Andrzej DYBCZYŃSKI: Pocztówka z Alanyi, czyli Wasserschlacht po polsku

Pocztówka z Alanyi, czyli Wasserschlacht po polsku

Photo of Andrzej DYBCZYŃSKI

Andrzej DYBCZYŃSKI

Prezes Centrum Łukasiewicz w latach 2023–2024.

Turcy, obserwując upadający Zachód, najwyraźniej uznają dobór naturalny za mechanizm przydatny również w XXI wieku, a rozmnażanie się idiotów i pechowców za groźne dla cywilizacji – pisze Andrzej DYBCZYŃSKI

.Wycieczka została kupiona. Skoro wczasy w nadmorskim kurorcie okazały się nieuniknione, a pięć lat wakacji od tego koszmaru współczesnej cywilizacji dobiegło końca, to moja karma musi się wypełnić do końca. Wycieczka być musi.

W podjęciu decyzji pomogły mi dwa zastrzyki znieczulające. Po pierwsze, udało się znaleźć wycieczkę polegającą na podziwianiu natury. Żadnych safari na quadach. Żadnego kretyńskiego pływania na bananie za motorówką. Żadnych bazarów z oryginalną chińską turszczyzną. Lekki niepokój wzbudziła wprawdzie obiecywana przez organizatora „bitwa na wodę”, ale przecież nie byłbym sobą, gdyby słowo „bitwa” nie zadziałało na mnie kusząco. Znieczulenie drugie było dość proste – zakup wycieczki przez aplikację internetową pozwolił mi udawać przed samym sobą, że nie jestem typowym turystą trzykrotnie przepłacającym za wycieczkę zamówioną przy nadmorskim deptaku w Alanyi. Jedna turecka rodzina będzie wieczorem miała jeden powód do szyderstw z turystów mniej. Swoją rolę w podjęciu decyzji odegrała też szansa na wyciągnięcie córki z plaży i pokazanie jej, że piękno przyrody ma również inne wymiary, niż nasz ogród. W przypadku atrakcyjnej siedemnastolatki to naprawdę spory sukces.

Coś, co zapowiadało się na dzień dość przewidywalny, stało się jednak zwielokrotnionym doświadczeniem geopolityczno-kulturoznawczym…

Zaczęło się dość niewinnie. Czekając przed hotelem na samochód odkręciłem butelkę wody z niesłabnącą przyjemnością doświadczaną od kilku dni. Uczucie nieskrępowanej wolności, w swojej istocie niemal metafizyczne, a Europejczykom już nieznane. Zakrętka nie jest przymocowana do butelki… Można ją zwyczajnie odłożyć na bok… Nie trzeba jej kretyńsko obracać wokół szyjki butelki… Nie trzeba zastanawiać się, jak przyłożyć butelkę do ust nie wykrzywiając sobie warg na cholernym kawałku plastiku. Nie trzeba pić z lękiem o oblanie się lub z tym samym lękiem nalewać zawartość do szklanki. Gdy doświadczyłem tego uczucia w Turcji po raz pierwszy, gdy oddzielenie zakrętki od szyjki nie wymagało użycia nadludzkiej siły, gdy nie towarzyszyło temu poczucie winy za niszczenie naszej planety, poczułem się jak rzymski niewolnik, któremu zdjęto polipropylenowe kajdany. Tego ranka ponownie wiedziałem, że jestem wolnym człowiekiem w wolnym kraju…

.Uczucie wolności wzmogło się, gdy po mnie i córkę podjechał bus, którym mieliśmy się udać na całodniową wycieczkę. Z zachwytem obserwowałem ten mobilny pomnik ludzkiej inwencji i wyzwanie hardo rzucone w twarz brukselskim biurokratom, specjalistom od wprowadzania kolejnych regulacji, zwłaszcza w dziedzinie naszego szczęścia i osobistego bezpieczeństwa. Jak zatem stworzyć busa do przewozu kilkunastu osób?

Potrzebny jest stary ford transit, w najmniejszej dostępnej wersji do przewozu ładunków. W pierwszej kolejności trzeba obciąć go do połowy wysokości, z linią cięcia wyznaczoną mniej więcej tam, gdzie opuszcza się szyba w drzwiach kierowcy. Zapamiętajcie – mniej więcej. Ponieważ po takim cięciu pozostaje dość ostra i nierówna metalowa krawędź, o którą turyści mogliby popodrzynać sobie gardła, żyły, tętnice i wszystkie ścięgna, krawędź tę trzeba zagiąć do wewnątrz i lekko zaklepać. Rozsądny człowiek i tak wie, że jest niebezpieczna, więc będzie uważał. Kompletni idioci i pechowcy stanowią zaś na tyle niewielki – zdaniem Turków – odsetek społeczeństwa, że nie warto inwestować w inne zabezpieczenia. Poza tym Turcy, obserwując upadający Zachód, najwyraźniej uznają dobór naturalny za mechanizm przydatny również w XXI wieku, a rozmnażanie się idiotów i pechowców za groźne dla cywilizacji.

Teraz zajmiemy się wnętrzem naszego busa. Do podłogi należy przyspawać kilka pionowych kształtowników, a do nich – kształtowniki poziome. Nie muszą być takie same. Nie muszą być pomalowane. Zadziory po cięciu i spawaniu nie muszą być zeszlifowane. Po pierwsze i tak będą zasłonięte siedzeniami. Po drugie, Turcy wychodzą z rozsądnego założenia, że jeśli ktoś umieści pod siedzeniem swój wycieczkowy plecaczek, a wyciągając go całkowicie go rozedrze, to możliwe są tylko dwie sytuacje. Albo plecaczek jest wietnamską podróbką Louis Vuittona i kosztował 3 Euro – więc turysta będzie miał to w nosie. Albo plecaczek jest oryginalnym Louis Vuittonem, kosztował 3 tysiące Euro i takie drobne kwoty właściciel również ma w nosie. Czego nie rozumiecie?

Do stelaża wykonanego z resztek stalowych elementów porzuconych na jakimś złomowisku należy teraz przymocować krzesełka. Tak – bardziej krzesełka niż siedzenia. Największą popularnością cieszą się tu chyba krzesełka stadionowe. Doskonale zabezpieczają przed urazem odcinek szyjny – oparcie kończy się tuż nad lędźwiami, więc w razie wypadku wszelkiego rodzaju przeciążenia działają na cały kręgosłup, a nie tylko na jego górną część. Pasażer podczas wypadku prawdopodobnie doświadczy efektu skoku na bungee bez bungee.  Próba zajęcia miejsca na takim krzesełku uświadomiła mi, że nasi tureccy opiekunowie pozyskują je prawdopodobnie ze stadionów dla dzieci. Moja ważąca 45 kilogramów, filigranowa córka miała spore problemy, by się na tym krzesełku zmieścić. Ale coś za coś – montaż siedzisk w rozmiarze chociażby dla wyrośniętych nastolatków uniemożliwiłby upchnięcie do tego busa 13 osób…  Bardzo przemyślane wydało mi się również pozbawienie busa jakichkolwiek pasów bezpieczeństwa. W razie wypadku co najmniej kilku turystów zginęłoby uduszonych takimi pasami szybciej niż wykrwawiliby się na kawałkach karoserii.

Przygotowanie naszego wycieczkowego wehikułu wymaga jeszcze tylko dwóch drobnych prac. Pierwszą jest dospawanie do karoserii pałąków, na których w razie potrzeby można rozpiąć kawałek przeciwsłonecznego płótna. Pałąki świetnie nadają się również do tego, by stojąc na krzesełkach podczas jazdy – skoro siedzieć i tak się nie da – mieć się czego trzymać. Owe pałąki same w sobie zresztą stanowiły kolejny dowód zaawansowania tureckich programów recycklingu. Obłożone były wszelkich kolorów resztkami tak zwanych „makaronów”, wykorzystywanych na basenie do nauki pływania. No i praca ostatnia: w busie trzeba zamontować możliwie duży głośnik. Jest on prawdopodobnie wyrafinowanym narzędziem zemsty pohańców za wiktorię wiedeńską – bo tylko w ten sposób potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego znajdował się akurat przed moim krzesełkiem…

Napisałbym, że zajęliśmy miejsca i ruszyliśmy w drogę, ale wolę napisać – ruszyliśmy w drogę. Kierowca poinformował nas, że jedziemy na miejsce zbiórki całej kawalkady busów, z którymi wyruszymy w podróż.

Przejechaliśmy zaledwie kilka metrów, gdy głośnik pod moimi stopami zaczął nagle ryczeć w sposób, do którego nie przygotowały mnie nawet dwa lata muzykologii podczas studiów kulturoznawczych.

Była to niepowtarzalna mieszanina zawodzeń muezina wzywającego na ostatnią przed końcem świata modlitwę, dudniących bębnów oddziałów janczarów wyruszających na podbój Rzeczpospolitej, elektronicznie przesterowanego jazgotu upitej i najaranej orkiestry symfonicznej z Duszanbe oraz darcia się Azji Tuchajbejowicza wbijanego na pal od jego tępej strony. Rosjanka siedząca przede mną rozejrzała się, przerażona szukając wsparcia. Nie znalazła go u nikogo – każdy walczył sam o przeżycie. Łamaną angielszczyzną zaczęła prosić kierowcę, by zmienił muzykę. Ten z radosnym, pełnym zrozumienia uśmiechem pokiwał głową i dał głośniej. Zaczęła go rozpaczliwie potrząsać za ramię, ale cwany Turek dalej udawał Greka.  Popiół z jego papierosa spadł na kształtne kolana Rosjanki, jednak przypalanie papierosem nie robiło jej już różnicy – ewidentne początki stresu pourazowego. Przykryłem głośnik swoim plecakiem. Z równym efektem mógłbym go nakryć bikini jakiejś latynoskiej piękności. Rosjanka cierpiała (nomen omen) katusze, ale mi zrobiło się nieco lepiej – miało to coś wspólnego z Ukrainą i „Zbrodnią i karą” Dostojewskiego, ale w tym stanie nie byłem zdolny do zrozumienia, dlaczego.

I wówczas stało się coś, co odmieniło całą sytuacją. Moja córka nieopatrznie zadała mi jakieś pytanie w języku polskim, zapominając o naszej umowie, że podczas całego wyjazdu ćwiczymy język angielski. Czujne ucho kierowcy natychmiast wychwyciło płynną polszczyznę. Nie wiem, jak to było możliwe. Ja nie słyszałem własnych myśli. Ale jego reakcja była szybka i bezbłędna. Zimna i bezlitosna jak u prawdziwego zawodowca. Jego ręka błyskawicznym ruchem dotknęła panelu sterowania odtwarzacza. Palce wykonały kilka niemal niewidocznych ruchów z precyzją, której pozazdrościliby mu operatorzy dronów Cahalu. Muezin wezwał już wszystkich. Azja Tuchajbejowicz sczezł na palu, a janczarzy doszli pod Chocim. Na ułamek sekundy zapadła cisza. Po czym spod moich nóg, z miejsca, w którym kiedyś był głośnik, a teraz otworzyły się wrota piekieł, usłyszałem nieludzkie wycie:

Ruda tańczy jak szalona,
Krzyczy piszczy – to jest ona!
Rudą lalę pokochałem,
Z Rudą noce są wspaniałe…

.Wytrzymaj pierwsze uderzenie. Ustój. Ustój pierwszy, najgorszy cios. Masz doświadczenie. Masz wiedzę. Masz najpotężniejszą broń na tej planecie – mózg. Zacznij oddychać i myśleć… Przez mgłę zamroczenia dostrzegłem odwróconą tyłem do kierunku jazdy twarz kierowcy… Patrzył na mnie z wyrazem bezbrzeżnego szczęścia, a jego oczy szukały w moich radości, nici porozumienia, braterskiej bliskości, która na koniec dnia zaowocuje napiwkiem… Próbowałem zebrać się do kupy. Resztką traconej świadomości przypomniałem sobie „Życie seksualne dzikich” Malinowskiego, „Czary i magię u Azande” Evans-Pritcharda, „Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy” Eliadego… Wykłady Pietraszki… Aksjosemiotyczna teoria kultury… Tam gdzieś musi być rozwiązanie… Myśl!!! Kurczowo chwyciłem pałąk nad moją głową. Nogami zaparłem się o podłogę. Spojrzałem kierowcy w oczy z bezwzględnością, która na sienkiewiczowskich stepach wywołałaby uznanie krwawego Jaremy, i zacząłem wyć jak potępieniec:

Ruda tańczy jak szalona,
Krzyczy piszczy – to jest ona…

.Córka ukryła twarz w dłoniach. Rosjanka patrzyła otępiałym wzrokiem na mijane po prawej stronie morze. Dzieciaki hinduskiego małżeństwa z tyłu busa wtuliły twarze w swoich rodziców, którzy dłońmi zasłaniali im uszy. Jakiś blondyn siedzący za moją córką zamknął oczy, a jego usta poruszały się miarowo… Liczył czy odliczał…? Tymczasem kierowca odpalił od swojego papierosa drugiego i podał mi gestem, który znają tylko starzy towarzysze broni… Ten bus był nasz. Bałem się jedynie, że jeśli turyści doświadczą jeszcze jednej polskiej piosenki, to międzynarodowa koalicja chętnych przy pełnym wsparciu UNESCO zrzuci w przepaść mnie, Hanię i każdego schwytanego posiadacza polskiego paszportu.  Naszym rozpaczliwym wołaniom o Pendereckiego odpowie tylko echo, gdy w krainie Hetytów „fani muzyki zewrą szyki przeciw głuchym jak pień…”

Realizacji tej wizji zapobiegł dojazd na parking będący miejscem zbiórki. Okazało się, że takich pojazdów jak nasz, jest około dziesięciu. Z grupy tureckich kierowców wyłoniło się dwóch pohańców. Jeden dwudziestoparoletni, drugi bardziej w wieku jego ojca, ale z niepokojącym, nienaturalnym dynamizmem w każdym ruchu… Pewność ich kroku, władcze spojrzenia, którymi omiatali tłum swoich ofiar – przepraszam – turystów, nie pozostawiały wątpliwości, że to oni tutaj rządzą. Weszli na ławeczkę. Młodszy zapowiedział przedwycieczkową odprawę. Z błyskiem w oku i diabolicznym uśmiechem, który miałem zrozumieć dopiero za chwilę, zapowiedział, że on poprowadzi odprawę po angielsku, a „Crazy Old Man” po niemiecku.  „Crazy Old Man” tylko na to czekał. Jakkolwiek niski, potoczył z góry wzrokiem po tłumie i tonem, który znam z „Czterech pancernych” wydarł się na całe gardło:

– Germans, Hände hoch!!! Germans, Hände hoch!!!

.Tłum zamarł. Ja nie wierzyłem w to, co widzę i słyszę. Ruda diablica z głośnika wydała się wspomnieniem sprzed wieków. Ale „Crazy Old Man” się nie poddawał. Jego plan zakładał, że podda się ktoś inny. Zaczął podskakiwać na ławeczce, wymachiwać rękoma i znowu krzyczeć „Germans, Hände hoch!! Germans, Hände hoch!!!”

W zasadzie brakowało jeszcze tylko tego, by poinformował swoich podopiecznych o śmierci pewnego austriackiego artysty… „Hände hoch!!” Obecni w tłumie przerażeni Niemcy zaczęli powoli podnosić ręce. Dzięki bogu – tylko po jednej. Widząc to „Crazy Old Man” zeskoczył z ławeczki i krzycząc „Kom, kom, Germans, schneller, schneller!” odprowadził ich na bok. Szli krokiem, który przypomniał mi jedną z ostatnich, berlińskich scen „Upadku” Hirschbiegela. Naprawdę było mi ich po ludzku żal, choć z drugiej strony za ten widok byłbym gotów sporo dopłacić…

Zaplanowana na cały dzień wycieczka jeszcze się na dobre nie zaczęła, a ja już miałem wrażenie, że będzie niezapomniana… Choć widząc los biednych Niemców, absolutnie słowiańską urodę mojej córki i wygłodniałe spojrzenia pohańców, którzy mieli wywieźć nas w góry, nie byłem pewien, czy nie będę tych wspomnień żałował…

Podczas odprawy przewodnik poinformował nas o kilku podstawowych zasadach.

Zasada pierwsza: nie stajemy na krzesełkach podczas jazdy busem po autostradzie, bo policja nigdy nie ukarze nas, a ukarze zawsze, i to surowo – kierowcę. Poczułem przedsmak zemsty i spojrzałem łakomym wzrokiem na naszego kierowcę… Z tym wielbicielem Rudej miałem swoje własne rachunki do wyrównania…

Zasada druga: do busa załadowano butelki wypełnione wodą. Nie pijcie jej. To amunicja na „water fight”. Padły pytania – co to jest „water fight”? Padła odpowiedź: water fight to jest water fight. Im szybciej złapiecie, tym lepiej dla was. Uśmiechnęliśmy się z Hanią, czując kulturową wyższość nad resztą tłumu, zapewnianą nam przez tradycję śmigusa-dyngusa. Któryś z turystów zapytał, czy każdy musi brać udział w „water fight”? Przewodnik odpowiedział, że nie – może wziąć taksówkę i wrócić do swojego hotelu. Dobrze, że nie byliśmy w grupie u „Crazy Old Man”, ten pewnie zesłałby pytającego na Syberię… Kolejny filmowy cytat błysnął w mojej głowie: „if this is your first night, you have to fight…”

I wreszcie zasada trzecia, podana przez przewodnika głosem kogoś, kto będzie to sprawdzał: musimy być szczęśliwi i mamy wystawiać w internecie same pozytywne komentarze. To pozwoli szefowi naszego przewodnika być jeszcze bogatszym, a jemu – utrzymać pracę. On ma nasze numery telefonów i wszystko sprawdzi, więc bez głupiego pogrywania. Więcej zasad nie ma.

.Ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaczęliśmy oswajać rzeczywistość. Zamknięty w głośniku muezin, janczarzy z bębnami i wbijany na pal Azja wydawali się już tylko lekko podchmielonym boys-bandem z Buchary. Hindus, który okazał się Brytyjczykiem, pogodzony ze swoim losem zaczął owijać ukochany aparat fotograficzny w kolejne foliowe worki. Zapewne rozmyślał, kim był w poprzednim wcieleniu… Do pięknych oczu Rosjanki wróciło życie i nadzieja – może w jej przypadku był to historyczny efekt traktowania, jakim „Crazy Old Man” uraczył na parkingu Niemców. Ja po kryjomu polewałem głośnik pod moimi nogami wodą, licząc na jego uszkodzenie. Poddałem się po drugiej butelce. To cholerstwo prawdopodobnie grałoby nawet na dnie Głębi Challangera.

Po zjeździe z autostrady kolumna naszych pojazdów zaczęła zagłębiać się w górach Taurus coraz bardziej stromą i krętą drogą. Przypomniałem sobie swoją dwumiesięczną podróż autostopem po Turcji, prawie trzydzieści lat temu. Nasi kierowcy bez wątpienia mieli w sobie te same geny, co ich ojcowie. Im bardziej kręty, stromy i ograniczony przepaścią był odcinek drogi, z tym większą szybkością i radosnym śmiechem jechali. Zależało im, byśmy bawili się równie dobrze, więc odwracali się do pasażerów pytając, czy jesteśmy szczęśliwi. Wkrótce ze wszystkich busów dobywał się pełen przerażenia wrzask „We are happy!!!”  Turyści mieli najwyraźniej nadzieję, że pozwoli to kierowcom skupić się na swoich telefonach, paleniu papierosów i – z rzadka – zerkaniu na drogę, już bez konieczności potwierdzania szczęścia pasażerów. Gdy co jakiś czas pojawiał się nieco szerszy pas drogi, jeden z busów zatrzymywał się i pozwalał wyprzedzić się innym. Angielskojęzyczny przewodnik ze zwinnością Tarzana przeskakiwał wówczas z jadącego busa na ów stojący, by robić wszystkim zdjęcia. Jak się miało okazać na koniec dnia – po jedyne 20 Euro za sztukę. A ja obstawiałem, że będzie żądał 10 Euro… Albo nie doszacowałem bezwzględności potomków Sulejmana, albo też przeszacowałem rozsądek krajanów Merza. A najpewniej jedno i drugie – w końcu ktoś był gotowy płacić te ceny…

Po kilkudziesięciu minutach jazdy nasz bus, jadący jako pierwszy w kolumnie, zatrzymał się w miejscu, które przypominało mały placyk nad urwiskiem. Kierowca błyskawicznie wyskoczył z samochodu i zaczął uciekać, krzycząc przez ramię „Water fight! Water fight!” Dobra, pomyślałem, zaczyna się i trzeba szybko zdecydować, jak to rozegrać. Rozejrzałem się po busie. Grupa brytyjsko-hinduskich dzieciaków z rodzicami. Bezużyteczni. Rosjanka ze swoim chyba dość nadętym i niezadowolonym chłopakiem. Nie chcę sojuszu z Rosjanami, sorry. Spojrzałem na córkę. Wiedziała, że za chwilę będzie cała mokra, ale była gotowa jak co roku na Wielkanoc robić sobie jaja… Moja krew.

I wówczas mój wzrok spoczął na dwudziestoparoletnim, wysokim blondynie, zajmującym miejsce za Hanią. Właśnie wstał. Rzut oka na jego błękitne oczy i zaciśnięte usta, zimna pogarda, z jaką zignorował uciekającego Turka, w mgnieniu oka pozwoliły mi ocenić, że w tej walce będę we właściwej drużynie. Stał na swoim krzesełku i lustrował teren. Oceniał odległości, kąty podejścia do naszego busa, bezpieczną strefę zajętą przez naszego kierowcę. Nie potrzebowałem o nic go pytać by wiedzieć, z jakiego jest kraju i co robił jego pradziadek. Nie wiedziałem jedynie, czy robił to na froncie wschodnim, czy zachodnim. Spokojny uśmiech, z którym na mnie spojrzał, i spokojne „Ich heiße Hermann” przypomniały mi jego imiennika, Arminiusza, i pogrom rzymskich legionów w Lesie Teutoburskim. Nikt nie wrócił, a Rzymianie szukali legionowych orłów przez dziesiątki lat. Zdecydowanie byłem we właściwym busie i we właściwym towarzystwie. Podałem Hermannowi dwie duże butelki wody. Poprosił jeszcze o dwie małe. Poluzował na wszystkich nakrętki tak, że mógł je łatwo zerwać zębami. Jedną dużą butelkę postawił na krzesełku, drugą trzymał w ręku. Dwie małe zatknął sobie za pasek szortów. Zrobił to tak, jakby od urodzenia nie robił niczego innego. Genu nie wydłubiesz…

Musieliśmy zdecydować, jak to rozegrać. Potrzebowaliśmy jakiejś zasłony, kogoś, kto weźmie na siebie ciężar pierwszego wodnego uderzenia. Najwyraźniej jednak mieliśmy inne koncepcje taktyczne. W sumie to zrozumiałe, ukształtowały nas przecież różne kultury strategiczne i różne doświadczenia historyczne. Wzrok Hermanna spoczął na grupce dzieciaków. O cholera, pomyślałem, idziemy w żywe tarcze? Schowamy się za dzieciakami, a przeciwnicy nie będą chcieli wylewać na nie wody? Historycznie miał ten pomysł sprawdzony i szczerze pisząc niespecjalnie bym przeciwko niemu protestował – przynajmniej w tych okolicznościach – ale szkoda mi było rodziców tych dzieciaków. No i przecież ciągle mieliśmy Rosjankę… Pokazałem na nią wzrokiem i Hermann w mig zrozumiał, że to ona jest naszym głównym atutem. Była bardzo ładną dziewczyną, ale to jej chyba nie wystarczało. Z determinacją naszych wschodnich sąsiadek postanowiła udowodnić, jak wielkie postępy poczyniła medycyna estetyczna od czasów Kleopatry, szczególnie w zakresie zwiększania objętości i zmniejszania cen. Efekt był imponujący, choć byłem przekonany, że szwy jej sukienki i widocznego spod niej stroju kąpielowego musiały być wzmacniane. Było dla mnie dość oczywiste, że nasi przeciwnicy z innych busów dadzą się utopić za to, żeby zobaczyć ją całkowicie mokrą. Materiał jej sukienki był z tej perspektywy bardzo obiecujący, a skoro silny makijaż nie spłynął w czterdziestostopniowym upale, to parędziesiąt litrów wody też nie zrobi mu krzywdy.

Nasz plan był więc gotowy w momencie, gdy obok nas zaczęły zatrzymywać się inne busy. Kierowcy uciekli i lunęły pierwsze strumienie wody. Hermann z taktyczną sprawnością swoich przodków chlusnął strumieniem wody w sąsiedni samochód, niby przypadkiem robiąc to na tyle nieudolnie, że strumień wody spłynął po naszej Rosjance. Poszedłem w jego ślady – nigdy nie miałem problemu z uczeniem się od najlepszych. Nasza towarzyszka podskoczyła, co – biorąc pod uwagę połączony efekt pierwszych strumieni wody oraz obfitości jej wdzięków – wywołało szalony aplauz obserwujących to z bezpiecznego miejsca tureckich kierowców. W ruch poszły telefony pohańców. Prymitywizm męskiej natury, niezależny od kraju, rasy i wyznania nas nie zawiódł: znaczna część skierowanych w stronę naszego busa strumieni wody lądowała na pięknej Rosjance. Ona przyjmowała to ze zdrowym poczuciem humoru i śmiała się z nami wszystkimi. W tej sytuacji odnalazł się nawet nasz brytyjsko-hinduski tata. Stanął na historycznej wysokości zadania i z niezrównaną sprawnością kolonialnych oddziałów posiłkowych podawał mi i Hermannowi butelki z wodą.

Zauważyłem, że butelki wkrótce się skończą. Szybko chwyciłem dwa puste wiadra i podstawiłem pod krzesełka w taki sposób, by ściekała do nich woda. Hermann dojrzał to kątem oka i w pierwszej chwili się zdziwił. No tak, pradziadkowi amunicji nigdy nie brakowało… To mój dziadek musiał rozkręcać niewybuchy i wygrzebywać ich zawartość na domowej roboty granaty. Pokazałem mu gestem, że na koniec, gdy wszyscy zostaną już bez wody, my będziemy mieli dwa mocne chlusty z wiader. Pojął w mig i skinął z uznaniem głową.

Bitwa zbliżała się ku końcowi. Wygasła, gdy wspięliśmy się z Hermannem na pałąki naszego busa i z przewagą wysokości, jaką w 1939 roku cieszyły się Messerschmitty, chlusnęliśmy wiadrami wody do stojących obok nas samochodów. To były ostanie strugi wody w tej walce. Pole bitwy było nasze, a ja, widząc Hermanna stojącego w pełnym słońcu na naszym busie nie mogłem powstrzymać wspomnienia bitwy na przełęczy Kasserine. W dobrym towarzystwie to i Cygan dał się powiesić…

.Wszyscy uczestnicy byli najwyraźniej zachwyceni. Zastanowiłem się, czy uwierzyliby, że w Polsce urządzamy sobie taki „water fight” każdego roku, i to w okolicy zimnego kwietnia. Jednak zachwyt turystów nie dorównywał zachwytowi Turków. Przemknęło mi przez myśl, że może cały ten pomysł to nie jest atrakcja dla nas, tylko dla nich? Cały dzień wożenia turystów codziennie tymi samymi trasami. Pewnie za marną pensję i napiwki. Konieczność zarobienia w sezonie pieniędzy na cały rok. Skąpy szef i dużo bardziej od nich zamożni klienci. Napuścić na siebie kilkadziesiąt osób, kazać im polewać się wodą, słyszeć te wszystkie piski i wrzaski i z suchego miejsca filmować to widowisko, to naprawdę zasłużona nagroda.

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Już jako jedna ekipa. Omer Bartov napisałby coś pewnie o rodzącej się w ogniu bitwy „grupie pierwotnej”. A może rodzącej się w wodzie bitwy…?

W ruch poszły ręczniki. A to potwierdziło moją hipotezę sprzed kilku dni. Otóż Turcy to naród, który nie uznaje kompromisów w zakresie dobrego smaku. W zasadzie nie da się tutaj zdobyć – przynajmniej w miejscowości turystycznej – jakiegokolwiek produktu tekstylnego lokalnej bądź nieznanej marki. Od ręcznika po plażową torbę mamy do wyboru jedynie wszelkich kolorów Balenciagi, Guccich, Louis Vuittonów, Chanele i Diory. Jeśli jakiś asceta dobrze poszuka, to ma szansę trafić na Hugo Bossa lub Calvina Kleina, ale to raczej tylko w portowych zaułkach, do których porządny człowiek nie zachodzi. Dobrze, że to wszystko jest dostępne w bardzo atrakcyjnych cenach…

.Nasza kawalkada sunęła w stronę swojego celu. Uśmiechnięci machaliśmy w mijanych wsiach do stojących przy drodze wieśniaków, którzy polewali nasze przejeżdżające busy wodą ze szlauchów, ku uciesze swoich żon i pociech. Mnie, Singha i Hermanna pochłonęła rozmowa o wyższości dawnych samochodów nad współczesnymi – żaden nie wytrzymałby przecież nawet szklanki wody wylanej na kokpit. I tylko gdzieś z tyłu głowy kołatała mi myśl, jak bardzo to wszystko spieprzyliśmy jako ludzkość. W Anchorage właśnie rozpoczynał się szczyt, a za tym samym morzem, które mieliśmy za plecami, na plażach głodowały setki tysięcy ludzi.

Andrzej Dybczyński

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 20 sierpnia 2025