
Dezinformacja jest zagrożeniem dla naszej demokracji
Platformy technologiczne muszą zrozumieć, że ich decyzje mają wpływ na każdy aspekt życia społecznego – twierdzi Barack OBAMA
.W jednym z najczarniejszych momentów II wojny światowej amerykański filozof Reinhold Niebuhr napisał: „Skłonność człowieka do sprawiedliwości sprawia, że demokracja jest możliwa, ale skłonność człowieka do niesprawiedliwości czyni demokrację konieczną”.
Przeżywamy kolejny burzliwy i niebezpieczny moment w historii. Wszystkich nas przeraziła brutalna inwazja Rosji na Ukrainę – napaść uzbrojonego w broń jądrową despoty na sąsiednie państwo, którego jedyną prowokacją jest pragnienie demokracji i niezależności. Inwazji na taką skalę nie widziano w Europie od czasów II wojny światowej. Wszyscy jesteśmy świadkami śmierci, zniszczeń i przesiedleń, dziejących się tu i teraz, na naszych oczach.
Stawka jest ogromna, a odwaga, jaką wykazali się zwykli obywatele Ukrainy, jest niezwykła i wymaga naszego wsparcia. Niestety wojna na Ukrainie nie toczy się w próżni. Agresja Władimira Putina jest częścią szerszego trendu, nawet jeśli podobny poziom ucisku, bezprawia, przemocy i cierpienia nie zawsze przyciąga taką samą uwagę, jeśli ma miejsce poza Europą.
Śmiałość autokratów i osób aspirujących do roli bezkompromisowych władców wzrosła na całym świecie. Aktywnie obalają demokrację, podważają ciężko wywalczone prawa człowieka, ignorują prawo międzynarodowe.
Oddalanie się od demokracji nie dotyczy wyłącznie odległych krain. Właśnie tutaj, w Stanach Zjednoczonych Ameryki, obserwowaliśmy niedawno, jak urzędujący prezydent zaprzecza jednoznacznym wynikom wyborów i pomaga wzniecić gwałtowne powstanie w stolicy kraju. Mało tego, większość członków jego partii, w tym wielu zajmujących najwyższe urzędy w państwie, nadal podaje w wątpliwość legalność ostatnich wyborów i uzasadnia w ten sposób przepisy wprowadzające ograniczenia w głosowaniu, ułatwiające zanegowanie woli ludności w stanach, w których sprawują władzę Dla tych z nas, którzy wierzą w demokrację i rządy prawa, powinien to być sygnał ostrzegawczy. Musimy przyznać, że co najmniej od czasu zakończenia zimnej wojny demokracje stopniowo popadły w niebezpieczne samozadowolenie.
Nazbyt łatwo przyjęliśmy wolność za rzecz oczywistą. Ostatnie wydarzenia przypominają nam, że demokracja nie jest niezachwiana i nie realizuje się samoistnie. Obywatele, tacy jak my, muszą ją pielęgnować. Musimy o nią dbać i walczyć, a gdy zmieniają się okoliczności, musimy być gotowi do krytycznego spojrzenia na siebie i przeprowadzenia reform, które pozwolą demokracji nie tylko przetrwać, ale i rozkwitnąć.
Nie będzie to łatwe. Do osłabienia instytucji demokratycznych na całym świecie przyczyniło się wiele czynników. Jednym z nich jest globalizacja, która pomogła milionom ludzi wydobyć się z ubóstwa, zwłaszcza w Chinach i Indiach. Jednak wraz z automatyzacją globalizacja doprowadziła również do upadku całych gospodarek, przyspieszyła narastanie globalnych nierówności i sprawiła, że miliony ludzi czują się zdradzone i są wściekłe na istniejące instytucje polityczne.
Współczesne życie cechuje się większą mobilnością i urbanizacją, co dodatkowo wstrząsa społeczeństwami, w tym rodzinami i rolami płciowymi. W naszym kraju obserwujemy stały spadek liczby osób należących do związków zawodowych, organizacji obywatelskich i kościołów – instytucji pośredniczących, które niegdyś pełniły rolę swoistego spoiwa wspólnoty.
Na arenie międzynarodowej wzrost znaczenia Chin, a także chroniczna dysfunkcja polityczna w Stanach Zjednoczonych i Europie, nie wspominając już o kryzysie w 2008 roku, kiedy nieomal doszło do załamania się światowego systemu finansowego, ułatwiły przywódcom innych krajów zdyskredytowanie zalet demokracji. I teraz, gdy wcześniej marginalizowane grupy domagają się dostępu do ważnych stanowisk, politycy znajdują nowych odbiorców staroświeckich haseł o solidarności rasowej, etnicznej, religijnej czy narodowej.
W pędzie, by nas przed nimi uchronić, takie cnoty jak tolerancja i szacunek dla procesów demokratycznych zaczynają być postrzegane nie tylko jako zbędne, ale jako zagrożenie dla naszego stylu życia. Jeśli więc chcemy wzmocnić demokrację, musimy zająć się wszystkimi jej pozytywnymi atrybutami. Musimy opracować nowe modele bardziej inkluzywnego i sprawiedliwego kapitalizmu. Musimy zreformować nasze instytucje polityczne tak, aby głos ludzi był słyszalny, a ich działania miały moc sprawczą. Musimy stworzyć lepszą wizję nas samych i tego, jak możemy żyć razem pomimo dzielących nas różnic.
Dlatego właśnie jestem tu dzisiaj, na kampusie Stanforda, w sercu Doliny Krzemowej, gdzie tak wiele dzieje się w dziedzinie technologii cyfrowych. Jestem przekonany, że obecnie jedną z największych przeszkód w realizacji tych wszystkich zadań, a nawet jednym z największych powodów osłabienia demokracji jest głęboka zmiana, jaka zachodzi w sposobie komunikowania się i korzystania z informacji.
Zacznę od tego, że nie jestem przeciwnikiem technologii, chociaż czasami muszę pytać córki, jak obsługiwać podstawowe funkcje w telefonie. Internet mnie zdumiewa. Połączył miliardy ludzi na całym świecie i sprawił, że gromadzona przez wieki wiedza jest na wyciągnięcie ręki. Znacznie poprawił wydajność naszych gospodarek, przyspieszył rozwój medycyny, otworzył nowe możliwości, pozwolił ludziom o wspólnych zainteresowaniach odnaleźć się nawzajem.
Być może nigdy nie zostałbym prezydentem, gdyby nie takie portale, jak Myspace, Meetup i Facebook, które pozwoliły armii młodych wolontariuszy organizować się, zbierać pieniądze i rozpowszechniać nasze przesłanie. To właśnie dzięki temu zostałem wybrany.
Od tego czasu wszyscy mieliśmy okazję obserwować, jak platformy mediów społecznościowych były wykorzystywane przez aktywistów do wyrażania sprzeciwu, rzucania światła na niesprawiedliwość i mobilizowania ludzi do działania w kwestiach takich jak zmiany klimatyczne czy sprawiedliwość rasowa.
Tak więc internet i towarzysząca mu rewolucja informacyjna doprowadziły do transformacji. Nie ma już powrotu do tego, co było przedtem. Ale jak każdy postęp technologiczny, tak i ten niesie ze sobą nieplanowane skutki, które czasami mają swoją cenę. W tym przypadku widzimy, że nasz nowy ekosystem informacyjny turbodoładowuje niektóre z najgorszych impulsów ludzkości.
Nie wszystkie konsekwencje są zamierzone czy możliwe do uniknięcia. Są one po prostu skutkiem tego, że miliardy ludzi nagle zostały podłączone do jednego globalnego strumienia informacji, działającego całodobowo i dostępnego od ręki. Czterdzieści lat temu konserwatysta ze wsi w Teksasie nie musiał czuć się urażony wydarzeniem w dzielnicy Castro w San Francisco, ponieważ nic o tym wydarzeniu nie wiedział. Mieszkaniec ubogiej jemeńskiej wioski nie miał pojęcia o tym, na co wydają pieniądze Kardashianowie. Dla jednych taki kontakt może być pouczający, czasem nawet wyzwalający, ale inni mogą go odczuwać jako bezpośredni afront wobec swoich tradycji, systemów wierzeń czy swojego miejsca w społeczeństwie. Do tego dochodzi mnożenie się treści oraz rozproszenie informacji i odbiorców. To wszystko sprawia, że demokracja staje się jeszcze bardziej skomplikowana.
Znów cofnę się trochę w przeszłość. Jeśli oglądaliście telewizję w Stanach Zjednoczonych w latach 1960–1990, np. I Dream of Jeannie czy The Jeffersons, to prawdopodobnie byliście widzami jednej z trzech wielkich stacji. Z takim stanem rzeczy wiązały się określone problemy, zwłaszcza brak głosów i perspektyw kobiet, społeczności kolorowych i innych osób spoza głównego nurtu. Jednak wówczas poczucie wspólnej kultury było silniejsze, i – przynajmniej jeśli chodzi o wiadomości – obywatele z całego politycznego spektrum częściej dysponowali wspólnym zestawem faktów, czyli tym, co przekazywali im Walter Cronkite, David Brinkley i inni.
Dziś, rzecz jasna, znajdujemy się w zupełnie innej rzeczywistości medialnej, kreowanej w naszych telefonach. Nie trzeba nawet niczego szukać. W związku z tym wszyscy staliśmy się bardziej podatni na to, co psychologowie nazywają efektem potwierdzenia, czyli tendencją do przyjmowania faktów i opinii zgodnych z naszymi poglądami i odrzucania tych, które im przeczą.
W naszych bańkach informacyjnych nasze założenia, nieuświadomiona niewiedza i uprzedzenia nie są kwestionowane, lecz wzmacniane. Poza tym z natury jesteśmy bardziej skłonni reagować negatywnie na osoby, które przyswajają inne fakty i opinie. Wszystko to pogłębia istniejące podziały rasowe, religijne i kulturowe.
Można więc śmiało powiedzieć, że niektóre z wyzwań, przed którymi obecnie stoimy, są nieodłącznym elementem w pełni połączonego świata. Nasze mózgi nie są przyzwyczajone do przyswajania tak dużej ilości informacji w tak szybkim tempie i wiele osób jest przeciążonych. Jednak nie wszystkie aktualne problemy są produktem ubocznym nowej technologii. Wynikają one również z bardzo konkretnych decyzji podejmowanych przez firmy, które zdominowały internet, a w szczególności przez platformy mediów społecznościowych. Decyzji, które – świadomie lub nie – uczyniły demokracje bardziej podatnymi na zagrożenia.
Dwadzieścia lat temu filarami wyszukiwania informacji w sieci były wszechstronność, trafność i szybkość. Jednak wraz z rozwojem mediów społecznościowych i potrzebą lepszego zrozumienia zachowań ludzi w sieci w celu skuteczniejszej sprzedaży reklam firmy zaczęły zbierać więcej danych. Więcej firm zoptymalizowało się pod kątem personalizacji, zaangażowania i szybkości. I niestety okazuje się, że podburzające, polaryzujące treści przyciągają i angażują odbiorców. Problem pogłębiły inne cechy tych platform. Na przykład sposób, w jaki treści wyglądają w telefonie, oraz zasłona anonimowości, którą platformy zapewniają swoim użytkownikom. W wielu przypadkach uniemożliwia to odróżnienie np. recenzowanego artykułu dr. Anthony’ego Fauciego od szarlatańskiej pochwały cudownego leku.
Jednocześnie złożone czynniki – od porad konsultantów politycznych, przez interesy handlowe, po wywiad obcych mocarstw – mogą manipulować algorytmami platform lub sztucznie zwiększać zasięg zwodniczych lub szkodliwych komunikatów.
Oczywiście ten model biznesowy okazał się szalenie skuteczny. Dla coraz większej liczby z nas wyszukiwarki i platformy mediów społecznościowych to nie tylko okno na świat, ale także podstawowe źródło wiadomości i informacji.
Nikt nie mówi nam, że okno jest zamazane, podlega niewidocznym zniekształceniom i subtelnym manipulacjom. Wszystko, co dostrzegamy, to nieprzerwany strumień treści, w którym rzeczowe informacje, rozrywka i filmiki z kotami wyświetlają się obok kłamstw, teorii spiskowych, pseudonauki, znachorstwa, postulatów białych supremacjonistów, rasistowskich traktatów i mizoginistycznych wynurzeń. Z czasem tracimy zdolność rozróżniania faktów, opinii i fikcji. A może po prostu przestaje nas to obchodzić.
I wszyscy, także nasze dzieci, uczymy się, że aby wybić się ponad tłum, ponad gwar, aby nas lubiano i udostępniano nasze wpisy – a nawet, by uzyskały status wiralu! – warto wzbudzać kontrowersje, oburzenie, a nawet nienawiść, które wyraźnie w tym pomagają.
Przy czym firmy technologiczne i media społecznościowe nie są jedynymi dystrybutorami toksycznych informacji. Wierzcie mi. Spędzam dużo czasu w Waszyngtonie.
W istocie niektóre z najbardziej skandalicznych treści krążących w sieci pochodzą z mediów tradycyjnych. Jednak to właśnie media społecznościowe, dzięki swojej rosnącej dominacji na rynku i naciskowi na szybkość działania, przyspieszyły upadek gazet i innych tradycyjnych źródeł informacji.
Nadal istnieją markowe gazety i czasopisma, a także stacje informacyjne, National Public Radio (NPR – amerykańska organizacja medialna) i inne podmioty, które dostosowały się do nowego środowiska cyfrowego, zachowujące najwyższe standardy rzetelności dziennikarskiej. Ponieważ jednak coraz więcej przychodów z reklam trafia do platform, które rozpowszechniają wiadomości, a nie do redakcji, które je przekazują, czy do wydawców, reporterów i redaktorów – wszyscy odczuwają presję, by maksymalizować aktywność w celu sprostania konkurencji. Reporterzy zaczynają myśleć: „Muszę coś opublikować na Twitterze, bo jeśli tego nie zrobię, mogę stracić pracę”. Tak wygląda środowisko informacyjne, w którym obecnie żyjemy. Nie chodzi tylko o to, że platformy te – a są od tego wyjątki – starają się zachowywać całkowitą neutralność, jeśli chodzi o rodzaj informacji dostępnych na ich stronach i kontaktów nawiązywanych za ich pośrednictwem. Chodzi o to, że w rywalizacji między prawdą a fałszem, współpracą a konfliktem sama konstrukcja tych platform wydaje się pchać nas w złą stronę.
Efekty tego stanu rzeczy wywierają coraz większy wpływ na naszą rzeczywistość. Opracowanie przez naukowców bezpiecznych i skutecznych szczepionek w rekordowym czasie jest niewiarygodnym osiągnięciem. A jednak mimo że szczepionkę przetestowaliśmy klinicznie na miliardach ludzi na całym świecie, około 1 na 5 Amerykanów nadal jest skłonnych narazić siebie i swoje rodziny na niebezpieczeństwo, zamiast się zaszczepić. Ludzie umierają z powodu dezinformacji.
Wspomniałem już o wyborach prezydenckich w 2020 roku. Sam prokurator generalny prezydenta Trumpa oświadczył, że Departament Sprawiedliwości nie znalazł żadnych dowodów na powszechne oszustwo wyborcze. Przegląd kart do głosowania w największym hrabstwie Arizony – zatwierdzony przez kilku odważnych lokalnych republikanów, z których wielu było nękanych i otrzymywało groźby śmierci – potwierdził, że więcej głosów oddano na prezydenta Bidena niż na prezydenta Trumpa. A jednak większość republikanów nadal upiera się, że zwycięstwo prezydenta Bidena nie było prawomocne. To bardzo wielu ludzi.
W Mjanmie dobrze udokumentowano, że mowa nienawiści rozpowszechniana na Facebooku miała swój udział w morderczej kampanii wymierzonej w społeczność Rohingya. W podobny sposób media społecznościowe przyczyniły się do nasilenia przemocy na tle etnicznym w Etiopii i skrajnie prawicowego ekstremizmu w Europie.
Autorytarne reżimy i przywódcy z całego świata, od Chin po Węgry, Filipiny i Brazylię, nauczyli się wykorzystywać platformy mediów społecznościowych do nastawiania własnych obywateli przeciwko grupom, których nie lubią, np. przeciw mniejszościom etnicznym, społeczności LGBTQ, dziennikarzom czy przeciwnikom politycznym. Oczywiście autokraci tacy jak Putin używają tych platform jako broni strategicznej przeciwko krajom demokratycznym, które uznają za zagrożenie.
Ludzie pokroju Putina i Steve’a Bannona rozumieją, że aby osłabić instytucje demokratyczne, ludzie wcale nie muszą wierzyć w rozpowszechniane informacje. Wystarczy zalać publiczny plac narodowy wystarczającą ilością ścieków. Wystarczy zasiać wystarczająco dużo wątpliwości, rozprzestrzenić wystarczająco dużo śmieci i puścić w obieg wystarczająco dużo teorii spiskowych, aby ludzie nie wiedzieli, w co wierzyć.
Gdy społeczność traci zaufanie do swoich przywódców, mediów głównego nurtu, instytucji politycznych, do siebie nawzajem, do istnienia prawdy – gra jest wygrana. I, jak odkrył Putin w drodze do wyborów w 2016 roku, konstrukcja naszych własnych mediów społecznościowych wspiera tego rodzaju misje. Rosjanie mogli badać wzorce rankingowego systemu zaangażowania na Facebooku czy YouTube i manipulować nimi. W rezultacie rosyjscy trolle sponsorowani przez państwo mogli niemal zagwarantować, że jakakolwiek dezinformacja, którą w tych platformach umieszczą, dotrze do milionów Amerykanów. A im bardziej podburzająca jest treść, tym szybciej się rozprzestrzenia.
Niedawno pisałem swoje wspomnienia, w tym refleksje na temat wydarzeń, które doprowadziły do wyboru Donalda Trumpa na prezydenta USA. Pisałem o tym, czego żałuję, czego mogłem nie zauważyć. Nikt w mojej administracji nie był zaskoczony, że Rosja próbowała ingerować w nasze wybory. Robiła to od lat. Zaskakującym nie był również fakt, że w swych działaniach wykorzystywała media społecznościowe.
Przed wyborami poleciłem naszym najlepszym pracownikom wywiadu ujawnić te wysiłki prasie i opinii publicznej. Co jednak wciąż mnie dręczy? To, że nie zdawałem sobie wtedy w pełni sprawy, jak bardzo staliśmy się podatni na kłamstwa i teorie spiskowe, mimo że sam przez lata byłem obiektem dezinformacji.
Putin tego nie zrobił. Nie musiał. Zrobiliśmy to sobie sami.
Zatem – co dalej?
Jestem przekonany, że jeśli nie podejmiemy żadnych działań, obserwowane obecnie tendencje będą się nasilać. Nowe technologie już teraz stanowią wyzwanie dla sposobu, w jaki regulujemy waluty i chronimy konsumentów przed oszustwami. A wraz z pojawieniem się sztucznej inteligencji dezinformacja stanie się jeszcze bardziej wyrafinowana. Widziałem już demonstracje technologii deepfake, która pokazuje na ekranie coś, co wygląda jak ja i mówi rzeczy, których nie powiedziałem. To bardzo dziwne uczucie.
Bez określonych zasad implikacje tej technologii dla naszych wyborów, naszego systemu prawnego, naszej demokracji, reguł postępowania dowodowego, dla całego naszego porządku społecznego są przerażające i niezwykle znaczące.
Na szczęście, o czym jestem przekonany, możliwe jest zachowanie transformacyjnej mocy i obietnicy otwartego internetu przy jednoczesnym ograniczeniu najgorszych wyrządzanych przez niego szkód. Uważam też, że ci z was, którzy należą lub wkrótce będą należeć do społeczności technologicznej – nie tylko jej liderzy korporacyjni, ale także pracownicy na każdym szczeblu – muszą stać się częścią rozwiązania.
Istotą tego miejsca, to, co sprawiło, że Dolina Krzemowa znalazła się na mapie świata, jest duch innowacji. To właśnie on doprowadził do powstania globalnie zintegrowanego internetu i wszystkich jego niezwykłych zastosowań. Okazuje się, że produkt ma pewne wady konstrukcyjne. Oprogramowanie zawiera błędy. Lecz nie musimy tego tak zostawić. Dzięki temu samemu duchowi innowacji możemy ten system ulepszyć.
Chcę więc przedstawić kilka ogólnych sugestii dotyczących tego, jak mogłyby wyglądać prace usprawniające. Zanim jednak to zrobię, pozwolę sobie przedstawić kilka zastrzeżeń, abyśmy nie ugrzęźli na etapie utartych spornych argumentów.
Po pierwsze, firmy medialne, firmy technologiczne czy platformy mediów społecznościowych nie stworzyły podziałów w naszym społeczeństwie – ani tutaj, ani w innych częściach świata. Media społecznościowe nie stworzyły rasizmu ani grup białych supremacjonistów. Nie stworzyły też etnonacjonalizmu, który oczarował Putina. Nie stworzyły seksizmu, konfliktów klasowych, sporów religijnych, chciwości, zazdrości i wszystkich grzechów śmiertelnych. Wszystkie te rzeczy istniały na długo przed pierwszym tweetem czy wpisem na Facebooku.
Rozwiązanie problemu dezinformacji nie uleczy wszystkiego, co doskwiera naszym demokracjom czy rozdziera tkankę naszego świata, ale może pomóc stłumić podziały i pozwolić nam odbudować zaufanie i solidarność, niezbędne dla wzmocnienia naszej demokracji oraz konieczne do walki z mentalnością antykobiecą, z rasizmem w naszym społeczeństwie i do budowania mostów między ludźmi. To da się zrobić.
Po drugie, nie wyplenimy wszystkich obraźliwych lub podburzających treści z internetu. Nie powinniśmy próbować tego dokonać. Wolność słowa leży u podstaw każdej demokratycznej społeczności w Ameryce, a prawo do niej jest uświęcone i zagwarantowane w Pierwszej Poprawce do naszej Konstytucji. Nie bez powodu znalazła się ona na pierwszym miejscu na Karcie Praw.
W kwestii Pierwszej Poprawki jestem niemal absolutystą. Wierzę, że w większości przypadków odpowiedzią na złą mowę, jest dobra mowa. Wierzę, że swobodna, intensywna, czasem antagonistyczna wymiana myśli przynosi lepsze rezultaty i tworzy zdrowsze społeczeństwo. Żaden demokratyczny rząd nie może ani nie powinien robić tego, co robią na przykład Chiny, tj. określać, co ludzie mogą, a czego nie mogą mówić lub publikować, i jednocześnie próbować kontrolować, co mówi się o ich kraju za granicą. Nie jestem też przekonany, że jakakolwiek osoba lub organizacja, prywatna lub publiczna, powinna być obciążana odpowiedzialnością za określenie, kto co usłyszy.
Pierwsza Poprawka jest swoistym mechanizmem kontrolującym władze państwowe. Nie ma ona zastosowania do prywatnych firm, takich jak Facebook czy Twitter, tak samo jak nie ma zastosowania do decyzji redakcyjnych podejmowanych przez „The New York Times” czy Fox News. Nigdy nie miała. Firmy z branży mediów społecznościowych już teraz określają, co jest lub nie jest dozwolone na ich platformach oraz w jaki sposób te treści się na nich pojawiają – zarówno sposób jawny, poprzez moderację, jak i ukryty, poprzez algorytmy.
Problem w tym, że często nie wiemy, jakie zasady rządzą tymi decyzjami. W tak niezwykle ważnej dla interesu publicznego kwestii nie odbyła się żadna istotna publiczna debata i nie ma w jej zakresie praktycznie żadnego demokratycznego nadzoru.
Po trzecie, wszelkie zasady, które wymyślimy, aby regulować rozpowszechnianie treści w internecie, będą wiązały się z oceną wartości. Nikt z nas nie jest w pełni obiektywny. To, co dziś uważamy za niezachwianą prawdę, jutro może okazać się całkowicie błędne. Nie oznacza to jednak, że niektóre rzeczy nie są prawdziwsze od innych ani że nie możemy wyznaczyć granic między opiniami, faktami, niezamierzonymi pomyłkami i celowymi oszustwami.
Rozróżnień tych dokonujemy cały czas w codziennym życiu, w pracy, w szkole, w domu, w sporcie. Możemy robić to samo w odniesieniu do treści internetowych, pod warunkiem że uzgodnimy zestaw zasad, kilka podstawowych wartości, którymi będziemy się przy tym kierować. A zatem w trosce o pełną przejrzystość przedstawiam główne reguły, jakie moim zdaniem powinniśmy wprowadzić.
Zamierzam oceniać wszelkie propozycje dotyczące mediów społecznościowych i internetu pod kątem tego, czy wzmacniają, czy osłabiają perspektywę zdrowej, inkluzywnej demokracji, czy zachęcają do rzetelnej debaty i poszanowania różnic między nami, czy umacniają rządy prawa i samorządność, czy pomagają nam podejmować wspólne decyzje w oparciu o najlepsze dostępne informacje oraz czy uznają prawa, wolności i godność wszystkich naszych obywateli.
Jestem za wszelkimi zmianami, które przyczynią się do realizacji tej wizji. Tak dla jasności – jestem przeciwny wszelkim zmianom, które tę wizję niszczą.
Przyjmując powyższe za punkt wyjścia, uważam, że musimy zająć się nie tylko podażą toksycznych informacji, ale także popytem na nie. Jeśli chodzi o podaż, platformy technologiczne muszą zaakceptować fakt, że pełnią wyjątkową rolę w sposobie, w jaki my, jako naród i ludzie na całym świecie, przyswajamy informacje, oraz że ich decyzje mają wpływ na każdy aspekt życia społecznego. Z tą władzą wiąże się odpowiedzialność oraz – w demokracjach takich jak nasza – potrzeba demokratycznego nadzoru.
Przez lata firmy z branży mediów społecznościowych opierały się tej odpowiedzialności. Nie są pod tym względem wyjątkowe. Każda prywatna korporacja chce robić, co jej się podoba. Dlatego platformy społecznościowe ustawiły się w pozycji podmiotów neutralnych, niemających wpływu na to, co widzą ich użytkownicy. Upierały się, że treści, które ludzie widzą w mediach społecznościowych, nie oddziałują na ich przekonania czy zachowanie (śmiech), mimo że ich modele biznesowe i zyski opierają się na przekonywaniu reklamodawców do czegoś zupełnie przeciwnego.
Natomiast dobre jest to, że prawie wszystkie duże platformy technologiczne uznają swoją odpowiedzialność za treści, jakie się na nich pojawiają, i inwestują w duże zespoły ludzi, którzy je monitorują. Biorąc pod uwagę ogromną ilość treści, strategia ta może wydawać się zabawą podobną do polowania na kreta. Jednak z rozmów z pracownikami tych firm wynika, że szczerze starają się ograniczyć treści nawołujące do nienawiści, zachęcające do przemocy lub stanowiące zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego. Naprawdę się tym przejmują i chcą coś z tym zrobić.
Ale choć moderacja treści pomaga ograniczyć rozpowszechnianie wyraźnie niebezpiecznych treści, nie daje ona wystarczających rezultatów. Użytkownicy chcący szerzyć dezinformację stali się ekspertami w balansowaniu na granicy tego, na co pozwalają opublikowane polityki firm. A w przypadkach takiego balansowania platformy mediów społecznościowych zwykle nie chcą ingerować – nie tylko dlatego, że nie chcą być posądzone o cenzurę, ale także z powodu motywacji finansowej do utrzymania jak największej liczby użytkowników. Co ważniejsze, firmy te są wciąż zbyt ostrożne, jeśli chodzi o to, jak właściwie działają ich standardy i jak ich systemy rankingowe wpływają na to, co trafia do sieci, a co nie.
Niektóre firmy podejmują kolejne kroki w zarządzaniu toksycznymi treściami, eksperymentując z nowymi projektami produktów, które – co jest tylko jednym z przykładów – umożliwiają ograniczenie rozprzestrzeniania się potencjalnie szkodliwych treści. Tego rodzaju innowacje to krok we właściwym kierunku. I choć należy je chwalić, uważam, że tego typu decyzje nie powinny być podejmowane wyłącznie w interesie prywatnym. Te decyzje dotyczą nas wszystkich, dlatego, tak jak w przypadku każdej innej branży mającej istotny wpływ na nasze społeczeństwo, wielkie platformy powinny w pewnym zakresie podlegać nadzorowi publicznemu i regulacjom.
Obecnie wiele debat na temat regulacji prawnych dotyczy artykułu 230 Kodeksu Stanów Zjednoczonych, zgodnie z którym – jak niektórzy z was wiedzą – firmy technologiczne generalnie nie mogą ponosić odpowiedzialności za większość treści zamieszczanych przez inne osoby na ich platformach. Ale spójrzmy prawdzie w oczy – te platformy nie są jak dawni operatorzy telefoniczni.
Choć nie jestem przekonany, że całkowite uchylenie artykułu 230 to dobre rozwiązanie, oczywiste jest, że firmy technologiczne zmieniły się diametralnie w ciągu ostatnich 20 lat. Aby uwzględnić te zmiany, musimy rozważyć modyfikację artykułu 230, włącznie z kwestią, czy platformy powinny być zobowiązane do wprowadzenia wyższych norm dbałości w odniesieniu do reklam pojawiających się na ich stronach.
Przy okazji zaznaczę, iż przekonałem się, że regulacja i innowacja nie wykluczają się wzajemnie. W Stanach Zjednoczonych mamy długą historię nadzorowania nowych technologii w imię bezpieczeństwa publicznego – od samochodów i samolotów, przez leki na receptę, po sprzęt AGD. I choć początkowo firmy zawsze narzekają, że przepisy zdławią innowacyjność i zniszczą branżę, prawda jest taka, że dobre warunki regulacyjne zazwyczaj pobudzają innowacyjność, ponieważ podnoszą poprzeczkę w zakresie bezpieczeństwa i jakości.
Okazuje się, że innowacje mogą sprostać wyższym wymogom. A jeśli konsumenci ufają, że nowa technologia jest dla nich dobra i bezpieczna, chętniej z niej korzystają. Odpowiednio skonstruowane przepisy prawne mogą promować konkurencję i powstrzymywać obecnych decydentów przed wypieraniem innowatorów.
Konieczne jest wprowadzenie mądrej struktury regulacyjnej, opracowanej w porozumieniu z firmami technologicznymi, ekspertami i społecznościami, których dotyczy problem, w tym społecznościami kolorowymi i innymi, które czasem nie mają właściwej reprezentacji w Dolinie Krzemowej. Struktura ta powinna umożliwiać tym firmom skuteczne działanie, a jednocześnie spowolniać rozprzestrzenianie się szkodliwych treści. W niektórych przypadkach standardy branżowe mogą zastąpić regulacje prawne, ale regulacje prawne muszą stanowić element rozwiązania.
Poza tym firmy technologiczne powinny w bardziej przejrzysty sposób informować o tym, jak działają. Tak wiele dyskusji na temat dezinformacji skupia się na tym, co publikują użytkownicy mediów społecznościowych. Tymczasem większym problemem jest to, jakie treści są promowane przez te media. Algorytmy rozwinęły się do tego stopnia, że nikt z zewnątrz nie jest w stanie dokładnie przewidzieć, do czego są zdolne, chyba że ma naprawdę zaawansowaną wiedzę i poświęca dużo czasu na ich śledzenie. Czasami nie wiedzą tego nawet ludzie, którzy tworzą te algorytmy. Bez wątpienia jest to problem.
W demokracji możemy słusznie oczekiwać, że firmy będą poddawać projekty swoich produktów i usług pewnej kontroli. Powinny one przynajmniej być zobowiązane do dzielenia się wiedzą i informacjami na temat swoich produktów z naukowcami i organami regulacyjnymi, których zadaniem jest dbanie o bezpieczeństwo reszty społeczeństwa.
Może się to wydawać dziwnym przykładem – i proszę wegan o wyrozumiałość – ale jeśli firma pakująca mięso ma zastrzeżoną technikę, dzięki której hot dogi są świeże i wolne od szkodliwych dodatków, nie musi ujawniać światu, na czym ta technika polega. Musi jednak poinformować o tym inspektora ds. bezpieczeństwa żywności.
Analogicznie firmy technologiczne powinny mieć możliwość ochrony swojej własności intelektualnej, a jednocześnie powinny przestrzegać pewnych norm bezpieczeństwa, które my jako kraj, a nie tylko same te firmy, uznamy za niezbędne dla większego dobra. Widzieliśmy to już w ustawie o odpowiedzialności i przejrzystości platform (The Platform Accountability and Transparency Act, PATA), zaproponowanej przez dwupartyjną grupę senatorów w Stanach Zjednoczonych. Nie zdarza się to często. Widzieliśmy to także w Europie w ramach aktu o usługach cyfrowych Unii Europejskiej.
Powtarzam – nie oczekujemy, że firmy technologiczne same rozwiążą wszystkie wspomniane problemy. W tych firmach i w tej społeczności są ludzie, którzy w niektórych przypadkach wykazali się nadzwyczaj dobrą wolą, ale to nie wystarczy. Oczekujemy natomiast, że firmy te będą umacniać znaczenie naszych instytucji demokratycznych zamiast je odrzucać oraz że będą pracować nad znalezieniem właściwego połączenia regulacji i standardów branżowych, które wzmocnią demokrację. A ponieważ firmy zdają sobie sprawę z często niebezpiecznego związku między mediami społecznościowymi, nacjonalizmem i działającymi w kraju grupami podżegającymi do nienawiści, muszą współpracować ze środowiskami podatnymi na zagrożenia w celu wprowadzenia skuteczniejszych zabezpieczeń chroniących mniejszości narodowe, etniczne i religijne, bez względu na to, gdzie [firmy te – przyp. tłum.] prowadzą działalność.
Na przykład w Stanach Zjednoczonych powinny one współpracować, a nie pozostawać w konflikcie z grupami, które starają się zapobiegać ograniczaniu praw wyborczych, co w szczególności dotyczy społeczności osób czarno- i brązowoskórych. Innymi słowy, firmy te muszą stosować inne wskaźniki sukcesu poza zarabianiem pieniędzy i zwiększaniem udziału w rynku. Muszą rozwiązać problem, który po części pomogły stworzyć, ale też opowiedzieć się za czymś większym.
Wy, pracownicy tych firm i studenci Stanforda, którzy być może w przyszłości znajdziecie się w ich gronie – macie możliwość popchnięcia spraw we właściwym kierunku. Możecie być orędownikami zmian; możecie być częścią tych przeobrażeń. A jeśli nie, możecie dać wyraz swojej opinii, przechodząc do firm, które starają się postępować właściwie.
Tak wygląda strona podażowa. Teraz porozmawiajmy o stronie popytowej problemu.
Trzeba zacząć od przebicia się przez nasze bańki informacyjne. Zdaję sobie sprawę, że w tym kraju jest cała masa ludzi, którzy mają poglądy diametralnie różne od moich. Wierzcie mi, mówią mi o tym bez przerwy (śmiech). Rozumiem to. Nie sugeruję, że wszyscy mamy spędzać całe dnie na czytaniu opinii, z którymi się nie zgadzamy, lub wyszukiwaniu w mediach przekazów z gruntu sprzecznych z naszymi wartościami. Ale możemy poszerzyć nasze perspektywy.
Niedawno ukazało się ciekawe badanie – tylko jedno, dlatego potraktujcie je z dystansem. Badacze zapłacili dużej grupie osób regularnie oglądających FOX News za oglądanie CNN przez niecały miesiąc. Nie byli to bynajmniej niezdecydowani wyborcy, lecz zagorzali fani Hannity’ego i Carlsona.
Badacze odkryli, że pod koniec miesiąca poglądy ludzi na pewne kwestie, takie jak to, czy głosowanie korespondencyjne powinno być dozwolone lub czy wybór Joe Bidena doprowadzi do większej przemocy wobec policji, zmieniły się o pięć, osiem, dziesięć punktów. Ci ludzie nie zmienili się nagle w liberałów. Jestem pewien, że nadal mnie nie lubią (śmiech). Ale w ramach pewnego marginesu znacząco zmienili swoje poglądy.
Tego rodzaju badania pokazują, że nasze opinie nie są niezmienne. A to oznacza, że nasze podziały również nie muszą być niezmienne, jeśli tylko uda nam się uzgodnić wspólne bazowe cele oraz wspólne podstawy prowadzenia debaty i rozwiązywania sporów.
Podziały istniejące w tym kraju nie znikną w najbliższym czasie, ale informacje, które do nas docierają, historie, które sobie opowiadamy, mogą – jak powiedział Lincoln – rozbudzić lepsze anioły naszej natury. Mogą też rozbudzić te najgorsze. A zdrowa demokracja zależy od tego, czy będziemy karmić nasze lepsze anioły.
Jako obywatele musimy wziąć na siebie odpowiedzialność i stać się lepszymi konsumentami wiadomości, sprawdzać źródła, zastanawiać się, zanim coś udostępnimy. Musimy też uczyć nasze dzieci, by myślały krytycznie i potrafiły oceniać źródła oraz oddzielać opinie od faktów. Wiele okręgów szkolnych w całym kraju stara się rozwijać u dzieci tego rodzaju umiejętności korzystania z mediów – nie z perspektywy ideologicznej, ale w zakresie weryfikacji źródeł. Czy osoba, która pisze na maszynie w piwnicy swojej matki w samej bieliźnie, wydaje się wiarygodnym autorytetem w kwestii zmian klimatu? (śmiech). Umiejętność świadomego korzystania z mediów to coś, co wszyscy powinniśmy wspierać.
Część tego projektu będzie wymagała od nas znalezienia kreatywnych sposobów na ożywienie jakościowego dziennikarstwa, w tym dziennikarstwa lokalnego, ponieważ jednym z wyzwań, przed jakimi stoimy, i jednym z powodów, dla których obserwujemy zwiększoną polaryzację, jest to, że wszystkie media zostały upaństwowione, a co za tym idzie – są bardziej ideologiczne.
W Baltimore, Houston i moim rodzinnym Chicago powstają redakcje informacyjne non profit, których celem jest dostarczanie najważniejszych informacji o wydarzeniach lokalnych i w parlamentach stanowych. Przykład ten pokazuje, że możliwe są nowe modele dziennikarstwa, a także inteligentne rozwiązania, dzięki którym społeczności mogą ożywić lokalne wiadomości.
Firmy z Doliny Krzemowej, które odniosły największe korzyści z rewolucji internetowej, muszą znaleźć sposób, by je [lokalne media, wiadomości – przyp. red.] wesprzeć. Wiem, że Kongres współpracuje z niektórymi z tych firm, aby zastanowić się, w jaki sposób można zwiększyć zyski finansowe dostawców wiadomości lokalnych.
Powinniśmy też pomyśleć o tym, jak budować instytucje obywatelskie dla nowego pokolenia. Wspomniałem o upadku tak zwanych instytucji pośredniczących – związków zawodowych, klubów Rotary czy lig kręglarskich. Tymczasem badania pokazują, że jeśli ktoś uczestniczył w jakiejś organizacji, na przykład w samorządzie uczniowskim, czego ja nie robiłem (śmiech), albo w harcerstwie czy skautingu – czyli w grupach, które umożliwiają młodym ludziom zdobycie umiejętności uczenia się, dyskutowania, głosowania i wspólnego podejmowania decyzji – to jest o wiele bardziej prawdopodobne, że osoba ta będzie chodzić na głosowania i stanie się aktywnym obywatelem. Te nawyki są ważne. Musimy znaleźć sposób, by dać zarówno ludziom młodym, jak i całej reszcie z nas szansę budowania obywatelskiej siły. I musimy wymyślić, jak to zrobić, nie tylko w świecie rzeczywistym, ale także na platformach wirtualnych, gdzie młodzi ludzie spędzają czas.
Jest to jedna z rzeczy, na których skupiamy się w Fundacji Obamy. Wspaniałą pracę wykonują również takie organizacje, jak MIT Center for Constructive Communication, która dokłada starań, by rozmowy w sieci były bardziej cywilizowane i produktywne, oraz News Literacy Project, która tworzy nowe narzędzia pomagające ludziom oddzielać fakty od fikcji.
I wreszcie ważne jest, aby wzmacniać te normy i wartości na skalę międzynarodową. Internet jest globalnie zintegrowany. Ma to swoją wartość, ale jednocześnie oznacza, że kształtując zasady, musimy angażować resztę świata.
Kraje takie jak Chiny i Rosja już próbowały przedstawić demokrację jako niewykonalną, a autorytaryzm jako jedyną drogę do utrzymania porządku. Chiny zbudowały wielki firewall wokół internetu, zamieniając go w narzędzie krajowej indoktrynacji i inwigilacji. A teraz eksportują niektóre z tych technologii i podobnych projektów do innych krajów.
W Rosji Putin przekształcił etnonacjonalizm w broń, wykorzystując dezinformację, prowadząc kampanie nienawiści wobec krajowych przeciwników i delegitymizując samą demokrację. Oczywiście nasilił te działania w ramach wojny na Ukrainie.
Jako wiodąca demokracja na świecie musimy dawać lepszy przykład. Powinniśmy być liderem w dyskusjach toczących się [w tym zakresie – przyp. tłum.] na arenie międzynarodowej, a nie pozostawać w tyle. Obecnie Europa wprowadza jedne z najbardziej szeroko zakrojonych przepisów, które mają na celu uregulowanie nadużyć, jakich dopuszczają się duże firmy technologiczne. Podejście europejskie może nie być do końca odpowiednie dla Stanów Zjednoczonych, ale wskazuje na potrzebę koordynacji naszych działań z innymi demokracjami.
Musimy zabrać głos w tej globalnej rozmowie. Robiliśmy to już wcześniej. Po II wojnie światowej, kiedy widzieliśmy, jak mass media i propaganda podsycały ogień nienawiści, wprowadziliśmy przepisy mające zapewnić zgodność naszego systemu transmisji z zasadami demokracji. Wprowadziliśmy wymóg nadawania określonej liczby programów edukacyjnych dla dzieci, ustanowiliśmy Doktrynę Uczciwości (Fairness Doctrine). W redakcjach wiadomości zmieniono praktyki, aby zmaksymalizować dokładność.
Zadanie, przed którym stoimy dziś, jest jeszcze trudniejsze. Nie możemy wrócić do sytuacji, w której w każdym większym mieście były trzy stacje telewizyjne i redakcje gazet, nie tylko ze względu na mnożące się treści, ale także dlatego, że te treści mogą się teraz błyskawicznie rozprzestrzeniać po całym świecie. Tak, nasze społeczeństwa są dziś o wiele bardziej spolaryzowane niż w latach 50. i 60., tuż po wojnie. Tak, postęp będzie wymagał kompromisów i trudnych wyborów, i nie wszystko uda nam się zrobić od razu. Ale na tym właśnie polega demokracja. Nie będę nadużywał tej metafory, ale pomyślmy o Konstytucji Stanów Zjednoczonych jako o oprogramowaniu do zarządzania społeczeństwem – to naprawdę innowacyjny projekt. Ono również miała na początku kilka poważnych błędów. Niewolnictwo (śmiech). Dyskryminacja całych klas ludzi. Kobiety nie mogły głosować. Nie mogli głosować nawet biali mężczyźni bez majątku, nie mogli być częścią tego, co określa się mianem „my, naród”. Stworzyliśmy więc kilka udoskonaleń: 13. poprawkę, 14. poprawkę, 15. poprawkę, 19. poprawkę. Wciąż doskonaliliśmy naszą unię.
Teraz mamy nowe pokolenie aktywistów, którzy wydają się być gotowi do dalszych starań. Poza Tianą, która mnie przedstawiła, miałem zaszczyt poznać młodych liderów sieci Fundacji Obamy, takich jak Timothy Franklyn – który założył Narodową Szkołę Dziennikarstwa i Dyskursu Publicznego (National School of Journalism and Public Discourse) w Indiach, aby szkolić dziennikarzy zaangażowanych w działania na rzecz sprawiedliwości i demokracji w tym kraju. Poznałem Sandora Lederera z Węgier, założyciela K-Monitor. Jest to grupa, która pomaga przeciętnym obywatelom zrozumieć, w jaki sposób wydawane są publiczne pieniądze, i która sygnalizuje potencjalną korupcję. Poznałem też Julianę Tafur, która wykorzystuje filmy dokumentalne i warsztaty, aby zmniejszyć polaryzację i pomóc Amerykanom połączyć się pomimo różnic.
Młodzi ludzie na całym świecie zdają sobie sprawę z tego, jakim problemem jest polaryzacja. Jednak nie poprzestają na biadoleniu, lecz robią wszystko, co w ich mocy, by ten problem rozwiązać. Reszta powinna pójść w ich ślady.
Ale ci idealistyczni, kreatywni młodzi ludzie będą potrzebowali tych z nas, którzy są już u władzy, tych, którzy jak ja mają platformę umożliwiającą uporządkowanie naszych działań. Jeśli Kongres będzie zbyt spolaryzowany, by cokolwiek uchwalić, prawdopodobnie nie uda nam się osiągnąć takiego postępu, jakiego potrzebujemy. Jeśli zdecydowana większość republikańskich przedstawicieli władzy – z wyjątkiem kilku odważnych osób, których tu nie wymienię, aby nie narażać ich na krytykę z powodu mojej pochwały – będzie upierać się, że nie ma nic złego w twierdzeniu, że wybory zostały skradzione, choć nie mają na to najmniejszych dowodów, to nic z tego nie będzie.
Każdy z nas, niezależnie od tego, czy pracuje w firmie technologicznej, czy korzysta z mediów społecznościowych, czy jest rodzicem, ustawodawcą, czy reklamodawcą na jednej z tych platform, ma teraz okazję, by opowiedzieć się po którejś stronie. Właśnie teraz stoimy przed wyborem. Czy pozwolimy, by nasza demokracja marniała, czy też uczynimy ją lepszą? Oto wybór, przed którym stoimy – wybór, którego warto dokonać.
W początkach istnienia internetu i mediów społecznościowych znajdowanie nowych sposobów na nawiązywanie kontaktów, organizowanie się i bycie na bieżąco sprawiało swoistą radość. Wiązało się z tym bardzo wiele obietnic. Wiem, doświadczyłem tego. A teraz, podobnie jak sama polityka i nasze życie publiczne, media społecznościowe mają w sobie coś ponurego. Jesteśmy fatalistycznie nastawieni do stałego strumienia żółci i jadu, który przez nie przepływa – ale nie musi tak być. Co więcej, jeśli chcemy odnieść sukces, nie może tak być.
Wszyscy mamy szansę zrobić to, co Ameryka zawsze robiła najlepiej, czyli uznać, że nawet jeśli kod źródłowy działa, to status quo już nie. Razem możemy zbudować coś lepszego. Jest to dla nas szansa. Szansa, którą rządy powinny przyjąć i podjąć się rozwiązania wielkiego, ważnego problemu oraz udowodnić, że demokracja i innowacja mogą współistnieć. To szansa, aby firmy zaczęły postępować właściwie. Nadal będą zarabiać pieniądze, ale poczują się lepiej (śmiech). Jest to szansa, aby skłonić pracowników tych firm do właściwego postępowania. Oni widzą, co się w tych firmach dzieje, i chcą poczuć się lepiej. To szansa dla dziennikarzy i ich zwolenników, by zastanowić się, jak zaadaptować stare instytucje i podstawowe wartości, które stanowiły o ich znaczeniu, jak przystosować je do nowych czasów.
Jest to szansa dla nas wszystkich, aby walczyć o prawdę. Nie o prawdę absolutną, nie o prawdę niezmienną, ale o to, o czym w głębi duszy jesteśmy przekonani, że jest prawdziwsze, słuszniejsze. To szansa dla nas, abyśmy podjęli działanie nie z obawy przed skutkami naszej bierności, ale w nadziei na pozytywne rezultaty.
W ciągu ostatnich kilku miesięcy przekonaliśmy się, co dzieje się, gdy społeczeństwo traci zdolność odróżniania prawdy od fikcji. Rozmawiałem na backstage’u z Mikiem McFaulem. Wspominaliśmy nasze spotkanie z aktywistami obywatelskimi, które odbyło się, gdy po raz pierwszy przebywałem w Moskwie jako prezydent. W tym czasie Putin usunął się już z pierwszego planu i wszyscy ci ludzie pracowali nad tym, aby Rosja stała się lepsza. Cofając się myślą do tamtych dni i różnych możliwości, zastanawialiśmy się, co mogłoby się z nim stać.
Do tej chwili osoby kontrolujące informacje w Rosji odwodziły opinię publiczną coraz dalej i dalej od faktów. I nagle prawie jedna czwarta sił bojowych kraju została uszkodzona lub zniszczona w tym, co rząd nazywa – cytuję – „specjalną operacją wojskową”. Oto, co się dzieje, gdy społeczeństwa tracą rozeznanie, co jest prawdą.
Z drugiej strony ostatnie kilka miesięcy pokazało, co może się stać, gdy świat się przeciwstawi. Widzieliśmy to na przykładzie ludzi, w tym niektórych liderów [fundacji – przyp. tłum.] Obamy w Europie, którzy organizują się w mediach społecznościowych, aby pomóc ukraińskim uchodźcom, oferując jedzenie, schronienie, pracę i transport. Widzieliśmy to w armii wolontariuszy działających w internecie, przebijających się przez rosyjską propagandę, by dotrzeć do matek rosyjskich żołnierzy i prosić je o wezwanie Putina, by sprowadził ich synów do domu. Widzieliśmy to również w połączeniu starych i nowych mediów, takich jak wiralowe zdjęcie rosyjskiej dziennikarki telewizyjnej z odręcznym napisem wzywającym do zakończenia wojny.
.Odręczny znak był narzędziem. Telewizja jest narzędziem. Internet jest narzędziem. Media społecznościowe są narzędziem. W ostatecznym rozrachunku narzędzia nas nie kontrolują. To my je kontrolujemy i to my możemy je zmienić. Każdy z nas musi zdecydować, co jest dla niego ważne, a następnie użyć narzędzi, które otrzymał, aby te wartości promować. Uważam, że powinniśmy wykorzystać wszystkie dostępne nam narzędzia, aby zachować dla przyszłych pokoleń nasz największy dar – rząd sprawowany przez ludzi, dla ludzi i przez ludzi. Mam nadzieję, że się ze mną zgadzacie, i czekam na wasze zaangażowanie w tę pracę.
Barack Obama
Tekst wystąpenia na Uniwersytecie Stanforda, 2022. Przekład: Ewelina Rozenek. Tekst ukazał się w nr 42 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].