Patryk PALKA: Izolacjonizm czy obecność w Europie? USA między Wilsonem a Trumpem 

Izolacjonizm czy obecność w Europie? USA między Wilsonem a Trumpem 

Photo of Patryk PALKA

Patryk PALKA

Historyk i publicysta kierujący działem „Piękno Historii” we „Wszystko co Najważniejsze”. Redaktor „Gazety na Niedzielę”.

Stosunek Donalda Trumpa do NATO oraz wojny na Ukrainie nie jest nowością, ale ma korzenie w tradycji strategicznego myślenia USA, której częścią jest izolacjonizm. Trump chętniej niż inni sięga jednak do wzorców, na których po II wojnie światowej osiadł kurz – pisze Patryk PALKA.

Przez izolacjonizm do statusu mocarstwa. Stany Zjednoczone przed I wojną światową 

.Pierwsza wojna światowa to moment przełomowy w historii relacji amerykańsko-europejskich. Wówczas Stany Zjednoczone po raz pierwszy zaangażowały się w konflikt zbrojny w Europie. Z europocentrycznego punktu widzenia ich ówczesny prezydent, Woodrow Wilson, był człowiekiem, który wyrwał USA z izolacji i rozpoczął nowy etap w historii amerykańskiej polityki międzynarodowej. Wilson rzeczywiście przetarł szlak, którym nikt przed nim nie kroczył. Jako pierwszy zaangażował amerykańskie zasoby w konflikt na kontynencie europejskim. Jego postępowanie dowodziło, że polityka otwarta na sprawy Europy może się Stanom Zjednoczonym opłacić. Udział w I wojnie światowej nie oznaczał jednak zerwania przez USA z polityką izolacjonizmu. 

Warto pamiętać, że Woodrow Wilson sam zaczynał jako izolacjonista. Gdy w 1916 r. ubiegał się o drugą kadencję, startował z hasłem „On [Wilson] trzymał nas z dala od wojny”. Kontynuował tym samym tradycyjną strategię poprzednich prezydentów USA, której podstawowe założenia wyraził już pierwszy z nich, George Washington (Farewell Address z 1797 r.), a następnie – pod postacią spójnej doktryny – James Monroe (1823 r.). Zgodnie z jego koncepcją Stany Zjednoczone nie będą angażować się w sprawy europejskie, ale jednocześnie zastrzegają, że żaden z amerykańskich kontynentów nie może od tej chwili stać się obiektem europejskiej kolonizacji, a wszelkie próby restauracji europejskich wpływów spotkają się ze sprzeciwem USA. W kolejnych dekadach doktryna Monroe została rozwinięta i w praktyce oznaczała, że półkula zachodnia stanowi wyłączną strefę wpływów Stanów Zjednoczonych, której Amerykanie będą bronić z całą stanowczością. Najdobitniej wyraził to Theodore Roosevelt w przemówieniu do Kongresu z 1904 r. Warto przybliżyć fragment tego wystąpienia: 

„Nie jest prawdą, że Stany Zjednoczone odczuwają głód ziemi lub snują jakiekolwiek plany wobec innych narodów półkuli zachodniej – z wyjątkiem takich, które służą ich dobrobytowi. Wszystko, czego pragnie Ameryka, to widzieć sąsiednie kraje stabilnymi, uporządkowanymi i zamożnymi. Każde państwo, którego mieszkańcy prowadzą się dobrze, może liczyć na naszą serdeczną przyjaźń. Jeśli naród pokazuje, że wie, jak działać rozsądnie, wydajnie oraz przyzwoicie w sprawach społecznych i politycznych, jeśli utrzymuje porządek i płaci swoje zobowiązania, nie musi obawiać się ingerencji ze strony Stanów Zjednoczonych. Chroniczne przejawy złej woli lub niemoc, które skutkują ogólnym rozluźnieniem więzi cywilizowanego społeczeństwa, mogą tak w Ameryce, jak i gdzie indziej w ostateczności wymagać interwencji jakiegoś cywilizowanego narodu, a na obszarze półkuli zachodniej zmusić Stany Zjednoczone, by zgodnie z doktryną Monroe, w rażących przypadkach takich wykroczeń lub bezsilności – jakkolwiek niechętnie – działały w charakterze międzynarodowej siły policyjnej”.

.Ten sposób myślenia o amerykańskim interesie w relacjach międzynarodowych przeszedł do historii jako Rooseveltowskie uzupełnienie doktryny Monroe lub doktryna grubej pałki. Z europejskiej perspektywy zaangażowanie Stanów Zjednoczonych Wilsona w sprawy Starego Kontynentu może wydawać się wyjściem z izolacji i otwarciem na świat, ale w praktyce Amerykanie od co najmniej kilkunastu lat przed wybuchem I wojny światowej rościli sobie pretensje do połowy globu. Z punktu widzenia Trzynastu Kolonii, które w 1776 r. zrzuciły brytyjską dominację i utworzyły Stany Zjednoczone Ameryki, kontakty z europejskimi posiadłościami na kontynencie północnoamerykańskim również nie były sprawami wewnętrznymi, ale międzynarodowymi. USA angażowały się w nie bardzo aktywnie, co pozwoliło im już w 1867 r. osiągnąć niemal identyczne granice, jakimi dysponują współcześnie. Amerykański marsz ku potędze od zawsze wiódł przez zaangażowanie w sprawy międzynarodowe, jedynie jego trasa do początków XX w. nie sięgała poza półkulę zachodnią. 

Już u schyłku XIX stulecia Stany Zjednoczone wywalczyły sobie mocarstwową pozycję, prowadząc politykę imperialną wobec mniejszych państw ulokowanych na półkuli zachodniej. W 1898 r. wyparły Hiszpanię z większości posiadłości na Karaibach i Pacyfiku. Filipiny, Portoryko i Guam stały się koloniami USA, natomiast Kuba znalazła się w amerykańskiej strefie wpływów. Przed wybuchem I wojny światowej Stany Zjednoczone miały wszystko, by traktować je jak pierwszorzędnego gracza w rozgrywce międzynarodowej. Pod względem liczby ludności, wielkości terytorium, szybkości rozwoju gospodarczego oraz procentowego udziału w światowej produkcji stali USA zajmowały najwyższą lub prawie najwyższą lokatę – w zależności od wskaźnika. Nie dysponowały armią porównywalną do największych potęg Europy, ale wynikało to wyłącznie z braku zapotrzebowania na wzmożony rozwój w tym zakresie. Możliwości mobilizacyjne Stanów Zjednoczonych oraz ich zdolność do produkcji sprzętu były olbrzymie, czego USA dowiodły w 1918 r. Amerykański Korpus Ekspedycyjny biorący udział w I wojnie światowej błyskawicznie rozrósł się z ok. 200 tys. do ponad 2 mln ludzi. 

Obecność Stanów Zjednoczonych w Europie. Od I wojny światowej do rozpadu ZSRS

.Postępując w duchu specyficznie pojętego izolacjonizmu, Stany Zjednoczone stały się rozwiniętym i bogatym mocarstwem z widokami na pozycję najpotężniejszego państwa globu. W roku 1914 Europa postanowiła popełnić zbiorowe samobójstwo. W teorii wystarczyło jej na to pozwolić i się przyglądać. Dlaczego więc Wilson zrobił wyłom w tradycji i zaangażował się w europejski konflikt? 

Odpowiedź jest bardzo prosta. Amerykanie zaangażowali się w I wojnę światową, ponieważ mieli w tym żywotny interes. Nie chodziło o pokój w Europie i budowę ładu międzynarodowego opartego na sprawiedliwych zasadach – przynajmniej nie w pierwszej kolejności. Gdyby tak było, USA włączyłyby się do walki wcześniej niż w latach 1917–1918. Nie odmawiam Wilsonowi szlachetnych intencji, ale ideały jednego człowieka, nawet prezydenta Stanów Zjednoczonych, to zbyt mało, by pchnąć nowoczesne mocarstwo do wojny. Kluczowa okazała się decyzja Niemiec, by zaproponować Meksykowi sojusz przeciw państwom Ententy w zamian za wsparcie w dążeniach do odzyskania ziem utraconych na rzecz USA w latach 1846–1848. W 1917 r. Amerykanie dowiedzieli się o tym po ujawnieniu przez Brytyjczyków tzw. depeszy Zimmermanna. Postępowanie Cesarstwa Niemieckiego godziło w doktrynę Monroe. Ponadto nieograniczona wojna podwodna, wznowiona przez Niemców w tym samym roku, groziła załamaniem się pozycji Wielkiej Brytanii i zmianą europejskiego status quo w niemiecką przewagę, co stało w sprzeczności z interesem Stanów Zjednoczonych. Połączenie tych dwóch elementów skłoniło prezydenta Wilsona do wypowiedzenia Niemcom wojny. 

Udział w I wojnie światowej zdecydowanie opłacił się Amerykanom. USA umocniły swą pozycję na arenie międzynarodowej, natomiast Europa wyszła z konfliktu osłabiona, bez zdecydowanego zwycięzcy czy państwa zdolnego narzucić pozostałym hegemonię. Stany Zjednoczone nie miały równego sobie konkurenta, o co same zadbały, przystępując do wojny. Nie znaczy to jednak, że zaangażowanie w Europie, a tym bardziej stała obecność na Starym Kontynencie stały się imperatywem amerykańskiej polityki zagranicznej. Interesu Stanów Zjednoczonych nie należy jednoznacznie utożsamiać z biegiem spraw europejskich.

Choć dzięki staraniom prezydenta Wilsona w 1919 r. powstała Liga Narodów, nastroje izolacjonistyczne w kraju oraz opozycja w Kongresie wobec tego pomysłu były tak silne, że USA nie weszły w skład tej organizacji. Aż do 1941 r. USA pozostawały bierne wobec sytuacji w Europie. Nie zmienił tego przewrót frankistów w Hiszpanii, dojście Mussoliniego i Hitlera do władzy ani nawet wybuch II wojny światowej. W latach 1940-1941 w Stanach Zjednoczonych istniała organizacja o nazwie America First Committee, licząca ponad 800 tys. członków i nawołująca do nieangażowania się w konflikt zbrojny na Starym Kontynencie. Dopiero widmo niemieckiej hegemonii – zupełnie realne w 1941 r., połączone ze wzrostem potęgi Japonii, zmusiło USA do ponownej interwencji. Stanom Zjednoczonym wyrośli dwaj potężni konkurenci na arenie międzynarodowej, dodatkowo złączeni sojuszem. Pierwszeństwo Ameryki było zagrożone, wobec czego udział w wojnie stał się nieunikniony. Japoński atak na Pearl Harbor był bezpośrednim powodem dołączenia USA do II wojny światowej, ale udział Stanów Zjednoczonych w tym konflikcie miał znacznie głębsze podłoże strategiczne. 

.Także tym razem zaangażowanie w sprawy europejskie opłaciło się Amerykanom. Ich przewaga gospodarcza, polityczna i militarna nad pozostałymi krajami Zachodu po 1945 r. była bardziej przytłaczająca niż kiedykolwiek przedtem. Tym razem jednak USA nie wycofały się z Europy, tak jak uczyniły po 1918 r. Powód był oczywisty – konkurencja w postaci ZSRS. Zarówno powstanie NATO w 1949 r., jak i późniejsze dążenie Stanów Zjednoczonych, by zapewnić Europie parasol bezpieczeństwa, były motywowane chęcią realizacji interesu USA, polegającego na powstrzymywaniu ekspansji komunizmu i równoważeniu wpływów jedynego mocarstwa zdolnego rzucić im wyzwanie. Pax Americana, czyli pokój w tych częściach świata, gdzie sięgały wpływy Stanów Zjednoczonych, dawał USA wymierne korzyści gospodarcze i polityczne, umacniając ich przewagę nad pozostałymi państwami. Stosunek poszczególnych prezydentów Stanów Zjednoczonych do ZSRS w trakcie zimnej wojny zmieniał się w zależności od kontekstu międzynarodowego, jednak żaden z nich – od Harry’ego Trumana po George’a H.W. Busha – nie myślał o porzuceniu NATO bądź pozostawieniu Sowietom wolnej ręki w Europie. 

Przykładowo Richard Nixon w trakcie kosztownej wojny w Wietnamie dążył do odprężenia (détente) w relacjach z ZSRS. Wychodził z założenia, że w zaistniałych okolicznościach doktryna powstrzymywania Sowietów kosztuje Stany Zjednoczone zbyt wiele. Jego zdaniem w interesie USA było propagowanie ograniczenia zbrojeń przez obie strony konfliktu. Doktryna Nixona zakładała również, że ciężar odpowiedzialności militarnej za obronę własnego kraju powinni ponosić przede wszystkim zainteresowani sojusznicy Stanów Zjednoczonych przy wsparciu USA, a nie odwrotnie. Zgoła odmienne podejście prezentował Ronald Reagan, który zamiast powstrzymywania zaproponował intensyfikację działań na rzecz pokonania ZSRS. Tak różne strategie łączył wspólny cel – chęć realizacji interesu Stanów Zjednoczonych w danym momencie. 

Niezależnie od tego, kto rządził w Waszyngtonie, na Kremlu i w stolicach państw europejskich, stosunki na linii USA-Europa podczas zimnej wojny orbitowały wokół kwestii rywalizacji dwóch supermocarstw. Na tym koncentrowała się administracja Białego Domu i z myślą o tym przygotowywano wielką strategię Stanów Zjednoczonych (U.S. Grand Strategy). W 1991 r. Związek Sowiecki rozpadł się, a tym samym doszło do bezprecedensowej sytuacji w dziejach najnowszych. Na świecie istniało tylko jedno supermocarstwo, z którym nikt inny nie mógł się równać – Stany Zjednoczone. Narodził się system jednobiegunowy.

System jednobiegunowy, czyli świat, który właśnie się kończy

.Po rozpadzie ZSRS Stany Zjednoczone stanęły przed dylematem – jaką strategię obrać w nowej sytuacji międzynarodowej. Dyskusja na ten temat trwa do dziś, a jej najnowszą odsłoną są różne wizje prowadzenia polityki zagranicznej przez dwóch ostatnich prezydentów Stanów Zjednoczonych: Donalda Trumpa i Joe Bidena. 

W latach 90. XX w. zwyciężyła koncepcja hegemonii liberalnej (liberal hegemony), która ukształtowała świat, do jakiego w Europie przywykliśmy. Zakłada ona, że Pax Americana jest dla USA tak korzystny, że należy go utrzymać, nawet mimo olbrzymich kosztów związanych z pełnieniem roli głównego strażnika tego ładu. Stany Zjednoczone powinny zatem wykorzystać przewagę militarną, gospodarczą i polityczną do podtrzymania systemu międzynarodowego o charakterze liberalnym, w ramach którego uzasadnione będzie szerzenie wartości bliskich Amerykanom – takich jak wolny rynek, rządy prawa, wolność jednostki, demokracja – a także użycie siły do ich egzekwowania. By to osiągnąć, Stany Zjednoczone powinny tworzyć sieć wzajemnych powiązań sojuszniczych, a także kreować organizacje międzynarodowe spajające państwa w ramach systemu. Stopniowe rozszerzanie NATO o kraje dawnego Bloku Wschodniego jest przejawem tego właśnie sposobu myślenia. 

Wielka strategia hegemonii liberalnej od samego początku miała wielu przeciwników. Najsłynniejsi to John Mearsheimer i Barry Posen. Ten pierwszy w książkach Tragizm polityki mocarstw i Wielkie złudzenie. Liberalne marzenia a rzeczywistość międzynarodowa krytykuje hegemonię liberalną i promuje strategię równoważenia (offshore balancing). W podobnym tonie wypowiada się Posen, który w książce Restraint. A New Foundation for U.S. Grand Strategy proponuje koncepcję powściągliwości (restraint). Obie strategie zakładają, że Stany Zjednoczone nie powinny angażować się w konflikty poza półkulą zachodnią, chyba że w celu ochrony własnego bezpieczeństwa narodowego. Mearsheimer i Posen inaczej je definiują. Pierwszy dostrzega zagrożenie w potencjalnej hegemonii jakiegokolwiek innego państwa niż USA, na którymkolwiek kontynencie. Jego zdaniem najważniejsze z perspektywy Stanów Zjednoczonych jest przeciwdziałanie zbytniemu wzrostowi potęgi krajów zdolnych do zdobycia hegemonicznej przewagi w regionie. Jeśli to się powiedzie, bezpieczeństwo, bogactwo i przewaga USA będą niezachwiane. Drugi upatruje zagrożeń przede wszystkim w terroryzmie oraz rozprzestrzenianiu broni masowego rażenia. W myśl koncepcji Mearsheimera i Posena USA powinny więc angażować się militarnie poza półkulą zachodnią dopiero wtedy, kiedy miałyby w ten sposób pozbyć się któregoś z wyżej wymienionych problemów. Ich zdaniem militarna obecność w bazach rozlokowanych na całym świecie jest zbyt kosztowna i wbrew temu, co twierdzą zwolennicy hegemonii liberalnej, bilans zysków i strat jest w tym przypadku negatywny dla Stanów Zjednoczonych. Zdaniem Posena w obecnym systemie międzynarodowym mocarstwa pretendujące do rywalizacji z USA nie muszą obawiać się ataku z ich strony, natomiast Ameryka jest zmuszona do ciągłego zwiększania nakładów na obronność. To rodzi paradoks – Stany Zjednoczone prowadzą wyścig zbrojeń same ze sobą, tracąc tym samym przewagi w innych obszarach, które mogłyby być bardziej doinwestowane. W przeciwieństwie do Mearsheimera Posen widzi jednak potrzebę zapewnienia sojuszników, że USA w razie realnego zagrożenia granic przyjdą im z doraźną pomocą, jednak co do zasady o własne bezpieczeństwo powinni troszczyć się sami. Liczy na to, że w ten sposób samodzielny potencjał obronny państw sojuszniczych wzrośnie, a ewentualne antyamerykańskie nastroje, wynikające z wojskowej obecności USA w poszczególnych krajach – zmaleją. 

W obliczu systematycznego wzrostu potęgi Chin, rosnącej roli Indii oraz dążeń Władimira Putina do odbudowy mocarstwowej pozycji Rosji utrzymanie hegemonii liberalnej przez Stany Zjednoczone staje się coraz trudniejsze. W związku z tym poszczególni prezydenci szukają nowych rozwiązań strategicznych – nie zawsze korzystnych dla Europy. Już podczas prezydentury Baracka Obamy USA dokonały „zwrotu ku Azji” (Pivot to Asia). Stało się jasne, że to obszar Indo-Pacyfiku będzie regionem najważniejszej rywalizacji kolejnych dziesięcioleci. Po wybuchu wojny na pełną skalę na Ukrainie w lutym 2022 r. Europa otrzymała jednoznaczne wsparcie Stanów Zjednoczonych, ale jednocześnie podczas szczytu NATO w Wilnie jasno zakomunikowano jej, że USA oczekują znacznego zwiększenia europejskich wydatków na zbrojenia. Prezydent Joe Biden, który nie pozwolił Rosji zająć Ukrainy, w 2021 r. wycofał się z Afganistanu. Z biegiem lat elementy strategii powściągliwości (restraint) coraz częściej pojawiają się w polityce Stanów Zjednoczonych i należy się spodziewać, że ta tendencja zostanie podtrzymana. Nośne hasła Donalda Trumpa, „America First” czy „Make America Great Again”, przydają mu popularności, a to oznacza, że duża część społeczeństwa amerykańskiego tego właśnie oczekuje. Jego stosunek do NATO oraz wojny na Ukrainie nie jest zupełnym novum, ale ma umocowanie w tradycji strategicznej USA. Trump chętniej niż inni sięga jednak do wzorców, na których po II wojnie światowej osiadł kurz. 

.Wszystko wskazuje na to, że świat jednobiegunowy zmierza ku końcowi lub – jak twierdzą niektórzy – już się skończył. Podstawowe pytanie brzmi: po który wariant strategiczny ze swojego bogatego repertuaru sięgną w związku z tym Stany Zjednoczone? Tradycja polityczna mająca korzenie już w czasach Ojców Założycieli pokazuje, że niezależnie od intencji Europejczyków Amerykanie we wszystkich swoich poczynaniach będą się kierować własnym interesem. Po roku 1945 sytuacja międzynarodowa ułożyła się tak, że stała obecność w Europie była Stanom Zjednoczonym na rękę. Podczas pierwszej i drugiej wojny światowej interwencja na Starym Kontynencie również opłacała się Amerykanom, ale w dwudziestoleciu – już nie.

To nie znaczy, że w obliczu „zwrotu ku Azji” USA porzucą NATO. Europa musi być jednak gotowa na przyjęcie przez Stany Zjednoczone postawy bardziej powściągliwej niż w ostatnich dekadach. Nic nie wskazuje na to, że Amerykanie pozwolą Rosji zyskać status europejskiego hegemona. Pytanie tylko, gdzie leży granica rosyjskiej ekspansji, której Stany Zjednoczone nie zaakceptują: na Donie, Dnieprze, Bugu czy Wiśle.

Patryk Palka

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 27 lipca 2024