Wiesław KOT: Nie patrz w górę. Infoapokalipsa?

Nie patrz w górę. Infoapokalipsa?

Photo of Wiesław KOT

Wiesław KOT

Widz, uczestnicząc w grze medialnej, przyzwala, by przez jego świadomość przepływał niekończący się strumień informacji. Pozwala sobie narzucić segregację i układ newsów w przekonaniu, że o własnych siłach i tak nie byłby w stanie wprowadzić tu bodaj elementarnych gradacji – pisze Wiesław KOT.

.Świat jest zbyt obszerny, skomplikowany i trudny. O własnych siłach go nie ogarniemy. Pomocy szukamy w mediach – liczymy, że wykonają za nas najgorszą robotę: odsieją ziarno od plew, posegregują informacje i objaśnią procesy. Tymczasem często zamiast relacji przedstawiających fakty słuchamy opowieści o świecie nierealnym, „równoległym” – bardziej barwnym, prostszym i przyjaznym. Dostajemy namiastkę, płacimy za podróbę, a co najgorsze – jesteśmy za ten towar wdzięczni.

Taką modelową sytuację przekłada na fabularną symulację film Nie patrz w górę (reż. Adam McKay). To produkcja Netflixa w gwiazdorskiej obsadzie (Leonardo DiCaprio, Jennifer Lawrence, Meryl Streep, Cate Blanchett), którą tylko w pierwszy weekend po premierze abonenci oglądali w sumie przez 111 milionów godzin. Fabuła z elementarza kina katastroficznego – w stronę Ziemi zmierza kometa, która w ciągu kilku miesięcy zniszczy życie na planecie. Tym razem nie obejrzymy jednak wyczynowej kampanii ratunkowej w stylu „najwyższym wysiłkiem i w ostatniej chwili”. Dlaczego? Ano dlatego, że prawdziwe zagrożenie wzięły na warsztat m.in. media i zrobiły z niego to, co im najlepiej wychodzi. Towar na sprzedaż. Może uda się na komecie zarobić trochę dolarów, zanim nastąpi wielkie BUM!? Film oglądamy z zainteresowaniem, ale bez zdziwienia. Ostatecznie pokazuje on zjawisko znane jako „infotainment”, z którym stykamy się codziennie, gdy tylko naciskamy przycisk na pilocie. Otrzymaliśmy więc tylko ilustrację do opowieści, którą znamy aż za dobrze.

Infotainment przyjmuje się na gruncie dobrze przygotowanym. Powiedzmy więc wyraźnie to, co i tak oczywiste. W epoce postindustrialnej i w tak zwanych społeczeństwach otwartych media kreują się już nie tylko na czwartą władzę (za parlamentem, rządem i sądownictwem) – media stopniowo i nieustępliwie przechwytują działalność wszystkich trzech władz i przyjmują przynależne im funkcje. Narzucają im własną formułę i wpisują je we własne scenariusze. W konsekwencji działalność ustawodawcza sejmu i praktyka sprawowania władzy przez rząd rozgrywają się w konwencji publicznego spektaklu.

Przywykliśmy już, że posiedzenia sejmu transmitowane są w konwencji reality show, a politycy występujący na konferencjach prasowych punktowani są na zasadzie występu w „Tańcu z Gwiazdami”. Afery polityczne i skandale, wywlekane ze sfer władzy, relacjonowane są w konwencji serialu kryminalnego. A tu najwyżej ceni się tę sensację, która ma najdłuższy tak zwany follow up, czyli tę, którą da się zająć publiczność maksymalnie długo.

Równolegle media chętnie wyręczają organy sprawowania władzy: prowadzą własne śledztwa, organizują, nagrywają i pokazują tak zwane prowokacje dziennikarskie, kreują i relacjonują wielkie kampanie społeczne, z marszami, happeningami i interwencjami na pograniczu popkultury, sztuki i polityki. Wreszcie media zajmują się obsadą życia publicznego, tworząc własne castingi na bohaterów i antybohaterów. Windują gwiazdy i strącają w niebyt wczorajszych aktorów pierwszego planu. Nagminną praktyką stało się, iż wydają wyroki, na długo zanim zapadną one w sali sądowej. Często więc władza wykonawcza czy sądownicza skutkiem podprogowej sugestii stosuje się do rozwiązań narzucanych jej przez przekaz telewizyjny czy streaming internetowy. Wywiązuje się po prostu z roli, jaką sugerują media i stojąca za nimi znacząca część widowni/elektoratu.

Właśnie na takim podglebiu doskonale prosperuje strumień infotainmentu, czyli takie połączenie informacji ze spektaklem i rozrywką, które gwarantuje najwyższy poziom zaspokojenia potrzeb konsumenta, zwłaszcza telewizyjnego, który przez badaczy rynku uchodzi za najbardziej leniwego, pasywnego i podatnego. A ponieważ odbiorca ten nie tylko jest nienasycony, ale też szybko obojętnieje na coraz bardziej agresywne bodźce, szybko przestaje mu wystarczać ta pożywka, którą oferuje bieżące życie publiczne. Nawet mocno dosmaczona i ubarwiona. Media zmuszone są więc nadążać i „bodźcować”. W pogoni za oglądalnością, za pozycją na rynku i dochodem tworzą własne, autonomiczne spektakle. Wykreowane jedynie „w oparciu”, „w nawiązaniu” do faktów. Tyle że na początku telewizyjnego serwisu nadawca nie umieszcza planszy: „na kanwie prawdziwych wydarzeń” albo „oparte na faktach” czy „na podstawie”.

Konsekwencje są łatwo przewidywalne i spodziewane. Masowy odbiorca przyzwyczaja się do oglądania „symulakrów”, czyli zjawisk, postaci i sytuacji, które zostały wykreowane (prawie) od zera, w każdym razie mają bardzo niewielkie albo żadne pokrycie w rzeczywistości. Takim symulakrem wykreowanym w mediach w bardzo luźnym nawiązaniu do własnego źródła była kwestia Reaganowskiego „imperium zła” czy „iracka broń masowego rażenia”, która posłużyła za pretekst do amerykańskiej interwencji militarnej w tamtym regionie świata. W naszym świecie medialnym takimi symulakrami, które szybko przyciągnęły uwagę widowni, a potem żyły już własnym życiem, były zarówno „lista Wildsteina” czy „grupa trzymająca władzę”, jak i „matka Madzi” czy „ptasia grypa”.

Boczną odnogą tego procesu jest wirtualizacja życia publicznego, która polega na przenoszeniu w umowną przestrzeń cyfrową wielu zachowań, które do tej pory obserwowaliśmy tylko w realu. Oczywiście mamy wirtualną komunikację na czatach, wirtualne pozdrowienia na wirtualnych kartkach, co stosunkowo łatwo zaakceptować. Ale mamy także przesyłanie wirtualnych świec na groby najbliższych, „wirtualne msze” transmitowane w trybie „real time” nawet przez duszpasterstwo watykańskie. Możemy też zapalić wirtualną świecę w wirtualnej cerkwi i odwiedzić wirtualny cmentarz. Ta umowność sama w sobie nie byłaby może zjawiskiem nagannym (choć może drażnić przyzwyczajenia osób starszych), tyle tylko, że tak łatwe przeniesienie odwiecznych, utrwalonych rytuałów otwiera pole do licznych manipulacji.

Wspomnijmy tylko o jednej, za to niesłychanie rozpanoszonej, jaką jest budowanie image’u w przestrzeni cyfrowej, który to wizerunek przesłania i wypiera samo sygnowane zjawisko. Towar czy usługa jako taka – ich zasadnicze cechy, jak użyteczność czy trwałość lub niezawodność – liczą się w tej sytuacji mniej. Ważniejszy od towaru staje się jego wizerunek, „image”. Firma, która chce mocno osiąść na rynku, koncentruje się więc mniej na realnej propozycji dla konsumenta, za to – najczęściej za ogromne pieniądze – kreuje przede wszystkim własny branding, czyli kampanię informacyjną o wszelkich cechach kreacji. Składa się na nią zazwyczaj nazwa (rzecz trafnie nazwana sprzedaje się kilkakrotnie lepiej), nad którą pracują całe sztaby doradców, styl kampanii reklamowej opracowany w najdrobniejszych szczegółach, dopasowanie towaru czy usługi do trendu i mody funkcjonującej na rynku itp. Menedżerowie wiedzą, na co wydają pieniądze: kampania brandingowa to doskonała inwestycja, ponieważ za markę, za image, za brand, który się przebije, nabywca płaci często dziesięć razy więcej, mimo iż sam przedmiot czy usługa w ten sposób lansowana wcale nie są lepsze od innych, standardowych, ale za to o wiele słabiej wylansowanych.

Media, reklama i pokrewne instancje sprawiają, że odbiorca zadomawia się w świecie symulakrów i – co najważniejsze i co najgorsze – nie odczuwa swej sytuacji jako sztucznej, a tym bardziej niewygodnej. Odbiorca w tym „matrixie” czuje się najzwyczajniej w świecie doskonale, choć ciągle zgłasza wymagania w kwestii jakości. Zamierza się w tym świecie rozgościć, więc media starają się nadążyć z serwisowaniem swego pupila. Nieustannie więc „upgradują” poziom percepcji. I tak na współczesny infotainment składają się elementy gry komputerowej, telewizyjnego programu interaktywnego (udział widzów w czasie rzeczywistym), poetyka reality show, talk-show, sekwencje inscenizowane, splatane z dokumentacją pozyskaną w miejscu wydarzeń.

I dalej: kreacja schodzi na poziom przekształcania samego obrazu, gdzie często grafika komputerowa wspiera lub wypiera fotografię. Symulacja komputerowa pozwala poprawić parametry zarejestrowanej („w realu”) sceny albo ją zastępuje. Reżyserowana bywa także percepcja widowiska. W sitcomach, czyli niekończących się serialach komediowych typu Świat według Kiepskich, z ekranu słychać oklaski albo chóralny śmiech w momentach, w których właśnie tak powinien zareagować wirtualny widz. W programach przedstawiających historie rzekomo „z życia wzięte”, typu Dlaczego ja?, autentyczne ludzkie historie są przykrawane do potrzeb widowiska telewizyjnego. Statyści, figuranci telewizyjni intuicyjnie, a więc w sposób zbliżony do zachowań potocznych, odtwarzają autentyczne historie, co daje wrażenie, że nie są osobami podstawionymi, lecz rzeczywistymi uczestnikami wydarzeń. Jeszcze jedno symulakrum. Zresztą nawet jeżeli widz ma tego świadomość, to nie zgłasza pretensji. Po prostu podprogowo przystaje na zacieranie granicy między tym, co autentyczne, a tym, co wykreowane. Jeszcze w PRL-u mieliśmy pierwociny tego procederu w programie 997, a w naszych czasach podobne „naśladownictwo z natury” reprezentowały na przykład produkcje Detektywi, W-11 Wydział śledczy czy Nie do wiary.

Dlaczego widz często biernie przyjmuje te próby i rezygnuje z wysiłków mających na celu odgrodzenie faktów od pozoracji? Z prostego powodu – widz, uczestnicząc w tej grze medialnej, przyzwala na to, że przez jego świadomość przepływa ogromnie nasycony i niekończący się strumień informacji. On sam nie jest w stanie nad nim zapanować – w każdym sensie. Informacji jest tak dużo, pochodzą z tak rozmaitych źródeł, a przy tym jego kompetencja w kwestii skomplikowanych problemów bieżących świata jest tak nikła, że najczęściej reaguje rezygnacją i biernością. Pozwala sobie narzucić segregację i układ newsów (wojna i tragedia nieuleczalnie chorych dzieci tylko o kilka sekund sąsiadują z narodzinami małej żyrafy w zoo) w przekonaniu, że o własnych siłach i tak nie byłby w stanie wprowadzić tu bodaj elementarnych gradacji.

Tu obserwujemy jeszcze jeden „efekt uboczny”. Otóż coraz większe obszary kontaktu człowieka ze światem są po prostu wiedzą zapośredniczoną, zyskaną z drugiej ręki, z telewizji, z kina, z internetu, wreszcie z gazet i książek. Wprawdzie przeciętny uczestnik gry medialnej, nawet schowany w najdalszej prowincji, ma udział w wydarzeniach, które dzieją się jednocześnie w setce miejsc na globie, ale w żadnym nie uczestniczy osobiście. Jest więc wszędzie, a nie przekroczył nawet progu własnego domu. Niby wie wszystko, ale nic na pewno, wszystko z drugiej ręki.

To dotyczy na przykład wybitnych dzieł sztuki. Rzadko kto przeczytał powieść Miguela Cervantesa, ale przeciętnie wykształcony człowiek orientuje się, na czym polegał fenomen Don Kichota, Dulcynei i Sancho Pansy. Rzadko kto przegryzł się przez obszerną powieść, ale sylwetka dobrego wojaka Szwejka jest znana dość powszechnie. To samo dotyczy Hamleta, Iliady, a nawet Ewangelii. Cały ten dorobek ludzkości znamy z przeróbek, uproszczeń, wersji „ad usum Delphini”. Pośredników na drodze pozyskania tekstu uzbiera się tak wielu, że nie jesteśmy już sami pewni, czy w ogóle mamy kontakt z pierwowzorem, czy zdani jesteśmy na obcowanie z coraz bardziej tandetnymi podróbami. Zwłaszcza że dostajemy je w spreparowanych wariantach, jak remiks, ekranizacja, komiks na kanwie danej historii, gra komputerowa, pastisz, parodia, trawestacja, karaoke (dotyczy piosenek), cytat, remake, sequel, reboot czy inny rodzaj przetworzenia, a tu możliwości są nieprzebrane. A nie jest to bynajmniej kulturowy recycling, czyli przetworzenie „materiałów odnawialnych” ze sfery kultury na równoległy okaz kultury. Nie! Najczęściej bowiem w tym procesie zachodzi nie recycling, lecz – downcycling. Rozumiemy przez to pojęcie sprowadzanie pierwotnego dobra kultury do postaci łatwo przyswajalnej pulpy, granulatu, co drastycznie obniża jego wartość.

.Tak więc z poczuciem sytości i wygody mościmy się na stałe w gąszczu symulakrów. Świat realny oglądamy przez mgłę. A ta mgła gęstnieje z każdym sezonem. Nadciąga „infoapokalipsa”? Jeżeli nawet, to możliwe, że jej nadejścia wcale nie zauważymy.

Wiesław Kot

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 3 stycznia 2022
Fot. MediaPunch / Backgrid USA / Forum