Łukasz KOŁTUNIAK: Europa Środkowo-Wschodnia wciąż nie potrafi rozmawiać z Chinami

Europa Środkowo-Wschodnia wciąż nie potrafi rozmawiać z Chinami

Photo of Łukasz KOŁTUNIAK

Łukasz KOŁTUNIAK

Doktorant na Wydziale Prawa UJ oraz na Uniwersytecie Palackiego w Ołomuńcu. Zainteresowania badawcze skupia wokół filozofii polityki i wszystkiego co środkowo-europejskie.

zobacz inne teksty Autora

Potrzebujemy ludzi z wiedzą o Chinach, zdolnych budować odpowiednią agendę. Nie doktrynalną, lecz profesjonalną. Musimy uważać, a można tu się odwołać do tak zwanej czeskiej doktryny Druláka, by naszej polityki wobec Chin nie budowali absolwenci Instytutu Konfucjusza lub stypendyści chińskich programów, niepodlegających kontroli naszych rządów – pisze Łukasz KOŁTUNIAK

.W latach 90. trudno było polemizować z neokonserwatywnym paradygmatem dotyczącym Chin. Niezwykle szybki wzrost gospodarczy miał oznaczać rychłą liberalizację Państwa Środka. Wiemy, że ta jednobiegunowa wizja poniosła porażkę. Czy jednak obecnie elity Europy Środkowej nie podchodzą zbyt bezkrytycznie do wizji przyspieszonej modernizacji za chińskie pieniądze?

Po upadku komunizmu elity Europy Środkowej opowiadały się raczej za odcięciem od starych „przyjaźni” z Rosją i Chinami i „powrotem na Zachód”. Niektóre państwa, jak Rumunia czy kraje byłej Jugosławii, straciły sojuszników nie tylko w Moskwie, ale również w Pekinie. Trudno nie odnieść się ze zrozumieniem do euforii tamtych lat, gdyż akurat nasz region był czy też miał być największym beneficjentem „świata według Fukuyamy”.

Między otwarciem a naiwnością

Tymczasem Chiny ani myślą demokratyzować się według zachodnich standardów. Brak demokratyzacji nie oznacza jednak zatrzymania tempa wzrostu. Początkowe niepewne własnych sił Państwo Środka staje się obecnie geopolitycznym konkurentem Zachodu. Dość powszechne jest u nas przekonanie, że kraje Afryki przechodzą przyspieszoną modernizację za chińskie pieniądze. Jednocześnie chiński model ma być tak atrakcyjny, gdyż Pekin ma nie zadawać pytań o system polityczny, tylko o warunki inwestowania. Tymczasem Chiny nie tylko odrzucają zachodnią krytykę dotyczącą łamania praw człowieka, ale potrafią nałożyć sankcje na polityków Europy Środkowej za spotkanie z Dalajlamą – takie nieformalne sankcje Pekin nałożył na Słowację po spotkaniu Andreja Kiski z tybetańskim przywódcą w 2016 roku.

Dlatego jeśli popatrzymy na artykuły, które ukazały się w prasie Europy Środkowej po 2012 roku (wtedy ogłoszono utworzenie formatu 16+1, czyli platformy współpracy szesnastu państw regionu i Chin), zdumiewa entuzjazm i powiedzmy uczciwie, bezkrytycyzm. Prasa Serbii zachwyca się chińskimi deklaracjami o „strategicznym znaczeniu relacji z Serbią”, „tradycyjnej przyjaźni obu narodów”. Węgrzy piszą o „dwóch bratnich narodach i odwiecznej przyjaźni”. Bardzo ciekawy jest też sposób, w jaki kraje regionu budują w Chinach swoją soft power. Rumunii na przykład zdarzyło się odwołać do… tradycyjnej przyjaźni towarzyszy Mao i Ceauşescu.

Oczywiście nie zamierzam polemizować z założeniem o śmierci neokonserwatyzmu. Doktryna triumfu demokracji „all over the world” jest już na tyle nieadekwatna, że nawet Kim „słońce Korei” próbował mówić o amerykańskim prezydencie językiem… jakim prezydent Bush mówił o Saddamie Husajnie (np. określając prezydenta USA jako zagrażającego światu szaleńca). Ta gra Kimowi jeszcze się nie powiodła i wydaje się, że prezydent Donald Trump wyszedł z tej konfrontacji zwycięsko, przynajmniej na razie. Niemniej nie można dziś powiedzieć, tak jak mówił np. Václav Havel, że nie będziemy handlować z Chinami, gdyż łamią prawa człowieka. Wszystko wskazuje na to, że przyszłość przyniesie wymuszoną koegzystencję Zachodu z państwami, w których formami ustrojowymi będą bądź różne formy tak zwanej nieliberalnej demokracji, bądź mniej lub bardziej twardy autorytaryzm. Czy jednak jako Zachód mamy wyrzekać się własnych wartości?

Wątpliwości i zagrożenia

Chiny obiecały Europie Środkowej ogromne korzyści gospodarcze bez żądania koncesji politycznych. Ot, pokojowa koegzystencja dwóch systemów.

I znów popatrzmy na prasę Europy Środkowej. Niemal każdy z jej krajów określany jest przez Pekin mianem „najważniejszego” z partnerów w formacie 16+1. I niemal każdy szczerze wierzy, że jest takim partnerem. Realna wartość inwestycji jest jednak na razie bardzo znikoma. Nawet w najbardziej uprzywilejowanych Czechach mówi się jedynie o 50 miliardach koron (około 8 miliardów euro) rocznie. W innych krajach wartości te są jeszcze mniejsze.

Za wielkimi obietnicami nie kryją się konkrety. Co więcej, pojawiają się inne kontrowersje związane z chińskimi inwestycjami. Przykładem mogą być na przykład liczne nieprawidłowości oraz sprzeczności z unijnym prawem planowanej inwestycji w linię kolejową Budapeszt – Belgrad. Miała to być sztandarowa inwestycja formatu 16+1. Linia ta ma bardzo duże znaczenie tak dla Europy Środkowej, jak i państw bałkańskich . Poważne zastrzeżenia wobec inwestycji zgłasza Unia Europejska. Przede wszystkim koszty inwestycji są zdecydowanie większe niż zakładane i sporą ich część będą musiały pokryć Węgry. Europejska prasa zwraca uwagę na różnice między finalnymi założeniami a ofertą, np. prędkość połączenia będzie o 60 km niższa niż zakładana. Premier Orbán powiedział węgierskim mediom, że jego kraj patrzy na Chiny, i szerzej, na cały Wschód, jak na wschodzącą potęgę i jego rząd odrzuca ideologiczne zacietrzewienie. „The Diplomat” pyta jednak, czy przypadkiem nie oznacza to zgody na projekty, które są dla Węgier po prostu niekorzystne [LINK]. Inny przykład to chińska oferta budowy reaktora atomowego w czeskich Dukovanach. Chiński inwestor dążył do uzyskania zlecenia… bez wcześniejszego przetargu. Oferta Chin miała zostać wybrana bez konkursu. Koniec końców rząd Czech uznał, że doszłoby do złamania prawa unijnego, tak jak w przypadku rosyjskiej inwestycji w Paksie.

Tymczasem w ostatnich latach pojawia się pytanie, czy Chińczykom chodzi tylko o korzyści gospodarcze. Czechy uchodziły za jeden z najbardziej bezkrytycznych wobec Chin krajów w UE. Prezydent Zeman zdawał się wręcz dążyć do redefinicji polityki swojego kraju w stronę Rosji i Chin kosztem osłabienia wektora euroatlantyckiego. Tymczasem politycy z otoczenia premiera Andreja Babisza ujawnili, że otrzymali propozycję współpracy z chińskimi służbami (chodzi o dwie wysoko postawione urzędniczki). Co więcej, w Pradze pojawiły się obawy, jakoby Chiny poprzez dostęp do czeskiego know-how zamierzały wykraść know-how europejskie. Prawdziwa bomba wybuchła na początku marca 2018 r. Czeskie media zaczęły spekulować na temat wielomilionowego zadłużenia firmy CEFC, głównego chińskiego inwestora w tym kraju. Pojawiły się informacje, jakoby Jie Ťien-ming, prezes chińskiej firmy, został aresztowany za korupcję. Smaczku sprawie dodaje fakt, że Jie Ťien-ming to oficjalnie doradca prezydenta Zemana.

Chiński mit

Widzimy więc, że pojawia się coraz więcej znaków zapytania związanych z chińskimi inwestycjami. Trudno nie zauważyć jeszcze jednego czynnika. W Chinach odbyła się szeroka dyskusja nad implementacją europejskiego modelu konstytucjonalizmu. Pisze o tym Mateusz Stępień w książce „Chińskie marzenie o konstytucjonalizmie” [LINK]. Jednak chińskie elity uznały model europejski za przeszkodę w modernizacji, za sprzeczny z chińską tradycją. Co więcej, miał powodować takie rozdrobnienie władzy, że niemożliwe stałoby się efektywne planowanie, niezbędne dla wschodzącej gospodarki. Tymczasem w Europie przybywa zwolenników modelu chińskiego. Fascynację bardzo kontrowersyjnymi ideami konfucjanizmu i New Age można by uznać za niegroźny snobizm europejskich elit. Jednak przybywa zwolenników „chińskiej drogi” w sensie wyboru modelu systemu prawnego, politycznego i ekonomicznego.

I tu można by postawić pytanie, czy skoro europejskiego modelu nie dało się „przeszczepić” w Chinach, to czy można w Europie zaszczepić model chiński. To jasne, że nie można, ale szkody związane z osłabieniem Zachodu przez takie eksperymenty będą trudne do naprawienia. Nie wiemy, w którym kierunku pójdą Chiny. Jednak wiele argumentów uznających wyższość modelu chińskiego nad europejskim jest trudnych do obrony. Np. argument o stabilności, jaką daje autorytarna chińska władza.

Popatrzmy na historię świata po 1945 roku. Chiny doświadczyły  rządów Kuomintangu, rewolucji komunistycznej, szaleństwa rewolucji kulturowej, reformy Denga i nieznanej drogi pod wodzą Xi Jinpinga. Tymczasem rozwój Europy Zachodniej wykazuje dość silne kontinuum. Czy zatem mówienie o przeszczepieniu do Europy modelu chińskiego nie jest neokonserwatyzmem à rebours?

Model chiński powstał w specyficznej kulturze, która przez cztery tysiące lat formowała się inaczej niż europejska. Indywidualizm na tyle wrósł w europejską tradycję, że próba budowy u nas kultury tak kolektywnej jak chińska wydaje się trudna do wyobrażenia. Co więcej, o ile możemy odrzucić atomizm globalizmu, to pewne poczucie indywidualnej wolności, autonomii oraz respekt dla prawa i instytucji są tym, co tworzyło i, mam nadzieję, będzie tworzyć naszą kulturę. Kto wie, być może Chiny faktycznie staną się globalnym liderem. Ale przecież w latach 70. sowietolodzy snuli takie prognozy dotyczące ZSRR. Zachód wygrał tamten wyścig właśnie dzięki swej dynamice i atrakcyjności stylu życia. Już teraz widać, że centralizacja, którą proponuje Xi Jinping, może sprowadzić Chiny na ścieżkę radziecką.

Tymczasem w świecie zachodnim obserwujemy śmierć pewnej liberalno-lewicowej ideologii, ale śmierć Zachodu ma miejsce tylko tam, gdzie zawsze się pojawiała, w poglądach niektórych intelektualistów. Być może Chiny dostrzegły sporą niechęć do ideologicznego kształtu Zachodu w krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Naszym zadaniem powinien być jednak udział w redefinicji świata zachodniego, poszukiwania idei, która zastąpi śmiesznostki i absurdy neomarksizmu. Nie po to przeżyliśmy rok 1989, by stać się przyczółkiem cywilizacji ciekawej i fascynującej, ale po prostu innej i jakże trudnej do przeszczepienia w naszej części świata. I powiedzmy sobie szczerze, taki przeszczep byłby po prostu niewskazany.

Profesjonalizm potrzebny do nowego otwarcia

Współpracy z Chinami wykluczyć nie możemy. Próba izolacji Pekinu byłaby katastrofalna w skutkach. Potrzebujemy dojrzałej i podmiotowej współpracy z rodzącą się potęgą. Problem w tym, że Chiny, ale dotyczy to też Rosji, świetnie znają uwarunkowania polityczne, społeczne i kulturowe w Europie Środkowej. Tymczasem u nas sinologia to ciągle prestiżowy, ale niszowy kierunek studiów.

Potrzebujemy ludzi z wiedzą o Chinach, zdolnych budować odpowiednią agendę. Nie doktrynalną, lecz profesjonalną. Jednak jeśli mamy współpracować na zasadzie „różnic systemów”, nie powinniśmy tak łatwo odżegnywać się od przypominania o prawach człowieka. Być może „humanrightyzm” lat 90. nie odszedł jeszcze całkiem do lamusa. Musimy uważać, a można tu się odwołać do tak zwanej czeskiej doktryny Druláka, by naszej polityki wobec Chin nie budowali absolwenci Instytutu Konfucjusza lub stypendyści chińskich programów, niepodlegających kontroli naszych rządów.

Petr Drulák był doradcą czeskiego MSZ w okresie rządu Bohuslava Sobotki. Zaproponował doktrynę polityki zagranicznej podważającą wcześniejsze promowanie przez Czechy idei praw człowieka. Jednak wiele argumentów w jego słynnym artykule „Iluzja praw człowieka” było bardzo kontrowersyjnych. Drulák uznał na przykład, że prawa człowieka trzeciej generacji są bardziej respektowane w Rosji i Chinach niż w USA. Artykuł został uznany za próbę finezyjnego uzasadnienia czeskiego zwrotu ku Rosji i Chinom. Na domiar złego czeskie media ujawniły, że Drulák był wcześniej na półrocznym stypendium w Chinach. Problemem tego typu stypendiów, szkół czy kierunków studiów otwieranych także przez instytuty rosyjskie jest ich przewrotność. Programy te mają za cel budować elity europejskie, tak naprawdę lojalne wobec Chin czy Rosji. Wszystko jednak jest podane w takiej formie, że ich absolwenci naprawdę mają poczucie, iż po prostu bronią interesów własnego kraju, Chiny przez lata domagały się szacunku dla własnych wartości. Pojawia się więc pytanie, dlaczego mamy zapominać o prawach człowieka, skoro legalnie działające w naszych krajach instytuty podważają fundamentalne dla nas wartości?

.Bardzo ważne jest, aby polscy decydenci zarówno obecnego, jak i przyszłych rządów zachowali dużo większy dystans wobec chińskich inwestycji, niż dzieje się to w wielu krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Wydaje się, że Polskę stać było na dużo większą podmiotowość w relacjach z Pekinem. Niemniej wciąż musimy uważać, by w relacjach z Chinami żądać szacunku, konkretów, a przy ocenie inwestycji pytać o juany, a nie zadowalać się „bitcoinami” pięknych słów.

Łukasz Kołtuniak

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 4 maja 2018
Fot. Shuttestock