Wiesław KOT: Ptaszydła

Ptaszydła

Photo of Wiesław KOT

Wiesław KOT

Sześćdziesiąt lat temu, 28 marca 1963 roku, Alfred Hitchcock pokazał światu thriller „Ptaki”. Film budzi grozę do dziś – pisze Wiesław KOT

.„Co sprawia, że przyjazne ludziom mewy zmieniają się w skrzydlatych zabójców?” – pytał Hitchcock. I odpowiadał: „Nie wiadomo, ale to niczego nie zmienia. Zagłada i tak nadciągnie ze strony, z której się jej najmniej spodziewacie”.

Wszystko jak w tragedii greckiej: jedno miejsce, krótki czas, spiętrzona akcja. Oto Melanie (Tippi Hedren), młodej damie z wyższej klasy średniej z San Francisco, w sklepie zoologicznym wpadł w oko przystojny, choć dość arogancki prawnik Mitch (Rod Taylor). Kupuje więc parę papużek nierozłączek (ang. love birds), by podarować je jego młodszej siostrze. W formie aluzji pod jego adresem. Tym sposobem wkrada się w życie rodziny wiodącej spokojne życie z dala od miejskiego zgiełku. Jednak z jej przybyciem w miasteczku dochodzi do niewytłumaczalnych ataków lokalnych ptaków – głównie mew – na zwykłych mieszkańców. Ptaki atakują stację benzynową, która wylatuje w powietrze, dziobią do krwi dzieci wracające ze szkoły, które nauczycielka próbuje obronić kosztem własnego życia. Dopiero gdy dziewczyna opuszcza miasteczko, sytuacja ulega względnemu, choć ciągle niewytłumaczalnemu uspokojeniu.

Na miejsce wydarzeń reżyser celowo wybrał okolicę sielankową do przesady: miasteczko jak bombonierka w zatoce Bodega w Kalifornii. Wcześniej kręcił tam plenerowe dogrywki do filmów i na planie wpadła mu w ręce gazeta z San Francisco z notką o agresywnym stadzie kruków. Niedaleko miejsca, gdzie pracowała ekipa filmowa, zaatakowało ono pasące się jagnięta, dziobiąc je na śmierć. Wówczas reżyser doznał jednych z tych swoich słynnych olśnień: grozę powinien nasuwać nie pojedynczy obiekt – jak brzęczące kolczyki we W cieniu podejrzenia czy sznur w filmie pod takim tytułem – lecz gromada, stado, wataha. Pojedyncze osobniki to najwyżej ciekawostka ornitologiczna, ale kiedy zbijają się w gromadę, ich agresywność się wzmaga, aż przechodzi w śmiercionośny desant.

I jeszcze jedno. „Nie robiłbym tego filmu, gdyby chodziło w nim o sępy czy inne ptaki drapieżne – tłumaczył reżyser po latach francuskiemu mistrzowi kina François Truffaut – spodobało mi się to właśnie, że bohaterami są tu ptaki najnormalniejsze na świecie”. Tak nawiasem: pokrewny temat rozwałkował dość gruntownie na gruncie kosmicznym Stanisław Lem w powieści Niezwyciężony (1964). Na gazetową wizję nalotu agresywnych ptaków nałożyła się lektura noweli Daphne du Maurier The Birds. Krytyka nie traktowała tej pisarki z Kornwalii zbyt poważnie, wytykała jej zwłaszcza pakowanie zjawisk paranormalnych do grzecznych mieszczańskich powieści. Hitchcock był odmiennego zdania – uważał, że element grozy i niewytłumaczalnego szaleństwa nigdzie nie występuje bardziej jaskrawo niż w świecie, w którym rzekomo nic złego nie ma prawa się wydarzyć. Wypróbował tę koncepcję wcześniej, z powodzeniem przenosząc na ekran powieść pisarki Rebeka (1940), w której grozą wieje od dawno zmarłej pani wielkiego zamczyska.

Tutaj podobnie – Hitchcock polecił wznieść od fundamentów dom i gospodarstwo, jakie w okolicy wznosili rosyjscy imigranci, którzy od połowy XIX wieku zapuszczali się do Kalifornii aż z carskiej Alaski na łowiska fok. Wszystko zadbane, dopieszczone, mieszkańcy noszą się starannie, paradują w strojach jakby wprost z żurnala, uprzejmi, uśmiechnięci. Tyle tylko że każdą drobną sekwencję fabularną przegradza widok mew, których jest coraz więcej, z wolna zbijają się w gromady. Na razie tylko obserwują, a jeżeli nawet jedna zrani biedną kobietę w czoło, to przecież mógł być tylko nieszczęśliwy wypadek. „Te aluzje na końcu każdej sceny pełnią funkcję mojego komentarza – objaśniał reżyser – Cierpliwości! Zaraz będą”. I ptaki zjawiają się, tyle że wyczekane. Przykładowo Melanie przed budynkiem szkoły pali papierosa. Ta banalna scena trwa zaskakująco długo, bo aż 40 sekund, ale ta zwłoka ma sens, bo kiedy dziewczyna po raz pierwszy rzuca okiem za siebie, dostrzega tylko jednego kruka, ale po wypaleniu papierosa widzi w tym samym miejscu pokaźne ich stado. „Reżyseria filmowa polega albo na kurczeniu czasu, albo na rozciąganiu go, zależnie od potrzeb” – powie Hitchcock.

W czasach, gdy nie było jeszcze mowy o elektronicznym generowaniu obrazu, pomysł obsadzenia dzikich ptaków w rolach głównych aktorów zakrawał na szaleństwo. Hitchcock jednak nie ustępował, bo doskonale rozumiał, że po poprzednim filmie, po Psychozie (1960) widz oczekuje od niego jeszcze silniejszych wrażeń. Żeby zagęścić akcję, zaplanowano dwa razy więcej ujęć (1500) niż w „zwykłym” filmie. Zaangażowano treserów ptaków, którzy setki mew, wron i kruków uczyli wzlatywać na komendę, siadać w odpowiednich miejscach, a nawet spadać gwałtownie na głowy kaskaderów. W scenach ataku ptaków na dzieci zastosowano – dla bezpieczeństwa – ptasie atrapy. Sekwencje z udziałem atakujących skrzydlatych napastników powstawały drogą wielokrotnego, żmudnego nakładania obrazu z wielu kamer. Z tym że te najbardziej widowiskowe kręcono z autentycznymi ptakami. To z tymi przerażonymi zwierzakami wypuszczanymi z kartonowych pudeł walczy Tippi Hedren w salonie. Początkowo planowano kilka ujęć – aktorce ze sceny na scenę pruto kostium i domalowywano świeże „rany”, ale nie wypadało to wystarczająco ekspresywnie. Więc ptaki, które w sposób naturalny płoszyły się, gdy aktorka wymachiwała rękami, przywiązywano do niej cienkimi nićmi. One odganiane, natychmiast „wracały”, co wyglądało, jakby chciały zadziobać dziewczynę w jakimś furiackim zapamiętaniu. Ta z kolei za którymś razem dostała ataku histerii, gdy jeden z ptaków uszkodził jej powiekę. Zdjęcia trzeba było przerwać na kilka dni, zanim aktorka doszła do siebie i można było wznowić pracę. W rezultacie kręcenie jednej sceny rozciągnęło się na kilka tygodni. Na ekranie trwa ona niecałe dwie minuty. Hitchcock był tak dalece niepewny efektów, że on – skrajny elegant i pedant – sam opróżniał na planie popielniczki. To nie zdarzało się ani wcześniej, ani później! W sumie na planie filmu wykorzystano wszystko, co technika filmowa miała do zaoferowania z początkiem lat 60. minionego wieku.

I jeszcze jedno – muzyka, a właściwie jej brak. To odgłosy atakujących ptaków i krzyki przerażonych ludzi układają się w „symfonię grozy”. Na planie wyglądało to tak, że aktorzy musieli reagować gestami obronnymi i krzykiem, kiedy ptaki z furią atakują dom, w którym byli zamknięci, choć żadne ptaki ich nie atakowały. Dodawano je w studiu metodą nakładania obrazu. Hitchcock tymczasem na swym reżyserskim krzesełku uderzał w bęben, co nagłaśniał megafon: im głośniejszy był łomot, tym impulsywniej reagowali aktorzy. Ptasie odgłosy też były przemyślnie stylizowane.

Najpierw cisza. W scenie, w której Rod otwiera drzwi domu i widzi ptasi tłum ciągnący się po horyzont, słychać pełną grozy ciszę. Nie jest to jednak cisza zwykła, lecz wygenerowany elektronicznie poszum na granicy słyszalności. „Dźwięk tej sztucznej ciszy mówiłby, gdyby go przełożyć na wypowiedź ptaków: Nie jesteśmy jeszcze gotowe do ataku, ale przygotowujemy się. Jesteśmy jak silnik pracujący na wolnych obrotach. Wkrótce ruszymy” – tłumaczył. Z kolei w scenie, kiedy rozjuszone ptactwo atakuje kobietę, która schroniła się na poddaszu, słychać tylko wibrujący wysoko poszum skrzydeł, a przy tym żadnego pisku czy krzyku. „Chciałem uzyskać dźwięk – tłumaczył reżyser – który oznaczałby taką oto wypowiedź ptaków adresowaną do Melanie: Wreszcie cię mamy. Nacieramy na ciebie. Nie musimy nawet wydawać okrzyku triumfu, popełnimy zbrodnię w ciszy”. I dalej – kiedy przerażona kobieta ucieka przed ptakami furgonetką, widz słyszy nie tyle pracę silnika, ile rzężenie śmiertelnie przerażonego człowieka.

Od momentu premiery nikt nie miał wątpliwości – w Ptakach nie chodzi bynajmniej o ptaki. Skrzydlaci zabójcy to oczywiście metafora, rzucona na odpowiednio przygotowane tło. „Ten świat, świat wyrafinowanego filmu hollywoodzkiego ery Roosevelta, który był kwintesencją zaufania we własne siły, manifestacją wiary w pieniądz, kobietę i życiową szansę – ten świat od początku zdaje się jedynie sztucznym preparatem. Jest piękny i kolorowy w ten sam sposób, jak piękny i kolorowy jest martwy motyl w gablocie…” – diagnozował krytyk Enno Patalas. Mamy tu więc metaforę nadciągającej nad ten uporządkowany świat zupełnie niezrozumiałej katastrofy.

.Kiedy Hitchcock kręcił swój film, świat żył w cieniu zagłady atomowej, która może przyjść w każdej chwili, zgładzić część rodzaju ludzkiego i nikt z milionów pozbawionych życia nie dowie się nawet, kto pierwszy nacisnął guzik. Ale okrutną, masową śmierć mogą przynieść równie dobrze kataklizm natury, wojna konwencjonalna, masowe ruchy społeczne, zmiany klimatu. W każdym razie, obejrzawszy Ptaki raz jeszcze – rocznicowo! – podejrzliwie zaczynamy się przyglądać nawet wróblom czy jaskółkom…

Wiesław Kot

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 28 marca 2023
Fot. Image Capital Pictures / Film Stills / Forum