Prof. Jacek HOŁÓWKA: Każda władza musi być „ograniczona i zrównoważona”

Każda władza musi być „ograniczona i zrównoważona”

Photo of Prof. Jacek HOŁÓWKA

Prof. Jacek HOŁÓWKA

Filozof i etyk, profesor nauk humanistycznych związany z Uniwersytetem Warszawskim. Autor m.in. Relatywizm etyczny, Wybrane problemy moralne współczesności, Etyka w działaniu.

Ryc. Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

O konstytucję trzeba dbać niezmordowanie, ponieważ bez konstytucji społeczeństwo skazane jest na rządy satrapów i bezmyślnego tłumu – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA

.Od kiedy Andrzej Frycz Modrzewski napisał rozprawę De Republica emendanda (O naprawie Rzeczypospolitej, 1551), minęło pół tysiąca lat bez dwudziestu siedmiu. Szmat czasu. Mogliśmy się nauczyć bardzo wiele przez te lata, choć trochę przeszkadzały nam inne zajęcia, nieprzyjazna polityka sąsiadów i swoista górnolotna łatwowierność. Mimo tych przeszkód, a trochę dzięki nim nauczyliśmy się, że niepodległości nie dostaje się darmo, za błędy w polityce płaci się wysoką cenę, a podstawą bezpieczeństwa jest stabilny system polityczny. To jest lekcja z Frycza Modrzewskiego, rozciągnięta na wiele dekad. Ten autor w rozdziale O królu wylicza to, co najważniejsze: „Bywał ten czas, iż ci, którzy królowali, byli albo filozofami, albo prorokami, i rzecz pewna, że naonczas rzeczypospolite bywały bardzo dobrze sprawowane. A teraz wiele jest zwierzchnych panów, którzy za to u siebie mają, że im nic do tego, a przetoż też w prawiech wiele przewrotności i w rzeczachpospolitych wiele się błędów i nierządów najduje”.

Jak widzimy, należy unikać przewrotności w prawie i nie wolno powierzać władzy ludziom, którzy za nic mają troskę o przyszłość (lekceważą proroków) i sprawiedliwe zasady rządzenia (lekceważą filozofów). Te mądre słowa łatwo zapomnieć, więc trzeba, póki je pamiętamy, rozważyć ich konsekwencje.

.Otóż wcale nie musimy wierzyć, że kiedykolwiek istniało państwo naprawdę doskonałe. To nie jest główna sprawa. Wystarczy, jeśli będziemy pamiętać, że funkcją prawa i polityki jest zbudowanie wspólnej kultury i poczucia wspólnego losu. Dlatego Frycz Modrzewski pisze o obyczajach, o wychowaniu, o królu, sędziach, hetmanach, starostach, przełożonych zamkowych i miejskich, o tym, że państwu bardziej szkodzi bałagan myślowy wśród rządzących i egoizm społeczny wśród pozostałych niż luki w wiedzy historycznej lub spory religijne. Nawet tu zresztą można się różnić zdaniem: „Papieże, podstawiając wszystkim nogę do całowania, każą wypełniać swoje rozkazy i polecenia, jakby one pochodziły z tajemnych planów bożych, i zapomniawszy o tym, że są tylko ludźmi, pragną, by im przyznawano tytuły i cześć niemal boską”.

Religia jednym pomaga budować republikę, innym przeszkadza. Zbieżności postaw politycznych trzeba więc oczekiwać wprost od wszystkich mieszkańców kraju i żądać od nich zarówno szacunku dla obowiązków obywatelskich, jak i działania usuwającego główne wady charakteru – takie jak umiłowanie zbytku, pewność siebie, pycha i pogarda. Tyle Frycz Modrzewski.

I choć ten sposób ilustrowania problemów politycznych dziś nie jest modny, to można go też znaleźć u pewnych współczesnych autorów, którzy wierzą, że głęboki sens polityki ukrywa się w mitach o dobrym państwie. Tak sądzi np. Samuel Freeman z Uniwersytetu Pensylwanii. Freeman to nieco staroświecki fantasta, przekonany, że społeczeństwo ludzi inteligentnych może spontanicznie dążyć do pokoju i sprawiedliwości tylko dlatego, że to są piękne cele. Czy Freeman przesadza? Czy w jego założeniu tkwi jakiś zasadniczy błąd? Nie sądzę. Leszek Kołakowski też pisał, gdy komunizm stawał się już nie do zniesienia, że zdrowa świadomość społeczna czerpie swą siłę z mitów i że mity są wszędzie. Ważne jest tylko, by wybrać właściwe – mądre, a nie głupie. Te pierwsze umacniają poczucie wspólnoty i pomagają uwolnić kraj od krętactwa, cynizmu, interesowności i bałaganu myślowego. Szansa na taką poprawę pojawia się zwykle po większym przesileniu politycznym. Czyli może na przykład teraz. Te drugie działają nieustannie i żerują na naiwności.

Freeman ma pięknie brzmiący tytuł akademicki: awaloński profesor dyscyplin humanistycznych. Jak sugeruje nazwa tych kompetencji, wolno mu uczyć w Filadelfii dowolnych mitów, które uzna za pouczające dla studentów; byleby to robił jasno i w dobrym stylu, bo uczy na uniwersytecie. Freeman spełnia te wymagania z naddatkiem. Pamięta oczywiście, że mity to mądre zmyślenia i że Avalon to mityczna kraina zmarłych, leżąca na nieznanej śmiertelnikom wyspie gdzieś na północno-zachodnim krańcu Atlantyku. Wyspę zamieszkują piękne czarodziejki hodujące jabłonie. Na wyspie nie ma chorób i trwa wieczna wiosna. Ziemia sama dostarcza składników do wegetariańskiej diety, i to wystarczy, bo mięsa tam się nie je. Mężczyźni też są tam zbyteczni, choć się trafiają. Na przykład królowa ma męża, choć niewiele o nim wiadomo. Chyba ma on status atrakcyjnego trutnia, i to wystarczy. Książę konsort nikomu nie szkodzi. Na wyspie panuje spokój, jednopłciowy ład i niezmącone szczęście. Jak u pszczół i mrówek. Czy to wystarczy? Feministki chyba powiedzą, że tak. Może wielbiciele Władców pierścienia i Władcy pierścieni też. To już prawie większość.

Freeman z pewnością nie jest zupełnym fantastą. Podobnie jak nie był nim Andrzej Frycz Modrzewski. Freeman nie udaje, że można mieszkać w Awalonie, tylko zajmuje się utopiami, by wykazać, że część z nich da się łatwo wcielić w życie. Coś takiego proponuje w artykule Deliberative Democracy: A Sympathetic Comment. Dowodzi tam, że wszyscy, którzy wierzą w demokrację, w istocie wierzą (nie zdając sobie z tego sprawy) w szczególny rodzaj demokracji, demokrację „deliberatywną”, a odrzucają demokrację „agregatywną”. Są jednak zachęcani przez przedsiębiorczych spryciarzy do wychwalania tej drugiej.

Skryci totalitaryści pozują na zwolenników demokracji. Jeśli ktoś poświęci tej sprawie trochę uwagi, to zgodzi się jednak, że demokraci cenią demokratyczną polemikę i wspólne planowanie, a nie życie pod panowaniem organizatorów, którzy sterują polityką przez urządzanie gremialnych wieców, masowych plebiscytów i szerzących jednomyślność „ewentów” ulicznych. Postawmy tę sprawę wyraźnie. Zwolennicy demokracji deliberatywnej to zwolennicy prawa i konstytucji, a nie propagandy i bezprzedmiotowej agitacji. Wybierają konstytucję, bo cenią sobie wolność; a transparenty, broszury i tęczowe korowody uznają za teatralne propagowanie pozorowanej tolerancji. Zwolennicy demokracji agregatywnej tylko wymuszają jednomyślność, ale nie potrafią na jej rzecz argumentować. Natomiast ci pierwsi cenią sobie racjonalność i dlatego wybierają konstytucję. Nie szkoda im czasu na dyskusje i polemiki i nie cenią tłumnej jednomyślności. Liczą na to, że trwała jednomyślność powstaje pod wpływem argumentów, a nie agitacji.

.Jeśli tak sprawę postawimy, to widać wyraźnie, że stronnikami agregatywnej demokracji są przyczajeni demagodzy i manipulatorzy, którym łatwo przychodzi mącić w głowie trwałego ustroju opartego na prawie. To w środowisku ludzi biernych i uległych szerzy się mechanicznie nakręcana demokracja: „Wolimy iść w szeregu razem z naszymi braćmi i chcemy, by nas było jak najwięcej”. Zwolennicy agregowania nie dbają o to, czy maszerują na Kołymę, do kopalni alabastru, czy na Księżyc. Tłoczą się wokół wodza jak owce wokół przebranego wilka i od innych żądają tego samego „w imię wolności”.

Demokracja agregatywna polega na zliczaniu głosów w dowolnej sprawie i pod byle pretekstem. Taki system wstępnie wspierał Jean Jacques Rousseau, choć opisywał w swej filozofii dwie różne koncepcje wolności. Jedna opierała się na volonté de tous i rejestrowała bezkrytycznie wszelkie żądania, które stawiają ludzie pewni siebie i pozbawieni przezorności. Druga koncepcja wolności u Rousseau opierała się na volonté general i przedstawiała oczekiwania tych samych obywateli, gdy wyrażali swe przekonania po namyśle. Jeśli ktoś nie odróżnia tego, co mu akurat przychodzi do głowy, i tego, co wybiera, gdy się dobrze zastanowi, to jest mąciwodą i politycznym szkodnikiem. Sprawa została jeszcze lepiej postawiona u Johna Stuarta Milla, który od początku mówił wszystko jasno. Każdy może być egoistą i każdy może być obywatelem – w zależności od tego, jaką przyjmie rolę. Zły ustrój powstaje, gdy pozwalamy, by budowali go egoiści. Oni wybierają demokrację agregatywną. Dobry ustrój powstaje, gdy budują go obywatele. Oni wybierają demokrację deliberatywną, ponieważ myślą nie tylko o własnym interesie, ale myślą o interesie wszystkich obywateli i starają się ten interes powszechny uchwycić, opisać i ująć w system prawa opartego na wolności i równości.

Zwolennicy demokracji deliberatywnej nie uznają własnych przelotnych zachcianek i błędów w planowaniu za własne poglądy. Ich zdaniem każdy woli, zanim odda swój głos, dokładnie wiedzieć, za czym optuje. Chce, by uwzględniano jego głos w publicznej debacie dopiero wtedy, gdy uzna, że jest to głos, jaki by oddał, gdyby mógł wybrać świadomie i rozważnie. A nie głos kierowany impulsem. Oczywiście nie wszystkich to odróżnienie przekonuje, ponieważ są ludzie, którzy mają te same przekonania przed namysłem i po namyśle. Im niestety namysł nic nie daje. Ci ludzi nie nadają się do polityki w ogóle, ale garną się do niej, krzyczą, bronią swojej wersji demokracji (a jest to oczywiście wersja agregatywna) i utykają w absurdach. Domagają się wolności dla równości i wolności dla wolności. Nie słyszą, co sami mówią. Żądanie wolności to postulat rozsądny w pewnych granicach. Ale żądanie wolności w imię wolności to postulat, byśmy się poddali bezmyślnej anarchii, która – jak już pisał Platon – prowadzi bezpośrednio do despotyzmu. Gdy wszystkim grozi kompletny bałagan i samowola, większość szuka umiarkowanych despotów, ale rzadko ich znajduje i musi poprzestać na byle jakim tyranie.

Jeśli Freeman ma rację, to w wolnym świecie ostre konflikty powstają nie między totalitarystami i liberałami – jak się zwykle sądzi – tylko między zwolennikami demokracji agregatywnej i deliberatywnej. Obecnie to jest już dość jasne, ale przez lata nikt nie spostrzegał, że system polityczny faworyzuje specjalnego rodzaju cwaniaków, którzy skrycie kierują się prostą zasadą: „Moja wersja demokracji (oczywiście jest to wersja agregatywna) mówi, że każdy głos liczy się tak samo i to jest ostatecznie najlepsza metoda ogłupienia mniejszości. Tylko niewiele mi to szkodzi. Ja się godzę na to, by większość mogła zrobić z mniejszością, co jej się podoba. Tak świat wygląda i temu służą wybory. A co się stanie z mniejszością, mało mnie obchodzi. Niech idzie do diabła. Sama się stawia na marginesie”.

Zwolennik demokracji deliberatywnej mówi coś zupełnie innego: „Podczas głosowania rolą obywateli będących demokratami, a może nawet ich obowiązkiem, jest wyrażenie swoich bezstronnych przekonań na temat tego, co prowadzi do wspólnego dobra wszystkich obywateli, a nie osobistych preferencji opartych na poglądach na temat tego, jakie środki wpływają na ich jednostkowe lub grupowe preferencje” (Freeman).

Ten argument nie tylko ujawnia różnicę między demokracją agregatywną i deliberatywną, ale także wyjaśnia, jak to było możliwe, że na Hitlera i na Stalina głosowała zawsze jakaś większość. Ci ludzie chodzący tłumnie zawsze głosowali tak, jak im kazano, i głosowali tak tylko dlatego, że to samo robili wszyscy (lub prawie wszyscy). W demokracji agregatywnej działa mimikra i staje się główną religią. Nikt niepewny swoich racji nie chce występować przeciw większości. Bo zwyrodniała demokracja zagłusza przeciwników i nie chce z nimi dyskutować. Skołowane społeczności chętnie poddają się jednolitej perswazji i oddają za bezcen swe poparcie polityczne demagogom i manipulatorom.

Istnieje jednak sposób na zatrzymanie tej politycznej manipulacji. Racjonalną odpowiedzią na populizm jest konstytucjonalizm. Nie ma powodu za każdym razem, gdy społeczeństwo staje przed trudnym wyborem, urządzać plebiscytu i pytać, czy chcemy szczepionek, prac zadawanych do odrobienia w domu, GPT w internecie, nocnych autobusów, wyższych podatków na opiekę medyczną, płatnych urlopów, droższych papierosów, homoseksualistów ukrytych w domach poprawczych lub wśród księży. Na te wszystkie pytania raz na zawsze odpowiada konstytucja. A gdy odpowiada źle – bo tak się też zdarza – to najpierw trzeba publicznie udowodnić, że odpowiada źle, a potem dopiero wolno ją ostrożnie zmienić. Ale zmieniać trzeba tak, by za dwa lata nie trzeba jej było układać na nowo. To jest realne zagrożenie. Tak jak pojedynczy człowiek czasem kieruje się impulsem, a czasem rozwagą, podobnie całe społeczeństwo, czasem podlega impulsywnym nastrojom, a czasem kieruje się jasnym namysłem. Kto tych sytuacji nie odróżnia, niech wraca do Frycza Modrzewskiego lub niech czyta Freemana.

Konstytucjonalizm to sposób na zaprowadzenie kolektywnej demokracji deliberatywnej. Los państwa i społeczeństwa kładzie w ręce ludzi sprawdzonych i bezstronnych, tak by ich los zależał od wiary w trwałość porządku prawnego. Natomiast w demokracji agregatywnej konstytucja jest po prostu zbędna i chyba widzieliśmy to już na wielu przykładach. Czy będziemy to widzieli znowu? Być może. Wystarczy, by aktualna lub przyszła władza znów wprowadzała konstytucję na pokaz i mydliła oczy propagandą polityczną, stylizowaną na wolną prasę. Warto więc pamiętać, że wolności polityczne są wprowadzane do życia publicznego tylko przez dobrą konstytucję, opartą na zasadach wolności, równości i poszanowania prawa (tak brzmią lekko zaktualizowane hasła rewolucji francuskiej), przy założeniu, że prawo będzie stosowane bezstronnie, konsekwentnie i oględnie. Trzeba więc uwzględniać nie tylko zasadę legalizmu, czyli: nullum crimen sine lege, ale także zasadę proporcjonalności kary do winy: poena non magis gravis esse debet quam dolor delicti fuit (kara nie powinna być bardziej surowa niż cierpienia ofiary). Ta ostatnia paremia nie jest oczywiście starożytna, ale zapewniam, że jest wiarygodna, a jej źródło jest łatwe do odgadnięcia (np. licealiści, którym nie wolno już pisać prac domowych, bez trudu zgadną, skąd pochodzi). Natomiast domaganie się surowszych represji niż te, które wyznacza powyższa zasada, nie leży w dziedzinie sprawiedliwości, tylko raczej pedagogiki penitencjarnej. Jeśli więc ktoś chce stosować surowe kary, niech to robi pod poprawną nazwą (rekompensata), a nie mylącą (retrybucja).

.Wiemy już dość na temat demokracji deliberatywnej, by uznać, że o konstytucję trzeba dbać niezmordowanie, ponieważ bez konstytucji społeczeństwo skazane jest na rządy satrapów i bezmyślnego tłumu. XXI wiek nie usunął plagi tych szkodników. Może to zrobić tylko wiara w skutecznie i bezstronnie działającą konstytucję. Trzeba więc zadać pytanie, jak powstaje dobra konstytucja, kto ma prawo ją formułować i komu wolno ją poprawiać. To są dość skomplikowane kwestie i nie ma w tej sprawie jednolicie uznanych zasad. Niektóre zbieżności są jednak znamienne. Konstytucja zawsze ustala obowiązki i uprawnienia obywateli, tworzy instytucje polityczne, określa źródła prawa, ustala zasady działania administracji państwowej, określa granice i formy egzekwowania posłuszeństwa.

Chciałbym zatem omówić przynajmniej trzy najważniejsze problemy z tego zakresu: rozdzielenie kompetencji poszczególnych władz (tripartite division), regułę egzekwowania uprawnień wykonawczych (checks and balances) i rolę precedensów w administracji i sądownictwie. Wspieranie się angielskimi terminami to dobra praktyka, ponieważ wiara w konstytucję przeżyła swój największy rozkwit w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego, to osobna sprawa, i nie musi nas teraz zajmować.

Ustalmy tylko tyle. Każda dobrze działająca konstytucja eliminuje spory kompetencyjne. Jeśli tego celu nie osiągnie, skazuje społeczeństwo, w którym rządzi, na wegetację w demokracji agregatywnej, czyli na populizm. Kto to odkrył? Często się mówi, że Monteskiusz lub ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych. Myślę, że to mało wnikliwe ustalenie. Zwróćmy uwagę, że i Monteskiusz, i federaliści opierali się na Cyceronie. To się nie stało przez przypadek. To, co najważniejsze, jest już u Cycerona:

„Choć zatem jest prawdą, że królestwo, wedle mej opinii, jest zdecydowanie najlepszym z trzech prostych ustrojów; jednak umiarkowana i zrównoważona forma rządów, jaka powstaje z połączenia trzech prostych ustrojów, przewyższa nawet królestwo. Tak jest dlatego, że w państwie powinien występować jakiś najwyższy i królewski składnik, i jakaś władza powinna być przypisana wybitnym obywatelom, a wreszcie pozostałe sprawy powinny być pozostawione osądowi i pragnieniom mas. Dopiero taki ustrój zapewnia wszystkim wysoki stopień równości, co jest wymaganiem, z którego wolni ludzie nie potrafią zrezygnować na dłuższą metę, a ponadto tylko on gwarantuje państwu stabilność. Jest tak dlatego, że wymienione podstawowe formy łatwo przemieniają się w odpowiadające im formy wypaczone. Króla zastępuje tyran, arystokracja przemienia się w oligarchię, a lud staje się tłuszczą i w konsekwencji powstaje anarchia. Choć wymienione ustroje często się zmieniają w inne, to tak się z reguły nie dzieje w przypadku ustroju mieszanego i zrównoważonego, dopóki go nie podważą poważne błędy klasy rządzącej. Bo przecież nic nie wymusza zmiany, jeśli każdy obywatel czuje się bezpieczny na swojej pozycji, a pod nią nie leży jakaś wypaczona wersja jego stanowiska, w którą mógłby się osunąć i popaść” (De re publica – „O rzeczypospolitej”).

Tu widać już prawie wszystko. Dobry ustrój to ustrój mieszany, czyli połączenie władzy królewskiej, arystokratycznej i ludowej. Taki ustrój był oczywiście inspirowany przez Arystotelesa, ale sam Arystoteles nie uważał podanego przez siebie porządku za ustrój złożony i trwały. Twierdził, że królestwo degeneruje się w despotyzm, arystokracja w oligarchię, a politeja w ochlokrację, czyli rządy motłochu. Ponadto nie wierzył, że trzy klasy mogą rządzić jednocześnie. Dlaczego nie wierzył? Ponieważ nie wierzył w trwałość prawa. Trwałość prawa w ustroju politycznym to pomysł Cycerona, sugerowany, rzecz jasna, świetnym funkcjonowaniem rzymskiej tradycji prawnej. Sam był doskonałym obrońcą ludzi tendencyjnie oskarżonych lub mętnie pomawianych o rozmaite zbrodnie. Tak zdobył sobie uznanie wielu senatorów i tysięcy mieszkańców Wiecznego Miasta.

Pomysł, na którym opierał się ustrój mieszany, nie zadziałał skutecznie w Rzymie. W Senacie klasa patrycjuszy, czyli dziedzice wielkich fortun, reprezentowali się sami i zawsze mówili pierwsi. Ekwici mówili po nich, bo płacili nieco niższe podatki i budowali swój majątek i władzę na administracji majątków. Trudnili się handlem, rzemiosłem, rolnictwem, wydobywaniem surowców, pośrednictwem handlowym, inwestycjami w koloniach. Reprezentowali się sami albo przez wybranych senatorów, reprezentujących po kilka bogatych rodzin. Plebejusze nie płacili podatków, ale mieli w sumie dwóch trybunów ludowych, którzy według własnego uznania reprezentowali ich interesy.

Ten porządek miał się rozpaść, ponieważ rolę króla w Senacie odgrywał princeps, najwyższy rangą i doświadczeniem senator, który przewodniczył podczas najważniejszych sporów, dotyczących głównie spraw wojny i pokoju. Od 27 roku funkcję princepsa przejął Oktawian August, pierwszy cesarz, i zgodnie z przewidywaniami Arystotelesa władza jednoosobowa oparta na wiedzy i prestiżu zdegenerowała się do tyranii opartej na sile. Jednak związek między trzema klasami w Rzymie i trzema władzami w republice jest uderzający i być może Cyceron już go dostrzegał. Przez wiele lat nie został jednak wyodrębniony w teorii. Dopiero twórcy amerykańskiej konstytucji wyraźnie wyodrębnili trzy władze polityczne – i to oni stworzyli podwaliny republikańskiej konstytucji.

Wspólne intencje tych autorów wyraził James Madison w artykule zamieszczonym w nowojorskiej prasie, a później utrwalonym jako Esej 51 w zbiorze The Federalist Papers. Autorzy mają poczucie niezwykłej ważności tego, co starają się ustalić. Piszą: „Bo czym jest rząd, jeśli nie najważniejszym odbiciem natury ludzkiej?”. Są też świadomi zasadniczych zagrożeń w polityce. Despotyzm, samowola i nadużycia finansowe powstają pod działaniem nieposkromionej ambicji. To też jest główna wada każdego sfrustrowanego polityka. Przeciw niej znają tylko jeden środek zaradczy: „Ambicja musi być powstrzymana przez ambicję”. To jest chyba celowo użyta dwuznaczność. Po pierwsze, ambicją każdego polityka powinno być powściągnięcie własnej ambicji. Po drugie, ambicją każdego urzędu powinno być pohamowanie nieuprawnionych roszczeń innych urzędów. W ten sposób autorzy identyfikują motyw psychiczny i funkcjonalny każdej błędnej polityki. Nadmiar pewności siebie i dążenie do nieosiągalnych celów niszczą ustrój republikański.

Każda władza musi być „ograniczona i zrównoważona”. I to jest niepodważalna myśl tego eseju: „Do jakiego sposobu mamy się zatem uciec, by umocnić niezbędną praktykę podziału władzy między nieliczne urzędy wymienione w konstytucji? Mogę dać tylko jedną odpowiedź. Wszystkie zewnętrzne zabezpieczenia, jakie by podjęto, okażą się niewystarczające, a błędów nie da się uniknąć w inny sposób niż przez skonstruowanie takiej wewnętrznej struktury rządu, by jego części składowe mocą zachodzących między nimi relacji pozostawały na właściwych dla siebie miejscach”.

.Powstała olbrzymia literatura na temat zasady „ograniczenia i zrównoważenia”. W amerykańskim społeczeństwie każde dziecko uczy się o niej w szkole. Standardową interpretację tej zasady podaje Akademia Khana. Jej założyciel, człowiek z trzema dyplomami amerykańskich uczelni, Salman Amin Khan, jest zaliczany przez tygodnik „Time” do stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie. Wśród uczniów Akademii były dzieci Billa Gatesa, a ich ojciec zapraszał Khana na sponsorowane wykłady „na żywo” (live) – co jest ewenementem w epoce nauczania online.

W interpretacji Akademii Khana zasada „ograniczania i zrównoważenia” interpretowana jest przez trzy pary wpływów między władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Kongres kontroluje prezydenta i władzę sądowniczą przez możliwość zastosowania procedury odwołania z urzędu (impeachment). Tak zdjęto z urzędu Andrew Johnsona w 1868 roku, Billa Clintona w 1998 i Donalda Trumpa dwa razy, raz w 2019 i po raz drugi w 2021 roku; za drugim razem na tydzień przed końcem kadencji za wzniecanie rebelii. Impeachment jest procedurą nieodwoływalną, jednak zdjęcie z urzędu, jak wielu Amerykanów dowiedziało się ze zdumieniem, jest procedurą wyłączającą, ale nie wykluczającą. Zdejmuje prezydenta ze stanowiska, ale nie uniemożliwia mu ponownego kandydowania w kolejnych wyborach. Niemniej jest to procedura w wysokim stopniu wspierająca praworządność.

Trójpodział władzy realizuje funkcję „ograniczania przez zrównoważenie” (checks and balances) przez trzy pary wiązadeł. (1) Prezydent kontroluje Kongres i władzę sądowniczą przez zastosowanie prawa weta wobec decyzji podjętej przez władze ustawodawczą oraz przez stosowanie wyłącznego uprawnienia do nominowania sędziów Sądy Najwyższego. (2) Sąd Najwyższy ma ostateczną prerogatywę stwierdzania, czy jakaś propozycja ustawy jest niekonstytucyjna lub czy jakaś decyzja prezydenta jest zgodna lub niezgodna z konstytucją. (3) Władza sądownicza decyduje, czy prezydent działa w zgodzie z konstytucją.

.Te ustalenia nie wystarczyły do tego, by zapobiec wielkim błędom politycznym w pracy amerykańskich instytucji rządowych w przeszłości. Znaczna część społeczeństwa USA uważała, że przedłużanie wojny w Wietnamie było błędem. Znaczna część dziś uważa, że brak powszechnego ubezpieczenia medycznego jest błędem. Nie są to jednak błędy, których nie można by naprawić w przyjętym systemie podejmowania decyzji.

Jacek Hołówka

Tekst ukazał się w nr 63 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 28 września 2024