Konrad WERNER: Krańcowe korzyści z myślenia o tym, o czym nie da się pomyśleć. Kilka słów o ekonomii Tajemnicy

Krańcowe korzyści z myślenia o tym, o czym nie da się pomyśleć. Kilka słów o ekonomii Tajemnicy

Photo of Konrad WERNER

Konrad WERNER

Wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował między innymi w „Synthese”, „Topoi”, „Adaptive Behavior”, „Philosophia”, „Philosophical Papers”, „Constructivist Foundations”. Autor „The Embodied Philosopher: Living in Pursuit of Boundary Questions”.

Drobiazgi mają znaczenie. Punktem odniesienia dla tego, czego nie da się pomyśleć o jutrze, jest dziś. I jest to lekcja myślenia w kategoriach wielkości krańcowych – pisze Konrad WERNER

.„O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” – te słowa kończą Traktat logiczno-filozoficzny Ludwiga Wittgensteina i być może jest to najszerzej znane spośród jego lakonicznych twierdzeń. Odnosi się to do faktu, że wszystkie języki, zarówno te, którymi posługujemy się w praktyce dnia codziennego, jak i te, które konstruują naukowcy, mają swoje granice. Innymi słowy, istnieje dla każdego zbiór faktów, które da się ubrać w słowa, ale żaden z tych języków nie ma zdolności, aby mówić o wszystkim.

Uogólniając tę obserwację, Wittgenstein zwraca uwagę na ograniczenia wszelkiego poznania – na granicę między całą dziedziną faktów zachodzących w świecie, z których każdy może stać się przedmiotem jakiejś wypowiedzi lub percepcji, oraz tym wszystkim, co nie da się ująć w formę faktu. O tej ostatniej dziedzinie co do zasady niczego wiedzieć nie można. Wbrew pozorom rozpoznanie to ma praktyczne, a nawet polityczne konsekwencje. Bo jak mamy, przykładowo, mówić o przyszłym ładzie geopolitycznym – tym, który musi prędzej czy później powstać na gruzach ładu dotychczasowego – skoro żaden składający się nań fakt jeszcze nie zaistniał? Eksperci z przeróżnych think tanków trudzą się nad tym, a problem postawiony przez Wittgensteina jest w tym kontekście pytaniem o warunki sensowności wszelkich długookresowych przewidywań i strategii.

Niedawno rzuciłem w prywatnej rozmowie myśl, że gdy aktualna postać Zachodu przeminie, a Europę zasiedli jakiś nowy miks genetyczny o nieznanych składowych i proporcjach (bo – nie oszukujmy się – nie utrzymamy się długo jako bogaty skansen), to dziedzictwo owego Zachodu przyjmie jakąś nową i ponownie twórczą postać. Mój rozmówca domagał się szczegółów, a ja wyszedłem na niemądrego, nie mogąc podać żadnych. Wszystko bowiem, co mógłbym rzucić w odpowiedzi, nie będzie tym, o co w istocie chodzi. Ale wyobraźmy sobie kogoś żyjącego w schyłkowym Imperium Rzymskim, stawiającego następującą hipotezę: „Gdy to nasze imperium i ten nasz śmieszny panteon staromodnych bóstw się zawali, jacyś nowi ludzie podejmą nasze dzieło w swoim własnym języku, odbudują dziedzictwo Grecji i Rzymu z innych materiałów, innych myśli, z inspiracji nie tyle innych bogów, lecz w ogóle innego typu boskości. I wyrośnie jeszcze coś nowego na tym gruncie, który nam zdaje się już zupełnie jałowy”. Po chwili nasz Rzymianin doda: „Tyle tylko że my zupełnie nie wiemy, jak to będzie wyglądać, i nic o tym nowym świecie powiedzieć nie umiemy”.

Czy z perspektywy czasu nie jest dla nas zupełnie jasne, że taka hipoteza byłaby na jakimś najgłębszym poziomie prawdziwa? Sprawa granic tego, co da się powiedzieć i pomyśleć, jest więc warta… pomyślenia i wypowiedzenia.

.Ktoś powie, że rzeczywistość składa się z faktów, a więc potencjalnie o wszystkim można coś powiedzieć, jeśli nie dziś, to może jutro, gdy gmach naszej wiedzy odpowiednio urośnie. Czym jednak są fakty jako takie? To połączenia rozmaitych przedmiotów w relacje. Faktem jest, że siedzę teraz przy biurku, a więc fakt ów składa się ze mnie, biurka, podłogi, jakichś innych rzeczy i kilku relacji. Faktem jest ulokowanie organizmu w określonej niszy czy szerszym środowisku i tu również mamy na myśli bardzo złożoną sieć relacji. Faktem jest to, że takie a takie napięcie powierzchniowe powstaje między taflą wody a kończynami siedzącego na niej owada – to również pewna relacja. Relacje międzynarodowe z kolei tworzą fakty wojenne albo celno-handlowe.

Można stąd wysnuć wniosek, znów między innymi za Wittgensteinem, że poznajemy dowolne przedmioty dzięki temu, że występują w relacjach z innymi przedmiotami; poznajemy je przez pryzmat faktów. Sam proces poznawania jest przecież również relacją – i faktem.

Kuszące jest jednak takie oto pytanie: jakie są te przedmioty same w sobie, niezależnie od takich czy innych relacji; w tym – niezależnie od relacji poznawania, które angażuje nas, podmioty widzące, słyszące i myślące? Z postawienia tego rodzaju problemu najbardziej znany jest inny filozof, Immanuel Kant. Jaki jest więc kolor róży, gdy nikt na nią nie patrzy? Więcej – jaki byłby kolor róży, gdyby nikt nawet nie mógł na nią spojrzeć; gdyby nie było na świecie żadnego stworzenia wyposażonego w oczy? Zaraz, zaraz – czy w ogóle byłby jakiś kolor? Czy mówienie o kolorach w odniesieniu do takiego świata w ogóle ma sens?

Po chwili takiej intelektualnej gimnastyki zdajemy sobie sprawę, że przedmioty składające się na tak doskonale nam znaną, rzec można, oswojoną rzeczywistość mają dość tajemniczą stronę, o której właśnie nie da się nic powiedzieć. Nie da się podejrzeć, jak wygląda dowolny przedmiot, gdy… nikt nań nie patrzy, gdy jest niejako sam ze sobą. I nie da się nic powiedzieć o przedmiotach wziętych niezależnie od… mówienia o nich. Oto granica wszelkiego języka, o której poucza nas Wittgenstein.

Ale Wittgenstein tej sprawy nie odkrył; raczej znalazł nowy język dla mówienia o granicach języka. Bo weźmy choćby tzw. teologię apofatyczną sprzed tysiąca i więcej lat i weźmy najbardziej tajemniczy byt, o jakim (nie) da się pomyśleć, tj. Boga (o ile istnieje). W zasadzie panuje konsensus w tradycji Kościoła, że ile byśmy się nagadali, ile traktatów teologicznych byśmy napisali – Bóg jest ostatecznie nie do ogarnięcia skończoną myślą. Nie zmienia to jednak faktu, że te wszystkie tomiszcza rozważań o Bogu powstały i będą powstawać.

Skądinąd rozwój myślenia religijnego też antycypował wittgensteinowską doktrynę poznawczej dostępności faktów, a więc układów relacji między przedmiotami i niedostępności przedmiotów wziętych w izolacji. Ostatecznie Trójca Święta jest właśnie systemem relacji niejako odpowiadającym na naszą potrzebę posiadania jakiegoś myślowego uchwycenia, „czym” ewentualny Bóg jest (pisał o tym młody teolog Joseph Ratzinger w znakomitej książce Wprowadzenie w chrześcijaństwo).

Jaki zatem pożytek z myślenia o tym, o czym w zasadzie nie da się pomyśleć?

.Mówienie bywa więc niekiedy zmaganiem się – walką z ograniczeniami. Widać to choćby u samego Wittgensteina, który wprawdzie zalecał milczenie w odniesieniu do wszystkich tradycyjnych problemów filozoficznych i bodaj kilkakrotnie porzucał działalność filozoficzną – tylko po to, aby do niej po jakimś czasie obsesyjnie wracać. Na to nie ma rady. Ale morał stąd płynący nie dotyczy tylko naszej psychologii i umiłowania dla przedsięwzięć, które koniec końców muszą okazać się jałowe. Jest w tym pewna ukryta mądrość, którą w zupełnie innym kontekście odkryli… ekonomiści. Kto by się spodziewał. Chodzi o ideę wielkości krańcowych, a w zasadzie nie o samą ideę, lecz o rozpoznanie faktu, że to właśnie wielkości krańcowe tak naprawdę liczą się najbardziej w długookresowej perspektywie, gdy mowa o długotrwałych procesach, takich jak wzrost gospodarczy, produkcja, konsumpcja czy obsługa długu.

Krótko powiedzmy, w czym rzecz, najlepiej od razu na przykładzie. Produktywność to jedna z najważniejszych kategorii w analizie gospodarki. Można ją zmierzyć jako ilość wyprodukowanego dobra (to może być cokolwiek, np. krzesło albo mikroprocesor) w stosunku do jakiejś jednostki pracy, np. jednego robotnika albo jednej maszyny w określonym czasie. Rozwijająca się firma staje więc przed problemem optymalnej wielkości załogi albo zakupu optymalnej liczby maszyn. Szefostwo będzie więc zainteresowane tym, jak zmieni się produkcja wraz z zatrudnianiem kolejnych pracowników. Z reguły jest bowiem tak, że gdy jeden pracownik wytwarza, powiedzmy, dwie jednostki dobra na godzinę, to wraz z zatrudnieniem kolejnego będziemy mieli cztery, wraz z kolejnym sześć dóbr na godzinę, a może i osiem, jeśli jakoś przeorganizujemy pracę takiej trzyosobowej załogi. Niemniej zatrudnienie kolejnego może nie doprowadzić wcale do spodziewanej liczby dziesięciu lub więcej dóbr, lecz wzrost jedynie do dziewięciu. A zatrudnienie piątego robotnika będzie zupełnie bezproduktywne. To zjawisko nazywa się malejącą produktywnością krańcową. Analizując każdy z tych kroków w powiększaniu załogi, pracodawca interesował się więc tym, jak się zmienia produktywność wraz z każdym nowym pracownikiem.

Podobnie można mówić o krańcowych wielkościach wielu rodzajów, np. intensywności oburzenia lokalnej społeczności wraz z pojawieniem się pierwszego nielegalnego graffiti na ścianie kamienicy. To oburzenie może nawet wzrastać wraz z każdym kolejnym aktem wandalizmu, aż do momentu, gdy będzie mniej więcej niezmienne, co można by nazwać efektem malejącego oburzenia krańcowego, zupełnie analogicznie do efektu malejącej produktywności krańcowej. I tak oto dochodzi do trwałego upadku wielu niegdyś urokliwych okolic – w wyniku zobojętnienia.

Wracając do granic tego, co da się powiedzieć i pomyśleć, i do prób ich forsowania – moim zdaniem tutaj także liczą się wielkości krańcowe. Zakładam tu, że obszar tego, co da się powiedzieć, a więc suma naszych doświadczeń, wiedza naukowa, środki wyrazu literackiego i artystycznego – to wszystko nieustannie się zmienia i pomimo różnych „wzlotów i upadków” przejawia generalny, wielowiekowy trend wzrostowy. Taki ostrożny wniosek zdaje się płynąć z historii idei, a nawet obszerniej, z historii życia – jego wzrastającej w toku ewolucji złożoności. Skoro tak, to granice tego, co da się powiedzieć i pomyśleć, nie są ustalone raz na zawsze, lecz w każdym kolejnym kroku tej ewolucji znajdują się w innym miejscu. Następnie na potrzeby tego wywodu przyjmijmy, że istnieją jakieś jednostki myśli, np. „treściodekada” czy coś podobnego („treściogodzina” wydaje się zbyt mikroskopijną jednostką), analogicznie do czynników produkcji podzielonych m.in. na maszyny i pracowników. To oczywiście żartobliwa propozycja, ale wniosek z tego wywodu wydaje mi się względnie istotny.

Proponuję więc następującą hipotezę: w każdym momencie rozwoju naszego myślenia o świecie (wiedzy, percepcji, wyobraźni itp.) można postawić pytanie, do czego doprowadzi jeszcze niezaistniałe dołożenie kolejnej jednostki myśli, np. kolejnej treściodekady. Do czego doprowadzić może dołożenie kolejnej treściodekady w rozwoju naszej refleksji nad ustrojem państwa? Do czego doprowadzi kolejna treściodekada naszego myślenia o Bogu i wyobrażania sobie Jego boskiej natury?

To pytania o trendy zmian – o to, co ekonomiści wybierają do reprezentowania wielkości takich jak produktywność czy koszty krańcowe w postaci pochodnych odpowiednich funkcji. To bardzo solidna robota naukowa i nie spodziewam się, aby podobną dało się wykonać dla wittgensteinowskich granic języka i poznania. Niemniej dla filozofa i każdego amatora myślenia to bardzo przydatna metafora: w naszych refleksjach krańcowych, tj. w krańcowych przekroczeniach granic naszego dzisiejszego obrazu świata, pragniemy znaleźć „wykres” trendu, aby przynajmniej mgliście przygotować się na nieznane, które nadejdzie jutro.

.Istnieje sposób myślenia, który określiłbym mianem ideologii taniej tajemnicy. Bóg jest Tajemnicą, powiada się, a więc w zasadzie nie ma znaczenia, czy będziemy za aborcją lub przeciw albo czy będziemy odprawiać mszę po łacinie, czy nie, bo przecież niepojęty twórca Wszechświata jest i tak ponad te wszystkie sprawy… W jakimś sensie to prawda i w moim przekonaniu rację mógł mieć Jerzy Nowosielski, gdy mówił, że nie obawia się upadku Kościoła, bo wierzy, że Chrystus w jakiejś postaci i tak się człowiekowi ukaże. W domyśle – być może w postaci dla nas dziś niewyobrażalnej. Zgoda. Więcej – jeśli to prawda, to prawda ta ma naprawdę moc wyzwalającą z wszelkich ideologii oraz idolatrii. Ale drobiazgi mają znaczenie. Punktem odniesienia dla tego, czego nie da się pomyśleć o jutrze, jest dziś – to lekcja myślenia w kategoriach wielkości krańcowych.

Może być więc tak, że gdybyśmy przenieśli się wehikułem czasu pięćset lat do przodu, to bylibyśmy jak ów Rzymianin w stosunku do nas – napotkana forma kultury chrześcijańskiej i szerzej pojętego Zachodu, włącznie z moralnością, byłyby dla nas nierozpoznawalne. Z tego płynie istotnie wniosek o względnej tylko istotności wszelkich dzisiejszych obrazów świata i doktryn, ale nie płynie stąd prosty wniosek o ich nieistotności. Bo jedyny wehikuł czasu w dziedzinie języka, myślenia i obrazów świata, jaki naprawdę mamy, to owe próby ujrzenia trendu, który umożliwiłby nam choćby nieprecyzyjną estymację wielkości krańcowej w postaci następnej treściodekady. Ta zaś za punkt wyjścia bierze dzisiejszy stan faktyczny i nie może odeń abstrahować w poszukiwaniu jakichś wielkości absolutnych. Wielkości krańcowe to wszystko, na co możemy się zdobyć. Tylko tyle i aż tyle. To swoista ekonomia Tajemnicy – do przemyślenia na wakacje.

Konrad Werner

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 18 lipca 2025