przemoc nie jest wymysłem lewicy, ale ciągłą nieuchronną formą życia społecznego”. To oczywiście Kołakowski z epoki, w której filozof chodził z naganem i święcie wierzył, że lewica da światu nie tylko nową przyszłość, ale i nową przeszłość. Ta myśl o wykorzenieniu przemocą zadomawia się teraz na dobre w instytucjach zdobytych w trakcie „długiego marszu przez instytucje”. W Polsce ze sporą otwartością pisał o tym we wstępie do jednej z książek Żiżka Sławomir Sierakowski, jakiś czas temu uważany za ideologa rodzimej nowej lewicy, wyzwolonej z pozy liberałów i relatywistów, dziś jednak zepchnięty na boczny tor przez radykalne feministki. „Celem lewicy – pisał – nie jest, jak to nieraz można usłyszeć, walka z wykluczeniem jako takim, jakiś nierealizowalny pełen pluralizm, ale stworzenie przestrzeni, w której praktyki, uważane przez lewicę za szkodliwe, staną się niedopuszczalne”. To ważny głos z tej właśnie przyczyny, że całkowicie odarty z taktycznie doklejanej liberalnej maski.

Pierwsza i najbardziej trywialna forma postępowej przemocy zyskała w Ameryce, nie wiedzieć czemu, miano cancel culture. Tak jakby chodziło o jakiś – być może kontrowersyjny – rodzaj „kultury”, a nie o zwykłą przemoc. Tym bałamutnym terminem, niestety powszechnie już zaakceptowanym (podobnie jak nieszczęsny, a miły dla ucha termin fake news wypierający pojęcie kłamstwa) posługują się również francusko-włoscy, skądinąd wybitni, autorzy memoriału w obronie studiów antycznych na uniwersytetach. Niemcy mają tu bardziej trafne określenie: Totschweigen, czyli metoda „zamilczenia na śmierć”. W metodzie tej zawsze idzie o to, aby jakaś część wspólnego dziedzictwa przestała istnieć w świadomości ludzi żyjących. Obalić pomniki, zakazać książek, zapomnieć o postaciach, o których jeszcze wczoraj wszyscy wiedzieli – to właśnie ma być sposób na wykorzenienie „fałszywej świadomości”. Nie jest zaskakujące, iż awangardą czyszczenia edukacji z kultury antycznej stał się akurat sławny kalifornijski Uniwersytet Stanforda. To bowiem uczelnia, w której postępowa kadra uczonych nie po raz pierwszy podejmuje wysiłek zreformowania przeszłości za pomocą narzędzi administracyjnych, tak aby stała się ona bardziej „właściwa”, niż była naprawdę. Swego czasu odmówiono tam katedry Normanowi Daviesowi, a przyczyną stał się fakt, że ów świetny historyk zajmował się eksterminacją Polaków przez Niemców w czasie II wojny światowej, podczas gdy postępowa poprawność domagała się, aby opisywał raczej polsko-niemieckie zbrodnie dokonywane na Żydach. Nawiasem mówiąc, Davies przegrał sprawę przed kalifornijskim sędzią, gdyż ten uznał, iż wolność uniwersytecka zakłada dowolne powierzanie katedr, nawet wedle takich kryteriów, które wymagają od uczonych poprawiania prawdy historycznej.

Antyk jest celnym obiektem strzału postępowych intelektualistów. Studia nad antykiem dla nikogo nie są ważne i mało kto się za nimi ujmie; no, może poza wąską grupą myślowych tradycjonalistów, wiecznie poszukujących duchowego natchnienia w jasności myśli greckiej i unikalnym wyczuleniu greckiej kultury na ulotność i kruchość ludzkiego istnienia.

Rzymianie – to już coś zupełnie innego. Jak napisała niegdyś nie bez racji Simone Weil – to naród ateistyczny i materialistyczny, mający nieprzyjemną zdolność „unicestwiania przez zagładę resztek życia duchowego na zajętych przez siebie obszarach”. Tyle tylko że postępowi profesorowie nie chcą już więcej uprawiać „dyskursu”, który by miał dzielić włos na czworo w poszukiwaniu dystynkcji i niuansów kultury antycznej. Dla nich (jak się dowiadujemy z treści francusko-włoskiego memoriału) istotą antyku jest „biały suprematyzm inspirowany neokolonializmem”. Prostota i łatwość użycia cepa zawsze fascynowała lewicowych intelektualistów. Ale zamiar ideologicznego wyczyszczenia uniwersytetów akurat z wiedzy o antyku jest jednak w istocie dość przypadkowym strzałem w ciemno.

.Rzecz bowiem w tym (czy się nam ta prawda dzisiaj podoba, czy też nie), że niemal wszystko, co doskonałe i olśniewające w zachodniej kulturze, bez względu na epokę historyczną, jest wytworem umysłów i rąk białych mężczyzn. I to na dodatek z reguły „suprematystów”, przekonanych, że cywilizacja, którą współtworzą, jest największym osiągnięciem ducha ludzkiego w całych jego dziejach. Dlatego właśnie rozpoczęte czyszczenie przeszłości – to jeszcze jedna, powtarzająca się w historii próba zamachu postępowych „biesów” na naszą wspólną duchową i polityczną egzystencję.

Jan Rokita
Tekst ukazał się w nr 29 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 10 lipca 2021
Fot. Kai PFAFFENBACH / Reuters / Forum