
Lek na pandemię? Więcej demokracji
Władzy raz wziętej żadna klasa polityczna nie odda łatwo. Sprzyja temu psychologia społeczna: w czasie kryzysu ludzie w swojej masie nie chcą debaty; wolą jasne zasady, czytelny system nagród i kar – pisze Marcin GIEŁZAK
.„W sprawie trzęsienia ziemi mogę powiedzieć tyle, że jestem mu przeciwny” – napisał Wolter po tym, jak katastrofa naturalna pochłonęła niemal całą Lizbonę, znaczną część jej ludności i połowę PKB kraju. Ważne, aby zrozumieć, że wielki filozof nie żartował, ale rzucał wyzwanie. Nie zadowalały go wyjaśnienia filozofów, którzy przypisywali to naturalnemu biegowi rzeczy, ani duchownych, którzy widzieli w tym dopust boży.
To prawda, że kataklizmy obnażają nam kruchość nas samych, jak i tworzonych przez nas instytucji. Odpowiedzią na przyrodzoną kruchość musi być jednak wyćwiczona antykruchość.
Rok 1758 i portugalskie rządowe śledztwo w sprawie przyczyn i skutków dramatu stolicy uważa się za narodziny sejsmologii. Dzięki wyniesionym z tego wydarzenia naukom i przeprowadzonym licznym eksperymentom Lizbonę odbudowano tak, aby wytrzymała kolejne wstrząsy.
Jeśli uznamy, że historia to ponad wszystko starcie idei, wówczas książka Koniec historii Francisa Fukuyamy pozostanie niezagrożona. W istocie nadal łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu i jego politycznej nadbudowy w postaci liberalizmu. Gdyby jednak przedefiniować rozumienie historii po wolteriańsku i uznać ją za dzieje zmagań człowieka z naturą, wtedy bezsprzecznie możemy stwierdzić, że jeszcze wiele przed nami. Nie mówimy tu więc o walce ras albo klas, religii czy ideologii, ale ścieraniu się z tym, co zewnętrzne względem człowieka.
Nie jest zatem przypadkiem ani przesadą użycie słowa „wojna” w odniesieniu do naszych zmagań z pandemią COVID-19 przez Donalda Trumpa, Emmanuela Macrona, Borisa Johnsona i Bruce’a Aylwarda, szefa delegacji WHO powracającej z Chin. Angela Merkel mówiła o największym zbiorowym wysiłku, jaki czeka Niemcy od czasów drugiej wojny światowej. Szef ONZ, António Guterres, wezwał do „globalnego zawieszenia broni”, gdyż ludzkość musi się skupić na „prawdziwej walce”.
Silniej niż słowa działają obrazy: we włoskim Bergamo widzieliśmy długie kolumny opancerzonych transporterów wojskowych przewożących zwłoki zmarłych na koronawirusa; później zaczęło się rekwirowanie statków wycieczkowych, aby umieszczać na nich osoby, które muszą przejść kwarantannę. We Francji wprowadzono godzinę policyjną, patrole policji legitymowały każdego, kto opuszczał mieszkanie. W Hiszpanii wojskowi budowali szpitale polowe. Wielka Brytania powołała 10 tys. mundurowych w stan gotowości, aby nieśli pomoc chorym we współpracy ze służbą zdrowia, ale również by zapewniali porządek i posłuch we współdziałaniu z policją. Niemcy niemal z dnia na dzień zmobilizowały potężne zasoby pieniężne, pół biliona euro, na walkę z gospodarczymi skutkami pandemii.
Gdy patrzymy na szybkość, skalę i rozmach tych działań, przypominamy sobie, że państwo powstało dla prowadzenia wojny. Różnica polega tylko na tym, że jesteśmy więc na wojnie, której celem jest nie śmierć, ale życie. Mobilizujemy ludzi i zasoby nie po to, by zabijać, lecz po to, by ratować ludzkie istnienia.
A na wojnie – jak słusznie pisał Régis Debray, poprawiając znany aforyzm Kiplinga – pierwszą ofiarą nie jest prawda, lecz kłamstwo. Potężne przesilenia mają bowiem tę wartość, że rozpraszają iluzje. Opornie, ale jednak. Powraca więc zaufanie do ekspertów, uczonych, ludzi zdolnych dowodzić swoich racji w oparciu o twarde fakty i żmudne badania. Nie potrzeba tu przymusu administracyjnego ani karania za szerzenie fake newsów, w sytuacji realnego zagrożenia ludzie chcą informacji bardziej niż infotainmentu. Każdy dzień dostarcza nam też materiału do spisania sylabusu błędów nie tyle liberalizmu per se, ile jego współczesnej bastardyzacji, którą Karolina Wigura słusznie ochrzciła pogardliwym mianem „liberalizmek”. Okazuje się bowiem, że jest coś takiego jak społeczeństwo i że to nas sprawa dotyczy, gdy płonie ściana domu naszego sąsiada. Widać też, że prywatne szpitale świetnie sobie radzą z liposukcją, ale znacznie gorzej z globalną pandemią.
Teraz widzimy, że nie ma czegoś takiego jak prywatna służba zdrowia. Jest najwyżej biznes, który oferuje usługi medyczne.
W tej chwili najcięższej próby nawet przedsiębiorcy, na ogół polityczni anarchiści w krawatach, patrzą w stronę państwa, oczekując od niego odpowiedzialnego przywództwa, mądrych regulacji, transparentnego procesu decyzyjnego, solidarnościowej pomocy. Innymi słowy, chcą zobaczyć funkcjonującą demokrację.
Trzymając się medycznych porównań, można powiedzieć, że neoliberalizm to przeziębienie, antyliberalizm to zapalenie płuc. Mając w myślach wszystko, co napisałem powyżej, obawiam się zatracenia swoistej kultury liberalnej, która leży u podstaw naszych wartości i stylu życia. Istnieje obawa, że państwo najpewniej zachowa większość kompetencji, które przyjęło na czas stanu wyjątkowego. Władzy raz wziętej żadna klasa polityczna nie odda łatwo. Sprzyja temu psychologia społeczna: w czasie kryzysu ludzie w swojej masie nie chcą debaty; wolą jasne zasady, czytelny system nagród i kar, który wszystkich dotyczy, od wszystkich wymaga i wszystkim służy. Ponad wszystko jednak oczekuje od państwa efektywności. Nie możemy jednak pogodzić się z tym, że powyższe oznacza, że potrzeba nam adaptacji „azjatyckich wartości”, które w naszym kontekście kulturowym nazwalibyśmy „pruskim drylem”, aby poradzić sobie z pandemią. Dość przypomnieć, że liberalne demokracje znalazły się w gronie zwycięzców obydwu wojen światowych i zimnej wojny, a Francja i Anglia lepiej poradziły sobie z hiszpanką niż Niemcy i Austro-Węgry.
Podobnie dzisiaj, gdy szukamy sposobów na wyjście z pandemii, nie powinniśmy patrzeć na Chiny. Skorumpowana oligarchia, która rządzi Państwem Środka, które ja nazywam „Zamkniętym Państwem Handlowym”, w pierwszym, najważniejszym momencie poświęciła więcej wysiłku tuszowaniu epidemii aniżeli walce z nią. Kosztowało to zrazu Wuhan, a później cały świat trzy cenne tygodnie i przesądziło o tym, że epidemii nie udało się zlokalizować.
Doktor Li Wenliang, który jako pierwszy ostrzegał, że mamy do czynienia z nową odmianą wirusa SARS, na Zachodzie dostałby najpierw najlepszą opiekę lekarską, a później medal; w Chinach czekały go szykany, areszt, w końcu śmierć.
Właściwy model podsuwa nam raczej Nowa Zelandia, która stanowi kliniczne wprost studium tego, dlaczego to właściwości przypisywane na ogół państwom demokratycznym są tymi, które przesądzają o sukcesie w walce z kryzysem spowodowanym przez koronawirusa. Na początek: prawdziwie demokratyczne przywództwo. Władze podejmowały decyzje trudne, ich skutki były dla społeczeństwa dolegliwe, ale jednocześnie komunikowały w sposób przejrzysty, z czego takie posunięcia wynikają i na jaki obliczone są efekt. Z miejsca wprowadzono czterostopniową skalę alarmu antypandemicznego, każdemu z tych stopni przypisując inny poziom restrykcji. Obywatele byli zatem z wyprzedzeniem uświadomieni w zakresie tego, kiedy nastąpić może przejście z poziomu ograniczeń 2 do poziomu 3, wiedzieli, co będzie z tego wynikać dla nich samych, ich biznesów czy planów na przyszłość. Sprawna administracja działała więc w oparciu o jasne kryteria, inaczej niż w Chinach, gdzie reguły były mętne, decyzje uznaniowe, rzetelną informację zastępowała propaganda, a wszystkim zawiadywali nie fachowi urzędnicy, ale politrucy.
Gabinet Jacindy Ardern dbał też o to, aby wszystko, co muszą przecierpieć rządzeni, musieli także znieść rządzący. Jeśli jakikolwiek minister naruszył lockdown, był natychmiast odwoływany, bez wyjątków. Sama pani premier podnosiła rodaków na duchu przekazami ze swojego mieszkania, mówiąc do kamerki internetowej nie tylko o tym, jak zmaga się kryzysem jako szef rządu, ale także jako żona, matka, córka. Tu przy pracy był właściwy dla demokracji egalitaryzm – żadnego specjalnego traktowania, przywilejów, „dojść”, żadnego podwójnego standardu dla rządzących i rządzonych.
Powyższe przełożyło się naturalnie na drugi kluczowy czynnik sukcesu, jakim było zaufanie społeczne. Obywatele dali władzy kredyt zaufania, a ona była zdeterminowana, aby go nie roztrwonić. Politycy nie kompromitowali lockdownu i przestrzegali go, nie osłabili też efektywności restrykcji sprawianiem wrażenia, że nakładane są one w sposób nieprzemyślany, arbitralny albo co najgorsze: uzależniony od wpływu grup nacisku i interesu. Poza tym działali szybko i sprawnie. Nie zmagali się z wybuchami niezadowolenia społecznego czy buntu, bo nie dali do nich pretekstu.
Niektórzy powiedzą, że metody nowozelandzkie zadziałać mogły tylko w mało ludnym kraju albo na wyspie. Nic bardziej mylnego. Każde success story, od Korei Południowej po Izrael, to opowieść o demokracji, która wzorowo poradziła sobie z COVID-19 demokratycznymi metodami. Inni wskażą na to, że równie niebezpieczne jak proliferacja wirusa jest rozprzestrzenianie się fake newsów na jego temat, a z nimi państwa demokratyczne sobie nie radzą. Zdaję sobie sprawę z faktu, że nieszczęście naszej epoki polega na tym, że głupota zaczęła myśleć. Produkuje ona nie tyle niewiedzę, ile przeciw-wiedzę, uzbrojoną w teorie, systemy, argumenty, rozprzestrzeniające się z prędkością kliknięcia z marketingową zręcznością, której periodyki naukowe czy instytuty badawcze jeszcze nie opanowały. Dostrzegam też jednak, że wobec realnego zagrożenia przytłaczająca większość Izraelczyków się zaszczepiła, większość Koreańczyków nosiła maseczki, większość Nowozelandczyków została w domu. Mamy tymczasem dużo świadectw tego, że większość Chińczyków wierzy w propagandę swoich władz.
Nie jest prawdą, że kryzys związany z COVID-19 wymaga od nas nowego kontraktu społecznego albo innego ułożenia relacji państwo – obywatel. Potrzeba, tylko i aż, wypracowania skuteczniejszych metod walki z przyszłymi pandemiami, doskonalszego zarządzania kryzysowego, lepszego planowania.
Aby zrozumieć sukces antypandemicznych działań Niemiec na tle Francji, nie musimy analizować ścieżki rozwojowej obydwu krajów od traktatu z Verdun w IX wieku; wystarczy skonstatować fakt, że rok temu RFN miał 7 razy więcej gotowych łóżek na oddziałach intensywnej terapii niż jego zachodni sąsiad. Kolejne wirusy na pewno przyjdą, być może równie zaraźliwe, lecz bardziej śmiercionośne. Mamy szansę wyciągnąć wnioski i być na nie lepiej przygotowani, kiedy następnym razem przyjdzie podejmować ważkie decyzje w zakresie zarządzania gospodarką, edukacją czy służbą zdrowia. Niczym Lizbona po trzęsieniu ziemi mamy obowiązek wzmocnić nasze państwa, społeczeństwa i demokracje.
.Dzień po wielkim trzęsieniu ziemi, o którym pisałem w otwierającym ten tekst akapicie, portugalski szef rządu Markiz de Pombal został zapytany przez swoich współpracowników: „Co teraz?”. Udzielił on jedynej sensownej odpowiedzi: „Musimy upamiętnić zmarłych i zatroszczyć się o żywych”. Strzeżmy się polityków, którzy chcieliby wykorzystać ten kryzys dla jakichkolwiek innych celów.
Marcin Giełzak