
Wojna pokoleń
Młodzi w Polsce mają rację, jeśli zaczynają wierzyć w swoje prawo do władzy. Sednem kampanii prezydenckiej Mentzena było to, iż ów kandydat młodości, na przekór regułom obowiązującym ponoć w realnej polityce, gotów był głosić to, w co naprawdę wierzy: twardą katolicką moralność i pochwałę rynkowego kapitalizmu – pisze Jan ROKITA
.Z pierwszej tury wyborów prezydenckich dowiedzieliśmy się również tego, że gdyby prawa wyborcze mieli tylko obywatele przed trzydziestką, to wybieralibyśmy teraz między Sławomirem Mentzenem i Adrianem Zandbergiem.
Oczywiście w politycznych realiach to na razie tylko bajka, choć jak z każdej dobrej bajki, wynika z niej istotny morał. Chyba bowiem po raz pierwszy w wolnej Polsce wybory unaoczniają tak wyraziście konflikt pokoleń, przebiegający wedle najbardziej klasycznych, rzec by można – szekspirowskich linii podziału. Na prawicy w imieniu „młodości” Mentzen, na oczach zdumionej publiczności, „ujeżdża” swojego rówieśnika Nawrockiego, który jednak wstąpił na polityczną scenę jako rzecznik „starości”. A z kolei Zandberg, co prawda ani tak sprytny, ani tak silny jak jego konfederacki odpowiednik, pozbawia na lewicy politycznej wiarygodności „starego” Trzaskowskiego, który miał być przecież idolem wszystkich ludzi lewicy. I czyni to na dodatek w sytuacji, w której wyborcza pozycja Trzaskowskiego właśnie zachwiała się w posadach.
Sytuacja jest w istocie szekspirowska. Pasuje do niej diagnoza Edwina Muira, który interpretując polityczną wizję rodem z Króla Leara, pisał: „Oto właśnie stara i nowa generacja stają naprzeciw siebie i każda stwierdza swoje prawo do władzy”. Tak właśnie dzieje się w Polsce po pierwszej turze wyborów prezydenckich.
Stawką konfliktu pokoleń jest zawsze prawo do władzy. Obaj – Mentzen i Zandberg – znaleźli swoje sposoby, aby odcisnąć w imieniu swojego pokolenia istotne piętno na nowym kształcie władzy, jaki teraz właśnie zaczyna się formować w Polsce. Nie są to sposoby tożsame. Mentzen organizuje politycznie fascynujące widowisko, w którym manifestuje, iż kandydat PiS musi się zaprzeć swojej partii, rządów Morawieckiego, a nawet autorytetu samego Kaczyńskiego, jeśli chce wygrać dzięki sojuszowi z młodymi. I nawet jeśli owo zaparcie się Nawrockiego, na oczach całego kraju, ma być intencjonalnie tylko oportunistycznym zabiegiem kampanijnym, to już sama uległość kandydata „starości”, poświadczona złożonym i niemożliwym do cofnięcia cyrografem, jest w istocie aktem subwersji wobec dotychczasowego kształtu partyjnej polityki. Nieodwracalnie podminowuje tę politykę. I poświadcza, iż „młodość”, której udało się tak spektakularnie upokorzyć „starość”, nie rozstanie się już tak łatwo z myślą, iż to jej właśnie należy się teraz prawo do władzy.
.Zandberg natomiast w imię prawa młodości do władzy dokonuje fundamentalnej zdrady wobec obozu lewicy. Używając znanej w polskiej polityce metafory z czasów afery Rywina, można by rzec, iż wbija rdzawy nóż w plecy całemu „obozowi postępu”, w którym zwycięstwo Trzaskowskiego jest teraz utożsamiane niemalże z ostatnią szansą na przeżycie.
W chwili gdy piszę te słowa (czyli przed drugą turą wyborów), nikt nie wie jeszcze, czy akt zdrady Zandberga faktycznie okaże się decydujący, a Trzaskowski w jego efekcie przegra, powiedzmy – ćwiercią miliona głosów (tak przewidują niektóre pracownie socjologiczne). Ale niezależnie od tego, czy tak się stanie, zdrada nie zostanie Zandbergowi już nigdy wybaczona przez starych – ani na polskiej lewicy, ani tym bardziej na europejskiej. Lewicowy establishment na całym Zachodzie prowadzi przecież wojnę na śmierć i życie z zagrażającą mu egzystencjalnie nową „alternatywną prawicą”. A tymczasem dla Zandberga ważniejsza od kulturowej i politycznej internacjonalnej jedności lewicy okazała się… wojna pokoleń.
Młodzi w Polsce mają rację, jeśli zaczynają wierzyć w swoje prawo do władzy. Sednem kampanii prezydenckiej Mentzena było to, iż ów kandydat młodości, na przekór regułom obowiązującym ponoć w realnej polityce, gotów był głosić to, w co naprawdę wierzy: twardą katolicką moralność i pochwałę rynkowego kapitalizmu. I robił to w okolicznościach, w których wszelkie analizy socjologów dowodzą, iż właśnie tych dwóch rzeczy mają ponoć szczególnie nie lubić współcześni młodzi milenialsi czy też członkowie tzw. „pokolenia Zet”. Wygrał wśród młodych, dowodząc, jak bardzo powierzchowne są to oceny. Z kolei Zandberg nie mógł ścierpieć tego, że ze względu na wymóg politycznego zwarcia szeregów na lewicy, próbuje się go zmusić do milczącego sojuszu z bezideowym oportunizmem partii władzy, do perfekcji doprowadzonym przez polską centrolewicę pod przywództwem Donalda Tuska. Centrolewicę niemal ostentacyjnie lekceważącą ludzi wyrzucanych z mieszkań, kiepsko zarabiających albo zdanych na łaskę bankierów.
.Piszę to wszystko jako starzec, który niekoniecznie podziela wszystkie racje ideowe, czy to Mentzena, czy Zandberga, a nawet wobec ich niektórych racji mógłby żywić bardzo poważne obawy. Ale któremu zarazem niekłamaną radość przynosi obserwacja ideowego napięcia, dawno już zniszczonego w polskiej polityce, zawłaszczonej przez moje pokolenie. W jakimś sensie mam tu także swój pokoleniowy interes. Bo przypuszczam, że łatwiej byłoby mi umierać (choć mam nadzieję, że nie tak znów prędko), gdybym wiedział, że przyszły fundamentalny spór o Polskę toczyć będą Mentzen i Zandberg. Albo jacyś inni do nich podobni.
