Jolanta PAWNIK: "Ulice Internetu (3). O materiałach wysokiej jakości w sieci"

"Ulice Internetu (3). O materiałach wysokiej jakości w sieci"

Photo of Jolanta PAWNIK

Jolanta PAWNIK

Dziennikarka, wykładowca i doradca medialny. Entuzjastka nowych mediów. Krakowianka zakochana w rodzinnym Sandomierzu. Autorka książek "Saga rodu Moszczeńskich" i "Sandomierska piłka ręczna".

zobacz inne teksty Autorki

Kilka lat temu telewizje pokazywały reklamę zbudowaną na zabawie słowno-obrazkowej o statystycznym Polaku. Albo miał trzy nogi, albo półtorej ręki, albo siedział przy stole na krześle z kawałkiem oparcia. Statystyczny Polak nie istnieje — konkludował na koniec lektor. Absolutnie słusznie. Dotyczy to także Internetu.

.Co trzeci Polak w ogóle nie czyta prasy papierowej, a w Internecie korzysta z co najmniej 6, a rekordziści nawet z 14 źródeł informacji – wynika z najnowszych badań. Po telewizji, którą ogląda każdego dnia choćby przez chwilę 80 proc. z nas, i radiu, którego słucha połowa pytanych przez ankieterów, zaglądamy na główne portale informacyjne, sięgamy do Facebooka czy Twittera, przenosimy się na Youtube. Inne źródła mają już znacznie mniejszy zasięg — do wydań elektronicznych gazet sięga 23 proc. użytkowników, 13 proc. zagląda na strony internetowe rozgłośni radiowych i aż 87 proc. badanych w ogóle nie czyta blogów. Nie mówiąc o portalach dziennikarzy obywatelskich, na których bywa ledwie 7 proc. pytanych przez ankieterów.

84 % młodych ludzi wiedzę o codziennych wydarzeniach czerpie przede wszystkim z Facebooka.

.Jednocześnie aż 75 proc. osób po sześćdziesiątym roku życia nie korzysta z Internetu w ogóle.

Zastanowiłam się nad słabym wynikiem blogów w tym badaniu, bo nieco wcześniej trafiłam na zupełnie inne wyniki, także z 2015 r., ale dotyczące wyłącznie blogosfery. O ile badano tu raczej wpływ blogerów na decyzje konsumenckie, to jednak przy okazji okazało się, że blogi albo vlogi to lektura 45 proc. pytanych o to internautów, że średnio zaglądamy na 2 – 3 blogi, a rekordziści nawet na 14. Robimy to z ciekawości albo dla nauki, albo dlatego, że chcemy poznać opinię blogera na dany temat. W polskiej blogosferze od lat najważniejsze są blogi kulinarne.

Statystyczny internauta nie istnieje, ale istnieją blogerzy. Autorzy, którzy nie będąc Anią Muchą, CeZikiem czy Mają Sablewską, ani nawet Kominkiem czy Kataryną, chcą dla niewielkiej społeczności tworzyć coś własnego. Tworzą naprawdę ciekawą treść — autorską, emocjonalną i żywą. Ktoś powie, i będzie miał rację, że blogosfera to rynek taki jak każdy inny, że o powodzeniu twórcy zdecydują w równym stopniu on sam i dobry marketing, social media albo fabryka precli. Dodałabym do tego jeszcze specyfikę polskiego użytkownika sieci.

*  * *

.To będzie historia początku i końca pewnego bloga. Mój amerykański kolega o polskich korzeniach założył go kilka dobrych lat temu, kolejnych kilka regularnie zasilał treściami, obserwując, jak rośnie, jak z efektem kuli śniegowej przybywa mu użytkowników, jak wzrasta liczba wiernych komentatorów. Tematyka bloga była ciekawa, choć na pewno nie mainstreamowa, a już tym bardziej nie kulinarna czy zdrowotna: sporo o sztukach walki, trochę o historii, o Dalekim Wschodzie, o samodoskonaleniu się. Bardzo szybko było widać, że trafia tam charakterystyczny i uważny czytelnik, który szuka wiedzy, chce się uczyć i chce dyskutować. Kiedy blog osiągnął milion użytkowników (po mniej więcej dwóch latach), kolega, zachęcony obserwacjami amerykańskich blogerów, którzy spokojnie żyją ze swoich zamkniętych hasłami stron, chciał spróbować tego samego. Nie chciał zarabiać, chciał raczej zobaczyć, czy polski użytkownik jest w stanie zapłacić za dobrą, autorską treść.

Bramka z hasłem za 10 zł miesięcznie i 80 zł za cały rok została wprowadzona i natychmiast pojawiły się krytyczne komentarze. Że to skandal, bo Internet jest za darmo, że w sieci znajdzie się wszystko, o czym pisze, że jest kiepskim autorem, a tak w ogóle to jakim prawem żąda pieniędzy za treść, która i tak do niego nie należy. Koniec końców w pierwszym tygodniu po 10 zł zapłaciło kilka osób, do końca miesiąca kilka kolejnych. Bramka zniknęła, a amerykański kolega prowadził swojego bloga dalej, chociaż już bez takiego zapału jak wcześniej. Nie ma się czemu dziwić — regularnie trafiał w sieci na swoje artykuły zerżnięte słowo w słowo; wielkim wydarzeniem było, kiedy ktoś jednym chociaż słowem powołał się na źródło, nie mówiąc już o podaniu aktywnego linka. Wpisów było coraz mniej, ale nawet wtedy codziennie było tam kilka tysięcy wejść. Potem blog zniknął.

.Uczestniczyłam w tej historii jako obserwator od początku do końca. Cały czas nie znajduję odpowiedzi na pytanie, co „zabiło” tego blogera. Czy to, że wybrał kompletnie nierynkową problematykę — nie zajął się gotowaniem, modą, nie szokował ekstremalnymi teoriami? Czy to, że nie chciał marketingu natywnego (w dawnych czasach nazywanego wprost krypciochą), nie chciał się „podpiąć” pod kogoś dużego? A może to — i do tej wersji się skłaniam — że w nas, użytkownikach, ciągle nie ma przyzwolenia na płacenie za coś, co jest w sieci? Treść po prostu jest. Jakoś tam trafia, chociaż ma autora, który poświęcił swój czas, a często i pieniądze, by powstała, by było co kopiować i traktować jak swoje…

* * *

.Trzymam kciuki za miejsca w sieci zmieniające nasze nawyki. Za wspólnoty autorów i czytelników, poszukiwaczy dobrych treści, polecających je sobie dalej. Za miejsca takie jak Wszystko Co Najważniejsze — nowoczesny tygodnik opinii, który mam przyjemność obserwować od samego początku.

Są wciąż ludzie szukający dobrych treści, a może po prostu znudzeni i zniechęceni papką medialną, czy to mediów tradycyjnych, czy tych pochodzących z sieci. Poważni, najbardziej wpływowi, dla których to nie kliki, ale najwyższej jakości treść ma wartość.

Intuicyjnie: to, jak funkcjonują takie projekty wydawnicze jak Wszystko Co Najważniejsze, niesie dziś głębszy sens.

Jolanta Pawnik

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 31 stycznia 2016