
Narodowy Kongres Nauki Kraków'2017. Najwyższy czas zakończyć dryf polskich uczelni
Apeluję o racjonalne, bez nadmiernych emocji, podejście do propozycji zmian. Warto poprzeć wszystko to, co może zakończyć bardzo już długi okres dryfowania polskich uczelni – pisze prof. Leszek PACHOLSKI
.W trakcie Narodowego Kongresu Nauki w Krakowie, wicepremier Jarosław Gowin ogłosi projekt zmian regulujących funkcjonowanie nauki i szkolnictwa wyższego. Politycy opozycji i media niezwiązane z obozem rządowym straszą, że zapowiadana reforma będzie zamachem na autonomię uczelni. Zamach ma polegać na powołaniu nowego organu — rady uczelni, która między innymi miałaby wyłaniać kandydata na rektora. Jarosław Gowin uspokaja, że „100 proc. członków tego nowego organu wybierane jest przez samą wspólnotę akademicką — prawdopodobnie (…) senat”.
Także z drugiej strony, ani w trakcie rozmów ze zwolennikami obecnego rządu, ani w prorządowych mediach, nie da się wyczuć wyraźnego poparcia dla przygotowywanych reform.
Nie mam żadnej wiedzy o zapowiadanej reformie poza tym, co już zostało publicznie ogłoszone, i mam obawy, że będzie ona mało radykalna. Jednak chciałbym zaapelować o racjonalne, bez nadmiernych emocji, podejście do proponowanych zmian. Oczywiście trzeba będzie krytykować złe rozwiązania szczegółowe, jeśli się takie pojawią. Ale warto poprzeć wszystko to, co może zakończyć bardzo już długi okres dryfowania polskich uczelni.
.Wielu moich szanowanych kolegów jest przeciwnych proponowanej reformie. Obawiają się, że nowy system będzie inny, ale nie będzie lepszy. Spowoduje zamieszanie, oderwie ich od codziennej pracy i jeśli nawet zlikwiduje pewne biurokratyczne przeszkody, to wprowadzi inne. W miejsce znanych już problemów wprowadzi nowe zagrożenia.
Uważam jednak, że jeśli obecna próba wprowadzenia zmian w systemie szkolnictwa wyższego się nie powiedzie, to możliwe będą tylko dwa scenariusze rozwoju sytuacji. Jeden, bardziej prawdopodobny — przez najbliższe kilkanaście lat nikt już nie podejmie kolejnej próby zreformowania systemu nauki w Polsce. Drugi — reformę zaproponuje politycznie silny radykał, którego celem będzie rozbicie „postkomunistycznego układu”, bez żadnego pomysłu poza wymianą kadry profesorskiej na związaną z obozem rządzącym.
Jeśli reforma, choćby ułomna, się uda, można będzie liczyć na dalszą ewolucję we właściwym kierunku. W przeciwnym wypadku, nawet jeśli nieliczne uczelniane jednostki i grupy badawcze będą dobrze uczyć i prowadzić doskonałe badania naukowe, obraz całego środowiska pozostanie taki, jaki jest. Zagraniczna reputacja polskiej nauki będzie dalej zła, a politycy uznają w końcu, że nauką nie warto się zajmować, i skażą uniwersytety na dalszą pauperyzację i całkowitą utratę znaczenia.
W ostatnim dziesięcioleciu w polskiej nauce zaszło wiele pozytywnych zmian. Środki finansowe przeznaczane na naukę wyraźnie wzrosły. Infrastruktura w wielu uczelniach i instytutach badawczych jest często na poziomie takim, że koledzy z Zachodu nam zazdroszczą. Do kraju wróciło sporo młodych uczonych, dobrze wykształconych w niezłych ośrodkach za granicą. Na wielu uczelniach można znaleźć doskonale rozwijające się zespoły. Coraz częściej na korytarzach polskich uczelni spotyka się zagranicznych stażystów po doktoracie. Są miejsca, gdzie studenci są dobrze kształceni, zdobywają międzynarodowe laury w prestiżowych konkursach i są chwaleni przez pracodawców. Przygotowaniem teoretycznym doktorantów z Polski zachwycają się uczeni za granicą. Jest coraz więcej powodów do zadowolenia.
Uważam jednak, że mimo tych pozytywnych objawów sytuacja polskiej nauki i polskiego szkolnictwa wyższego jest bardzo zła.
Dystans między nami a średnią w Europie Zachodniej się powiększa. A między nami i Stanami Zjednoczonymi jest przepaść.
Wiele osób się ze mną nie zgodzi, bo patrząc z innych punktów obserwacyjnych, nie widzą, jak bardzo brakuje nam ludzi o unikalnych kompetencjach w dziedzinach ważnych dla gospodarki, i nie widzą patologii na polskich uczelniach. Wiele osób ma też inne oczekiwania — wystarczy im, że gdzieniegdzie jest czasami ciepła woda w kranie.
W dyskusji o szkolnictwie wyższym dominują dwie narracje. Według jednych, na ogół spoza środowiska, cała polska nauka jest bezwartościowa, uczelnie produkują bezrobotnych, są skorumpowane, zatrudniają dzieci profesorów i tak dalej. Zarzuty są często przesadzone, ich lista jest bardzo długa i nie są one na ogół poparte faktami. Czasem bazują na jednostkowych kontaktach z uniwersytecką patologią.
Inni, szczególnie teraz, gdy rząd zapowiedział reformy, bronią tego, co jest, podając pocieszające informacje. Takie jak choćby te podane w „Polityce” przez profesorów Dariusza Jemielniaka i Piotra Steca. Piszą oni, że wprawdzie tylko dwie polskie uczelnie są uwzględnione w rankingu szanghajskim, ale już w rankingu Times Higher Education jest ich aż dziewięć. Niestety, nie ujawniają faktu, że pierwszy z tych rankingów obejmuje 500 uczelni, a drugi prawie tysiąc oraz że polskie uczelnie są w nim dopiero na miejscach powyżej pierwszej pięćsetki, a pięć jest na samym końcu, na miejscach 800 – 980. W tym samym artykule autorzy, powołując się na publikację w „Nature”, z zadowoleniem informują, że „jeśli chodzi o wysokiej rangi publikacje, jesteśmy na 24. miejscu na świecie”. To prawda, ale w tym rankingu nie uwzględniono wielkości państw. Trudno się dziwić, że wyprzedzamy Finlandię, Norwegię, Czechy, Portugalię i Irlandię, które w sumie mają mniej mieszkańców niż Polska. A przed Polską są Dania (5,7 mln mieszkańców, 21. miejsce), Szwajcaria (8,3 mln, 8. miejsce), Austria (8,5 mln, 22. miejsce), Szwecja (10 mln, 16. miejsce) i na 7. miejscu Kanada (35,7 mln).
Nie będę się rozwodził na temat ogromnych różnic pomiędzy jakością nauki w Polsce i w innych miejscach w Europie. Wspomnę tylko, że w Holandii (17,1 mln mieszkańców) jest 13 uniwersytetów w pierwszej dwusetce rankingu Times Higher Education. Najsłabszy z nich, Uniwersytet w Tilburgu, zdobył osiem grantów ERC, więcej niż cała Polska Akademia Nauk, która zdaniem autorów pomysłu zbudowania uniwersytetu na bazie PAN jest wizytówką polskiej nauki. Dziewięć spośród tych trzynastu uniwersytetów może poszczycić się tym, że każdy ma więcej grantów ERC niż cała Polska.
Warto zadać sobie pytanie, dlaczego jest źle, dlaczego polskie uczelnie nie są takie jak holenderskie czy brytyjskie. Oczywiście, tamte mają kapitał dobrej tradycji i są dobrze finansowane. Ale czy tylko to?
Jak to się dzieje, że z około pięćdziesięciu grantów ERC, które zdobyli Polacy, ponad 60% zdobyli uczeni pracujący za granicą?
Nie będę pisał o szczegółach, ograniczę się do kilku uwag o bardzo ogólnym charakterze. Kształcenie uniwersyteckie i badania naukowe stają się działalnością coraz bardziej globalną. Uczeni podejmują pracę na całym świecie, nie ograniczając się ani do kraju pochodzenia, ani do miejsca, w którym zdobyli wykształcenie. Centra badawcze i uniwersytety też ściągają talenty i ekspertów z całego świata.
Jednym z warunków podniesienia poziomu badań i kształcenia w Polsce jest włączenie się do międzynarodowej sieci transferu ekspertów. Dlatego, proponując zmiany prawa, warto wziąć pod uwagę regulacje obowiązujące na świecie. Znaczna odmienność systemów utrudni pozyskiwanie wybitnych uczonych wykształconych za granicą oraz zmniejszy zainteresowanie uzyskiwaniem w Polsce wykształcenia, stopni naukowych i odbywaniem tu staży naukowych.
Kolejna sprawa to mechanizmy zapewnienia jakości i kontroli. Bardzo ważne jest przeniesienie oceniania pracowników i jednostek organizacyjnych na poziom uczelni i wydziałów. Dotychczas obowiązuje filozofia preferująca oceny na szczeblu centralnym i szczegółowe formułowanie wymagań. Prawodawca nie miał zaufania do rektorów, dziekanów oraz uczelnianych ciał kolegialnych i odbierał im możliwość podejmowania decyzji, przekazując te kompetencje ciałom centralnym. Tego się nie robi tam, gdzie nauka działa dobrze. Nauczyciele akademiccy dbają tam o jakość wypuszczanych magistrów i doktorów, bo to jest ważny sposób budowania reputacji uczelni.
To, co napisałem, zilustruję przykładem. Uważam, że należy zlikwidować ustawowy wymóg habilitacji jako kryterium awansu. Nie oznacza to, że uczelnie lub nawet wydziały nie mogłyby posiadania habilitacji oczekiwać. Mógłby to być jeden, być może nawet na niektórych wydziałach obowiązkowy element oceny pracownika. Obecnie przyznanie pracownikowi naukowemu prawa do opieki nad doktorantami, awans na stanowisko profesora lub przedłużenie zatrudnienia adiunkta po ośmiu latach możliwe są dopiero po uzyskaniu przez niego habilitacji. W procesie habilitacji kluczową rolę odgrywa zewnętrzna wobec uczelni Centralna Komisja, która wyznacza dwóch z trzech recenzentów, przewodniczącego i jednego z dwóch członków siedmioosobowej komisji. Rola uczelni jest tu ograniczona, gdyż prawodawca uznał, że nie można mieć zaufania do jej władz. A przecież to uczelnia (wydział) powinna być zainteresowana oceną swojego pracownika zgodnie z ustalonymi na tej uczelni kryteriami, które — podobnie jak to jest na całym świecie — mogą być na różnych uczelniach różne. Jednak twórcy prawa boją się, że uczelnie nadadzą przywileje tym, którym się one nie należą, lub będą utrudniać awans dobrym pracownikom. Dobre rozwiązanie tego problemu powinno polegać na znalezieniu takich metod wyłaniania władz uczelni (wydziałów), aby można było im zaufać. Kontynuowanie stanu, w którym rozbudowuje się zewnętrzną kontrolę, zaniedbując troskę o dobry wybór kierownictwa, jest bardzo złą metodą zarządzania.
Habilitacja wymagana jest w niewielu krajach, co więcej, liczba takich krajów maleje. W znakomitej większości dobrych uniwersytetów osoba zatrudniona na pierwszym stanowisku po doktoracie (assistant professor odpowiada stanowisku adiunkta) uzyskuje prawo doktoryzowania. Oczekiwanie, że osoba z doktoratem otrzymanym w dobrej zagranicznej uczelni odczeka kilka lat i zrobi habilitację, zanim będzie mogła rozpocząć samodzielną pracę naukową i promowanie doktorów, dramatycznie ograniczy zainteresowanie podejmowaniem pracy na polskich uczelniach. Jednak na skutek słabości uczelnianych mechanizmów kontrolowana przez zewnętrzne ciało habilitacja jest jedyną gwarancją jakości.
Wymuszanie zmian nie zawsze daje dobre rezultaty, szczególnie wtedy, gdy osoby, które mają je wprowadzać, nie widzą lub nie rozumieją ich sensu.
Wielokrotnie obserwowałem, jak środowisko dokonywało karkołomnej ekwilibrystyki, żeby narzucone z góry rewolucyjne zmiany wprowadzić tak, aby wszystko zostało po staremu.
Oczywiście trzeba eliminować wszystko, co w powszechnym przekonaniu jest szkodliwe. Tam zaś, gdzie opinie ekspertów są rozbieżne, należy dopuścić możliwość wyboru, tak aby w różnych uczelniach mogły funkcjonować odmienne rozwiązania. Jeśli rząd chce wdrożyć rozwiązania budzące opór, można wprowadzić motywację finansową — premię za przyjęcie tych rozwiązań — dając możliwość pozostania przy starych.
Jedną z głównych przyczyn słabości polskich uczelni jest sposób sprawowania na nich władzy. Nie piszę „zarządzania”, gdyż wprawdzie jakość zarządzania jest często kiepska, ale stosunkowo łatwo można to zmienić. Kluczowe jest to, czyje interesy reprezentują osoby kierujące uczelniami.
W interesie podatnika, który łoży na utrzymanie uczelni, celem uczelni powinno być prowadzenie wartościowych badań i dobre kształcenie studentów na kierunkach dających gwarancję lub choćby szansę na dobrą pracę. Rektorzy i inne osoby ze środowiska naukowego powiedzą, że właśnie o to dbają. Rzeczywistość jest jednak inna. Rektorzy wybierani przez środowisko akademickie dbają o interes wyborców.
To, co piszę, nie jest krytyką rektorów. Polskie uczelnie mają dobrych rektorów, przecież większość z nich jest wybierana większością głosów na kolejne kadencje. Demokracja na tym polega, że wybieramy władze, które dbają o nasz interes. A wysoka jakość badań i dydaktyki niekoniecznie leży w interesie przeciętnego pracownika naukowego. Rektor dbający o sukces absolwentów nie będzie bowiem rozwijał kierunków kształcących bezrobotnych tylko dlatego, że jest nadpodaż nauczycieli akademickich. Przeciętny uczony nie będzie głosował na kandydata chcącego wprowadzić jego uniwersytet do światowej czołówki, bo może mu to grozić utratą pracy lub tylko wpływów i prestiżu.
Nigdy nie słyszałem o tym, żeby rektor jakiejkolwiek publicznej uczelni w Polsce zamówił ocenę poziomu badań czy dydaktyki na wydziałach. Tym zajmują się instytucje centralne: Polska Komisja Akredytacyjna ocenia poziom dydaktyki, a Komisja Ewaluacji Jednostek Naukowych ocenia poziom badań. Oczywiście, rektor dowiaduje się o wynikach tych ocen, ale nie poznaje szczegółów. Nie ma też narzędzi, żeby w przypadku krytycznych ocen ingerować w zarządzanie wydziałem. Zresztą nikt tego od niego nie oczekuje.
Rektorzy nie muszą się przed nikim tłumaczyć z niskich ocen swojej uczelni lub ze spadku w rankingach.
Wielokrotnie już wspominałem na „Wszystko Co Najważniejsze” zmiany na Politechnice w Lozannie (EPFL), które spowodowały, że stała się ona jedną z najlepszych uczelni technicznych na świecie.
Warto jednak pokrótce przypomnieć, jak do tego doszło. W 2000 roku rada powiernicza postanowiła zreformować uczelnię i na stanowisko prezydenta powołała profesora Patricka Aebischera, który wcześniej nie był pracownikiem EPFL. Prof. Aebischer przyjął funkcję po długich negocjacjach, w których zapewnił sobie prawo zmiany strategicznych kierunków rozwoju uczelni. Swoją pracę zaczął od zmian kadrowych. I tak na przykład powołał prof. Martina Haslera na stanowisko przejściowego dziekana wydziału informatyki. Prof. Hasler dostał tylko jedno zadanie: znalezienie dziekana, który przebuduje wydział. Po roku poszukiwań, w czasie których rozważano ponad 200 kandydatów, i kolejnym roku negocjacji dziekanem został Willy Zwaenepoel, profesor Uniwersytetu Rice’a w Teksasie. Celem, który prof. Zwaenepoel miał osiągnąć, było wprowadzenie wydziału w ciągu pięciu lat do grona pięciu najlepszych wydziałów informatyki w Europie. Plan został zrealizowany głównie dzięki zdecydowanej polityce kadrowej. Z piętnastu profesorów pracujących na wydziale w 2000 roku po kilku latach odeszło ośmiu. Na ich miejsce przyjęto dziesięciu nowych, pozyskanych z najlepszych ośrodków w wyniku starannych poszukiwań.
Podobny scenariusz nie byłby w Polsce możliwy. Osoba, która zamierza przeprowadzić głębokie zmiany, nigdy nie zostałaby rektorem. Rektor nie mógłby powołać dziekana na okres dwóch lat i negocjować z kandydatem na dziekana zakresu jego autonomii. Przeszkodą byłby nawet taki drobiazg jak to, że zmiana władz na wszystkich uczelniach i na wszystkich szczeblach zarządzania odbywa się jednocześnie.
Wśród propozycji zmian, które od dawna pojawiają się w dyskusjach na temat reformy uniwersytetów, najwięcej emocji budzi postulat oddania władzy w ręce osób spoza uczelni. Protestują niemal wszyscy, argumentując, że spowoduje to utratę autonomii uczelni. Opinię podzielaną przez większość „proreformatorskiej” części środowiska rektorów przedstawił w wywiadzie w „Gazecie Wyborczej” rektor Uniwersytetu Warszawskiego prof. Marcin Pałys. Jego zdaniem rada powiernicza może skonfliktować się ze społecznością akademicką, powodując, że energia środowiska będzie marnowana na spory, zamiast służyć rozwojowi uczelni. W Lozannie reformatorski rektor skonfliktował się ze społecznością, a EPFL doskonale się rozwijała. Rektor Pałys nie zgadza się z opinią, że mianowanie rektora jest powszechną praktyką w USA. Mówi, że rady powiernicze funkcjonują na uczelniach prywatnych i są mianowane przez fundatorów. Po pierwsze, na uczelniach publicznych (stanowych) także nie wybiera się rektorów (prezydentów). Po drugie, już chyba prawie nie ma uczelni, na których rządzi rada powiernicza powołana przez założyciela, zarządzająca pieniędzmi fundatora. Uczelnie „prywatne” to fundacje zarządzane przez autonomiczne rady, których rola polega między innymi na tym, żeby majątek pozostawiony przez fundatora pomnażać.
Oczywiście problemem jest sposób budowania rad powierniczych, a jego rozwiązanie nie jest łatwe. Nie zaproponuję tu rozwiązania, ale zamierzam wkrótce o tym napisać. Wspomnę tylko, że zarówno pozostawienie tego zadania samorządowi uczelni, jak i przekazanie w ręce aktywnych polityków nie jest dobrym rozwiązaniem. Przede wszystkim trzeba powoli (bo chyba nie da się szybko) budować w Polsce kadry przygotowane do kierowania uczelniami na różnych szczeblach — od rad powierniczych, poprzez rektorów, aż do dziekanów i dyrektorów instytutów. I trzeba wszystkim uświadomić, że kierowanie uczelniami to nie tylko zarządzanie finansami, majątkiem i nieruchomościami, ale przede wszystkim budowanie kapitału intelektualnego.
.Z niecierpliwością czekam na propozycje reform. Mam nadzieję, że będą dotyczyły spraw istotnych, mogących w perspektywie zmienić filozofię kierowania szkolnictwem wyższym i nauką. Chciałbym do kolegów uczonych zaapelować o rzeczową dyskusję i poparcie dla takich reform. Nawet jeśli wychodzą z obozu politycznego, którego większość z nas nie popiera. I o to, by nie mylić autonomii z samorządnością.
Leszek Pacholski