Prof. Piotr CZAUDERNA: Czas zarazy – lekcja trzecia. Cierpienie i grzech. Rozważanie na czas Wielkiego Postu

Czas zarazy – lekcja trzecia. Cierpienie i grzech.
Rozważanie na czas Wielkiego Postu

Photo of Prof. Piotr CZAUDERNA

Prof. Piotr CZAUDERNA

Lekarz, chirurg dziecięcy, profesor nauk medycznych, w 2019 prezes Agencji Badań Medycznych. W 2015 r. powołany w skład Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP.

ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Współcześnie cierpienie postrzegane jest jako zbędny element ludzkiego życia, który należy za wszelką cenę, jeśli nie usunąć, to przynajmniej zminimalizować. Prowadzi to do konfliktu między cywilizacją życia i cywilizacją śmierci – pisze prof. Piotr CZAUDERNA

.Pandemia COVID-19 jest z nami od roku. Jaskrawo wykazała, jak kruchy i niepewny jest nasz obecny świat. Doświadczenie ludzkiej egzystencji, ale szczególnie doświadczenie każdej choroby, w tym to obecne, wynikające z pandemii, nieodłącznie wiąże się z cierpieniem i śmiercią. To pojęcia, których niechętnie używa się w dzisiejszych czasach, chyba że w ujęciu statystycznym, ponieważ jak to kiedyś powiedział Józef Stalin: „Jedna śmierć to tragedia, milion – to statystyka”. Świetnie nakreślił to w swoim ostatnio opublikowanym we „Wszystko co Najważniejsze” tekście kardynał Robert Sarah: „Epidemia uderzyła społeczeństwa zachodnie w najczulsze miejsce. Zostały one bowiem urządzone tak, by negować śmierć, ukrywać ją, udawać, że jej nie ma. A ona wróciła na scenę głównym wejściem!” [LINK]. W utylitarnie pojmowanym świecie ludzkie cierpienie po prostu nie ma sensu, dlatego trzeba dążyć do tego, aby je skrócić lub wyeliminować. Z tego między innymi wynika pęd do legalizacji eutanazji.

Prowadzi to w efekcie do jaskrawego konfliktu między cywilizacją życia i cywilizacją śmierci, o czym pisałem poprzednio. Tymczasem Viktor Frankl, austriacki psychiatra i psychoterapeuta, a także więzień obozów koncentracyjnych, napisał, że znaczenie ludzkiego życia bierze się z cierpienia. Wtóruje mu wybitny amerykański psychiatra Scott Peck, którego zdaniem znaczenie życia polega na mierzeniu się z problemami i ich rozwiązywaniu. Przypomina to koncepcję dezintegracji pozytywnej opracowaną przez polskiego psychologa Kazimierza Dąbrowskiego. Według niej zdolność do rozwoju wewnętrznego wymaga przeżywania, odkrywania i tworzenia coraz wyższej hierarchii wartości, a zdrowie psychiczne jest stanem dynamicznym, opartym na pokonywaniu napięcia psychicznego i lęku, które jednakowoż są niezbędne do prawidłowego rozwoju człowieka.

Proces budowania odpowiedniej życiowej hierarchii jest z założenia pełen niepowodzeń. Tymczasem współcześnie cierpienie postrzegane jest jako zbędny i niewygodny element ludzkiego życia, który należy za wszelką cenę, jeśli nie usunąć, to przynajmniej zminimalizować.

Stosunkowo wygodne czasy, w jakich przyszło nam szczęśliwie (przynajmniej do czasu pandemii) żyć, wyjątkowo sprzyjają takiemu podejściu. Wykształciło to niesłychany wprost społeczny egoizm. Muszę przyznać, że w swojej lekarskiej pracy nieraz bywam oszołomiony jego stopniem, objawiającym się na przykład niechęcią rodziców moich pacjentów do brania pod uwagę potrzeb innych dzieci niż własne i narastającą spiralą roszczeń wobec innych przy jednoczesnym niestawianiu sobie samemu żadnych ograniczeń i wymogów.

Cierpienie wiąże się nierozłącznie z tajemnicą zła i grzechu. Grzech zaś – to jeszcze bardziej niepopularne obecnie pojęcie. Może warto dla porządku przypomnieć listę siedmiu grzechów głównych: superbia, avaritia, luxuria, invidia, gula, ira, acedia (w skrócie: SALIGIA), czyli pycha, skąpstwo (może lepiej chciwość), zbytek (rozumiany także jako żądza i nieczystość), zazdrość, obżarstwo, gniew, lenistwo (może lepiej byłoby powiedzieć – ociężałość duchowa). Jednak od samego zarania chrześcijaństwa to pycha jest powszechnie uznawana za najważniejszy i najpierwszy z grzechów głównych, począwszy od historii Adama i Ewy, którzy chcieli być równi samemu Bogu – „lecz Bóg wie, że gdy tylko zjecie z niego [tj. drzewa poznania], otworzą się wam oczy i będziecie jak Bóg, znający dobro i zło” (Rdz 3,5 – cyt. z Biblii warszawskiej). Św. Augustyn napisał w swoim dziele Państwo Boże, iż grzech jest „miłością siebie, posuniętą aż do pogardy Boga”. Warto zapytać za św. Tomaszem z Akwinu, jak powinniśmy rozumieć znaczenie wyrazu „pycha”. Dla niego oznacza ona nieuporządkowane pragnienie własnej wielkości i rodzaj pogardy wobec Boga na skutek zepsucia naszej natury. W tym znaczeniu można uznać pychę za początek i praprzyczynę wszelkiego grzechu. Pycha polega zatem na odwróceniu się od Boga, którego przykazaniom człowiek wzbrania się poddać. Dlatego jest ona grzechem duchowym, który sam w sobie jest mniej haniebny, mniej poniżający, lecz mimo to cięższy – zdaniem św. Tomasza – niż grzechy cielesne, gdyż odwraca nas bardziej od Boga. Dlatego właśnie pycha jest początkiem i korzeniem wszelkiego zła w ludzkim życiu, tak jednostkowym, jak i zbiorowym, jak powiedział św. Ignacy z Loyoli. To właśnie pycha stanowi często najskuteczniejszą broń Szatana i duchów zła przeciw intelektualistom oraz ludziom obarczonym szczególnymi talentami i przymiotami umysłu. Pycha bowiem skłania do próżności, czyli do pragnienia, aby być cenionym dla siebie samego, nie kierując tej czci ku Bogu, źródłu wszelkiego dobra.

Moralność chrześcijańska opiera się na koncepcji grzechu pierworodnego. Może warto więc przypomnieć, czym zgodnie z nauką Kościoła jest grzech pierworodny. Zdaniem św. Anzelma polega on na braku sprawiedliwości pierwotnej, a więc jest pewnym brakiem, inaczej mówiąc, jest nieuporządkowaną pożądliwością. Grzech pierworodny skutkuje skażeniem różnych sił psychicznych człowieka jako różnych części jednej całości, przeciwstawiając się sprawiedliwości pierwotnej, która zjednoczyła je razem. Wskutek sprawiedliwości pierwotnej rozum doskonale panował nad niższymi władzami duszy, a sam dzięki doskonałości otrzymanej od Boga doskonale się Mu poddawał. Św. Tomasz z Akwinu wywodził, że po utracie sprawiedliwości pierwotnej siły psychiczne człowieka zostały niejako rozstrojone i pozbawione właściwego porządku, dzięki któremu z natury kierowały się ku cnocie.

Opis grzechu pierworodnego w Księdze Rodzaju ma oczywiście wymiar symboliczny, niemniej uwidacznia on to, co nazywamy tajemnicą grzechu – mysterium iniquitatis. Tajemnica zła, czy inaczej: ludzkiej nieprawości, jest jedną z największych tajemnic ludzkiego życia. Nowy Testament mówi o mysterion tes anomias (2 Tes 2,7) – „tajemnicy bezprawia”, co św. Hieronim, chyba najpiękniej, przełożył na łacinę jako mysterium iniquitatis („tajemnica nieprawości”, tak też jest u ks. Wujka i w Biblii gdańskiej). W Biblii Tysiąclecia z kolei przetłumaczono ten zwrot jako „tajemnicę bezbożności”. Jak powiedział kard. Robert Sarah w swoim wykładzie wygłoszonym w 2017 r. na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie: „Tajemnica nieprawości wyraziła się w historii ludzkiej na bardzo wiele sposobów. Korzeniem zła w jego nowoczesnej postaci jest owo skupienie umysłu na wytwarzaniu swoich własnych produktów – idei. Umysł ludzki staje się swoim własnym idolem, gdyż odcina się od rzeczywistości, a więc od jej przyczyny, od samego Boga”. Tajemnica obecności zła w świecie, a zwłaszcza cierpienia niewinnych, którego tak boleśnie świat doświadczył poprzez liczne zbrodnie XX wieku, ale i którego doświadczamy na co dzień w naszym osobistym życiu, stała się dla wielu powodem utraty wiary w Boga.

W swojej lekarskiej pracy niejednokrotnie stykam się z cierpieniem, a nawet śmiercią chorujących dzieci, dlatego wiem, jak trudno się z tym pogodzić i jak potrafi to boleć.

I choć grzech stanowi bez wątpienia akt wolności człowieka, to jednak w pewien sposób można postawić go poza człowiekiem, na pograniczu między ludzką świadomością i wolą a siłami ciemności. Człowiek zaczyna kochać siebie samego, rozpaczliwie pragnąc własnej wielkości. Skutkuje to zwróceniem się człowieka ku dobru doczesnemu, ponieważ jak napisał Akwinata, każda czynność grzeszna pochodzi z jakiegoś nieuporządkowanego pożądania pewnego doczesnego dobra. Takie zaś nieuporządkowane pożądanie pochodzi z nieuporządkowanej miłości siebie samego, a więc z egoizmu oraz egocentryzmu. Kochać bowiem kogoś prawdziwie to chcieć rzeczywistego dobra dla niego. Jasną więc dla św. Tomasza rzeczą jest, że nieuporządkowana miłość siebie samego jest przyczyną wszelkiego grzechu.

Kardynał Sarah zakończył swój najnowszy tekst stwierdzeniem, że społeczeństwo, które nie niesie przesłania nadziei na życie wieczne, nie może przetrwać. Jest ono skazane na iluzoryczny mit postępu, który również zresztą upadł. Jeśli nasze społeczeństwa nie postawią na nowo nadziei na życie wieczne w centrum swojego życia, nie będą miały przyszłości. Skąd jednak czerpać ową metafizyczną nadzieję? Nadzieja jest niewątpliwie podstawowym wymiarem ludzkiego bytowania, jest wprost nieodłącznym towarzyszem życia człowieka. Bo ona nakierowuje nas na przyszłość; jest jakby łącznikiem między teraźniejszością a przyszłością. Pismo św. mówi o człowieku, że jest on na świecie, ale nie jest ze świata. Świat jest tylko naszą doczesną drogą, drogą do zbawienia lub potępienia. Czyż więc możemy szukać źródeł naszej nadziei w świecie?

Trochę zapomniany duński filozof Søren Kierkegaard napisał, że poganin pokłada nadzieję w tym, co należałoby wspominać. Taka nadzieja obrócona jest ku przeszłości i poganin tą bezustannie odnawianą przeszłością żyje. Taka nadzieja może zginąć jak wszystko, co pochodzi z tego świata. Jest ona jak spopielony przedmiot, który zachowuje pozór swego kształtu, ale byle dotknięcie zmienia go w drobiny popiołu. Chrześcijańska nadzieja jest inna. Jesteśmy z Boga, więc i nasza nadzieja z Boga musi pochodzić. Św. Paweł pisze: „Trzymajmy się niewzruszenie nadziei, którą wyznajemy, bo godny zaufania jest Ten, który dał obietnicę”. Przemyślmy głębię tych słów. Nadzieja jest obietnicą Boga, obietnicą trwałego złączenia nas z Bogiem. Znakiem tej obietnicy jest krzyż Jezusa Chrystusa, krzyż, który choć jest symbolem okrutnej śmierci, jest też znakiem Zmartwychwstania do nowego życia. Św. Paweł mówi: „Gdyby Chrystus nie zmartwychwstał, bylibyśmy najnędzniejszymi z ludzi”, a starożytny hymn chrześcijański głosi Ave Crux, spes unica, o czym też mówi napis na belce tęczowej krzyża w transepcie najstarszego gdańskiego kościoła św. Mikołaja.

Gdzież zatem szukać źródeł prawdziwie chrześcijańskiej nadziei? Przede wszystkim – w modlitwie. Modlitwie, która jest wyrazem naszej ludzkiej niewystarczalności w zakresie różnych potrzeb, także potrzeby zaufania i nadziei. Bo nauczyć się modlić oznacza nauczyć się zwracać do Boga – do Ojca, oznacza nauczyć się bezwzględnego zaufania do Ojca, który daje nam zawsze największe dary, dary Ducha św., a więc także dar nadziei. Pięknie pisał o tym ubogi kapłan z Neapolu, ojciec Dolindo Ruotolo – może jeszcze kiedyś napiszę o związanych z nim moich doświadczeniach. Modlitwa jest więc rozmową, a może raczej obcowaniem z Bogiem, który jest bliżej człowieka niż inny człowiek. Ale paradoksalnie przez to właśnie, przez tę bliskość tak trudno nam Boga odnaleźć. Jak zawołał św. Augustyn: „A czyż można wzywać kogoś, kogo nie znamy?”.

I oto staje przed nami kolejne pytanie: jak szukać Boga? Pójdźmy tutaj za radą św. Jana od Krzyża: „By dojść do Boga, ogałacać się musi dusza z tego, co nie jest Bogiem. Wszelkie zaś posiadanie przeciwne jest nadziei. Im więcej zatem ogałaca się pamięć z wszelkich wiadomości i form, tym większą ma się nadzieję. Im zaś większą ma się nadzieję, tym większe będzie jej uczestnictwo w zjednoczeniu z Bogiem. Im więcej bowiem dusza spodziewa się od Boga, tym więcej osiąga. Wtedy zaś spodziewa się więcej, kiedy więcej opróżnia”. A zatem doświadczenie gromadzenia, ale i doświadczenie przeszłości, doświadczenie pamięci przeciwstawiają się doświadczeniu nadziei. Dlatego właśnie fałszywa nadzieja pokładana w tym, co się wspomina, zamienia smutek w rozpacz, a chwilowej radości przydaje pozory szczęścia. Tymczasem smutek i radość biorą się z tego świata, a szczęście i rozpacz płyną z przyjęcia lub odrzucenia Boga. Rozpacz, owa czarna noc, bywa wprawdzie stanem, przez który trzeba przejść, jak osobiście doświadczył tego św. Jan od Krzyża, by prawdziwie i mistycznie zjednoczyć się z Bogiem. Prawdziwa chrześcijańska nadzieja płynie z opróżnienia duszy ze „śmieci”, z otwarcia się na Boga, które w pierwszym rzędzie polega na modlitwie. Takim otwarciem jest także spotkanie z drugim człowiekiem, naszym bratem, w którym dostrzegamy Chrystusa („coście najmniejszemu z maluczkich uczynili, mnieście uczynili”). Może to jest właśnie bardzo dobra intuicja na wciąż trwający okres Wielkiego Postu?

Jak odnaleźć w sobie dobrą intuicję i dobry klucz do wiary? Namawiam, aby sięgnąć do Całunu Turyńskiego (Sindon), choć to takie niemodne i staroświeckie.

Osobiście zadziwia mnie sposób, w jaki Pan Bóg pozostawił przestrzeń do ludzkiej wiary w Całunie. Słynne i powszechnie nagłośnione badanie radioaktywnym izotopem węgla 14C próbki z Całunu wykazało, że jest on średniowiecznym falsyfikatem, ale co warto podkreślić, stało ono w sprzeczności z wszystkimi innymi analizami przeprowadzonymi w ramach projektu kompleksowych interdyscyplinarnych badań nad Całunem nazwanego STURP (Shroud of Turin Research Project). Ale może właśnie o to chodzi, że nie ma to być dowód, ale przestrzeń dla wolnego wyboru człowieka?

W swoim czasie dużo czytałem na temat Całunu, a także chusty z Manoppello (Il Volto Santo). Miałem też to szczęście, że widziałem obie te relikwie na własne oczy. Oba wizerunki uznawane są za acheiropoíetoi, czyli „nie ręką ludzką uczynione”. Od zawsze zastanawiał mnie poniższy tekst z Ewangelii św. Jana: [Szymon Piotr] „wszedł do wnętrza grobu i ujrzał leżące płótna (Janowe othonia, w ewangeliach synoptycznych – sindon) oraz chustę (soudarion), która była na Jego głowie, leżącą nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwiniętą na jednym miejscu. Wtedy wszedł do wnętrza także i ów drugi uczeń, który przybył pierwszy do grobu. Ujrzał i uwierzył”. Co takiego szczególnego było w tych płótnach i chuście, że ujrzał i uwierzył? Przecież najprościej było pomyśleć, podobnie jak Maria Magdalena, że ktoś zabrał ciało. Może w tym opisie także znajdujemy przestrzeń pozostawioną dla ludzkiej wolności? Nie mogę się jednak uwolnić od pytania, co zatem wyjątkowego Jan zastał w grobie, skoro natychmiast uwierzył w zmartwychwstanie Pana. Ewentualni złodzieje raczej nie trudziliby się mozolnym rozplątywaniem tkanin, lecz w pośpiechu wykradliby zawinięte ciało. Ale czy to jest wystarczające tłumaczenie?

A może umiłowanego ucznia o zmartwychwstaniu Chrystusa ostatecznie przekonało wyjątkowe i niepowtarzalne ułożenie grobowych płócien? Zastanawiał mnie od dawna ten dość szczególny Janowy opis rozmieszczenia zastanych w grobie materiałów oraz samo określenie rodzaju tkanin (poniższą analizę przytaczam za rozważaniami ojca Pawła Paszki, polskiego kapucyna). Ewangelista podaje, że pierwsze z nich – czyli płótna – były „leżące”. Użył greckiego słowa keímena, które można przetłumaczyć jako „rozłożone”, „leżące” lub „rozpostarte”, ale może i ono po prostu oznaczać fakt „znajdowania się” tam płócien. Z kolei w odniesieniu do chusty Jan stwierdza, że nie znajdowała się razem z resztą płócien, ale leżała oddzielnie, zwinięta na jednym miejscu. Można pomyśleć, że musi to mieć szczególne znaczenie, skoro zostało tak szczegółowo opisane. Wprawdzie użyty grecki zwrot allà chorìs entetyligménon eis héna tópon oznacza dosłownie „ale osobno zawinięta w jednym miejscu”, jednak termin entetyligménon może też oznaczać „zawinięta”, „okręcona” lub „owita”. Kontrastuje to zasadniczo z wyglądem i położeniem pozostałych płócien grobowych. Musiało zatem być w tej chuście coś wyjątkowego. Kolejną zagadkę stanowi grecki zwrot eis héna tópon – dosł. „na jednym miejscu”. Jednak wyrażenie to można także rozumieć jako „w osobnym miejscu”, „w innym miejscu” albo „w tym samym jednym miejscu”, „dokładnie na swoim miejscu” czy „w identycznej pozycji” bądź „w tym samym położeniu”. Według niektórych badaczy Janowe płótna (othónia) to odpowiednik aramejskiej formy liczby podwójnej, którą można przetłumaczyć jako „podwójne płótno”, czyli złożone na dwa. To z kolei zgadzałoby się z wyglądem Całunu Turyńskiego owiniętego wokół ciała Jezusa. I chociaż teksty biblijne nie wspominają nic o ewentualnym wizerunku powstałym na takim materiale, warto zauważyć, że św. Mateusz, pisząc o pogrzebie Jezusa, zaznacza, że ciało zostało owinięte w „czyste płótno” (Mt 27,59). Użyty tu przymiotnik grecki kathará tłumaczy się właśnie jako „czysty” lub „niepoplamiony”. Użycie takiego zwrotu staje się w pełni zrozumiałe, jeśli założymy, że ewangelista, wiedząc o istnieniu niezwykłego wizerunku na Całunie, chciał podkreślić, że w czasie Jezusowego pogrzebu płótno było czyste, a więc nie posiadało jeszcze żadnego wizerunku. Są to oczywiście jedynie hipotezy i domysły, które jednak pokazują, iż Biblia nie wyklucza możliwości obecności w Grobie Pańskim Całunu Turyńskiego. Jeżeli chusta, w przeciwieństwie do reszty płócien, znajdowała się „w swojej identycznej pozycji”, mogłoby to oznaczać, że zachowała ten sam wypukły kształt, jaki miała, kiedy przykrywała jeszcze głowę Pana. Inne tkaniny natomiast były „rozciągnięte”, to znaczy naturalnie płaskie, jako że pod nimi nie było już ciała.

.Może zatem to niezwykłe ułożenie tkanin spowodowało, że ów uczeń uwierzył? A może to nie sam pusty grób, lecz raczej cudowne Boskie oblicze pozostawione na chuście i wizerunek na Całunie sprawiły, że św. Jan uwierzył?

Sam nie wiem. Pozdrawiam wszystkich Państwa wielkopostnie, zostawiając przestrzeń dla osobistej wolności każdego z Czytelników.

Piotr Czauderna

Fot. Wroclaw 11.04.2020. W Kościele św. Jerzego Męczennika i Podwyższenia Krzyża Świętego we Wrocławiu, trwa adoracja Najświętszego Sakramentu w Bożym Grobie. Stylizacja Bożego Grobu, została dostosowana pod panującą w Polsce epidemie Koronawirusa. Fot. Krzysztof ZATYCKI / Forum

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 7 marca 2021