Jan ROKITA pożegnał się z czytelnikami „Dziennika Polskiego” i „Gazety Krakowskiej”. Od września jego felietony - co tydzień we „Wszystko co Najważniejsze”

Jan Rokita -

Jan ROKITA rozstał się w ten weekend z czytelnikami „Dziennika Polskiego” i „Gazety Krakowskiej”. Napisał tam przez lata 456 felietonów dekodujących rzeczywistość. Od września cotygodniowe felietony Jana ROKITY będą publikowane we „Wszystko co Najważniejsze”. Aby ich nie ominąć – warto zapisać się na cotygodniowy sobotni newsletter.

Luksus własnego zdania Jana ROKITY we „Wszystko co Najważniejsze”

– Jan ROKITA to jeden z mądrzejszych Polaków, absolutny top analizy polskiej i europejskiej rzeczywistości politycznej. Mieszkając w Bieszczadach, otoczony książkami i różami, może pozwolić sobie na luksus własnego zdania. Tak zresztą będzie nazywał się jego cykl na łamach „Wszystko co Najważniejsze” – powiedział Eryk MISTEWICZ, prezes Instytutu Nowych Mediów (wydawcy „Wszystko co Najważniejsze”) branżowemu portalowi „Wirtualne Media” [LINK].

O czym będzie pisał Jan ROKITA?

.Co fascynuje Jana ROKITĘ i o czym warto pisać? W dzisiejszym polskim życiu publicznym martwią go najbardziej dwie rzeczy. Tak przedstawił to w pożegnalnym felietonie dla „Dziennika Polskiego i „Gazety Krakowskiej”: 

„Pierwsza – to jakiś zdumiewający upadek dobrych obyczajów, co (jak uczy historia) w życiu narodów zawsze zwiastuje marną przyszłość. Kiedy angażowałem się w politykę w latach 90 XX wieku, w kręgu takich ludzi, jak Bronisław Geremek czy Jerzy Turowicz, nie sądziłem, że  jeszcze za mojego życia tak bardzo zmienią się obyczaje. I że minister edukacji, i to w dodatku kobieta, odnosić się będzie publicznie do stanowiska polskich biskupów knajackimi słowami: „To wycie o kasę”. Albo też, że politycy polscy będą wydawać oświadczenia (jak ostatnio pewna wrocławska posłanka) tylko po to, aby podzielić się swoją euforyczną satysfakcją z powodu młodzieży, która nauczyła się śpiewać piosenki z refrenem „J***ć PiS”. (…). Druga rzecz, która mnie martwi – to jakaś nasza dziwna zapiekłość w sabotowaniu i rozwalaniu instytucji państwa.

O tych i o innych moich nadziejach i niepokojach będę nadal dla Państwa pisać w felietonach na łamach tygodnika „Wszystko co Najważniejsze”. A na razie: do widzenia!”.

W każdą sobotę rano felietony Jana ROKITY w tygodniku „Wszystko co Najważniejsze” bezpośrednio na Państwa laptopach, tabletach i smartfonach. Aby ich nie ominąć, zapisy w tym miejscu: [LINK].


.Jan ROKITA, filozof polityki, prawnik, publicysta, działacz opozycji solidarnościowej, poseł na Sejm RP w latach 1989-2007, były przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej, wykładowca akademicki, od dawna współpracuje z „Wszystko co Najważniejsze”. Przedstawiamy Państwu dotychczasowe teksty tego Autora.

Ciężki marsz przez dwie dekady

.Na temat tego, iż dawna merytokratyczna Unia Europejska, która była otwarta zarazem na idee konserwatywne, liberalne, lewicowe, jest jedynie cieniem przeszłości na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Ciężki marsz przez dwie dekady„. Zwraca on w nim również uwagę, że obecnie paliwem procesu integracji europejskiej pozostaje wyłącznie rewolucyjna ideologia progresywizmu.

„Kiedy równo dwadzieścia lat temu Polska zyskiwała członkostwo Unii Europejskiej, większość z nas była skłonna traktować ten akt jako proste dopełnienie wyzwolenia kraju spod sowieckiej dominacji i wynikającego stąd geopolitycznego przesunięcia ze Wschodu na Zachód. Sam wtedy tak myślałem i choć dziś musiałbym już do takiego stylu myślenia wnieść parę istotnych korekt, to nadal sądzę, że w owych pierwszych latach XXI wieku ani nie tkwiliśmy w błędzie, ani też nie dokonaliśmy fałszywego wyboru”.

„Życie w Unii – czyli w europejskiej części wspólnoty demokratycznego Zachodu, politycznie ściśle związanej z Ameryką – musiało być w tamtym czasie traktowane jako oczywistość, do której aspirowali w Europie praktycznie wszyscy, zaś politycznym problemem była tylko skrywana rywalizacja o to, komu uda się te aspiracje spełnić wcześniej, a kto będzie musiał jeszcze wlec się w kolejce oczekujących. Tę oczywistość potwierdzały nawet nieliczne przypadki krajów z własnej woli pozostających poza Unią, takich jak Szwajcaria czy Norwegia – bajecznie bogatych, a mimo to de facto zmuszonych do uznania swego dziwacznego statusu „członków bez praw członkowskich”, gdyż nie potrafiły żyć poza dominującym na kontynencie unijnym jednolitym rynkiem. Pojęcie „brexitu” jeszcze w ogóle nie istniało, antyunijne partie polityczne wydawały się europejską egzotyką, a same instytucje unijne sprawiały wrażenie merytokracji, otwartej zarówno na konserwatywne, lewicowe, jak i liberalne nurty ideowe, rywalizujące ze sobą na narodowych scenach państw członkowskich. To wszystko było raptem dwie dekady temu, ale to przecież była inna niż dziś Europa, no i po prawdzie – całkiem inny świat”.

Trocadero, nie tak daleko od Concorde

.Na temat wpisania przez Francę do własnej konstytucji tzw. „prawa do aborcji”, na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście ” Trocadero, nie tak daleko od Concorde„. Autor pochylił się w nim również nad tym jak na tę decyzję francuskich władz zareagowały światowe i polskie media.

„Echo paryskiego 4 marca rozległo się więc nie bez przyczyny po całym świecie. A i w Polsce, tak przecież zawsze wrażliwej i odpowiadającej z entuzjazmem na każdy paryski poryw wolności, odzew i tym razem był wyraźny, w postaci ostro formułowanych politycznych żądań: „Wolność aborcji natychmiast!” i „Precz z Hołownią!” Udała się też Macronowi świadomie zaprogramowana konfrontacja paryskiej proklamacji z regresem wolności aborcyjnej, następującym w Ameryce po ubiegłorocznym orzeczeniu tamtejszego Sądu Najwyższego. W preambule do aktu wydanego w Wersalu napisano, że swoboda aborcyjna jest jednym z „tych praw i wolności, które dla nas są najcenniejsze, a mogą zostać zagrożone”. I nie było chyba na świecie komentatora, który nie pojąłby aluzji: to Rewolucja Francuska po raz kolejny okazuje swą postępową i wolnościową wyższość nad Rewolucją Amerykańską”.

„Wiele światowych mediów opublikowało charakterystyczne zdjęcie, zrobione przez fotografa Adnana Farzata w dniu 4 marca na Placu Trocadero. Tam ustawiony został wielki ekran, na którym na żywo pokazywano bieg zdarzeń w wersalskiej Sali Kongresowej. Na tej fotografii w tle widać monumentalną statuę marszałka Focha na koniu, a przed nią wielki tłum ludzi oglądających widowisko – młodych, ładnych, podnieconych dziejącym się na ich oczach „patosem nowości”. Z tego tłumu profesjonalny fotograf wyłuskuje na pierwszy plan roześmianą dziewczynę z zaróżowionymi z emocji policzkami i stojącego obok niej chłopaka, który spuścił z uszu słuchawki i entuzjastycznie bije brawo. Pod zdjęciem podpis: „Moment, który zelektryzował Francję”. Przypatrywałem się jakiś czas tej fotografii, a nawet skopiowałem ją sobie do pamięci laptopa. Przez chwilę zdawało mi się nawet, że jakaś, choćby cząstkowa empatia wobec radości ludu z Trocadero, a także jego dumy z Francji jako latarni postępu, mogłaby być kluczem do zrozumienia współczesności, przyznaję – czasem coraz trudniejszej do pojęcia”.

„I wtedy przypomniałem sobie niegdysiejsze odwiedziny w paryskim Hôtel Carnavalet, koło Bastylii, gdzie mieści się Muzeum Historii Paryża. Zapamiętałem stamtąd niewielkich rozmiarów kolorową akwafortę nieznanego artysty z ostatniej dekady XVIII wieku, zatytułowaną „Fin tragique de Marie Antoinette d’Autriche – Reine de France, exécutée le 16 Octobre 1793”. Grafika utrwala moment, kiedy kat wymachuje przed ludem obciętą dopiero co głową królowej”.

Zamordowani za ludzką dobroć

.Na temat zbrodni w Markowej i głównego jej sprawcy Eilerta Diekena dowodzącego egzekucją rodziny Ulmów, który po wojnie uniknął sprawiedliwości, na łamach „Wszystko Co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Zamordowani za ludzką dobroć„. Autor opisuje w nim dramatyczne szczegóły zbrodni, które ujawniają dlaczego niemieccy oprawcy postanowili również rozstrzelać małe dzieci Ulmów.

„Dziesiątego września 2023 roku polska rodzina, złożona z męża, żony i ich siedmiorga małych dzieci, zostaje ogłoszona błogosławioną. Są to Józef i Wiktoria Ulmowie, których wraz z ich wszystkimi dziećmi w marcu 1944 roku rozstrzelano na podwórku ich domu w polskiej wsi Markowa, leżącej dziś na pograniczu Polski i Ukrainy. Ich jedyną winą było to, że przez półtora roku ukrywali i żywili w swoim domu dwie rodziny żydowskie, łamiąc w ten sposób niemieckie prawo, które w okupowanej przez Niemców Polsce nakazywało każdego Żyda wydać w ręce władz, tak by te mogły niezwłocznie pozbawić go życia”.

„Nie ustalono nigdy, kto doniósł niemieckim władzom, iż rodzina Ulmów nie stosuje się do tego prawa. W każdym razie przybyli do Markowej żandarmi faktycznie stwierdzili obecność ośmiorga Żydów w polskim domu, więc na miejscu zabili obie rodziny żydowskie jako wyjęte spod prawa. Następnie rozstrzelali Józefa i Wiktorię Ulmów, po czym (jak opowiedział jeden ze świadków) chwilę zastanawiali się, co zrobić z ich licznymi dziećmi. Ponoć jednak doszli do wniosku, iż „aby wioska nie miała z nimi kłopotu”, lepiej również wszystkie je zabić. Główny oprawca – niemiecki porucznik Eilert Dieken, dowodzący egzekucją – nie był nawet członkiem partii hitlerowskiej NSDAP, więc po II wojnie światowej jako „zwykły Niemiec” służył w policji demokratycznych Niemiec Zachodnich i umarł wiele lat później, otoczony rodziną i szacunkiem swoich niemieckich sąsiadów”.

„Historyczne okoliczności tamtego wydarzenia są często zapominane albo przeinaczane. W lecie 1941 roku, po inwazji Hitlera na Sowiety, Niemcy postanowili jako pierwszych zgładzić Żydów żyjących od wieków na rozległych terenach okupowanego państwa polskiego. Masowe egzekucje całych miasteczek i wsi żydowskich rozpoczęto od wschodnich kresów państwa, by wkrótce stworzyć pierwsze obozy zagłady w Bełżcu, Sobiborze i Treblince, zlokalizowane w ówczesnym centrum okupowanego terytorium Polski. Wkrótce jednak okupanci zauważyli, że podbite narody zaczęły pojmować całą grozę nowej niemieckiej polityki, a dzięki pomocy Polaków, Białorusinów, Ukraińców – będących obywatelami okupowanego państwa polskiego – coraz liczniejszym Żydom udaje się znaleźć ocalenie” – pisze Jan ROKITA.

Czy znów mamy się kryć z naszymi przekonaniami?

.O tym, że we współczesnym świecie tak fundamentalna dla demokracji wartość jak wolność słowa jest zagrożona ze strony tego nurtu ideowego, który niegdyś nosił ją na sztandarach, tj. nominalnego liberalizmu, w tekście „Czy znów mamy się kryć z naszymi przekonaniami?” pisze Jan ROKITA.

„W poniedziałek 27 listopada 2023 r. ultraliberalny premier Leo Varadkar (nb. pół-Hindus i manifestacyjny gej, co tu jest nie całkiem bez znaczenia) wystąpił z pakietem projektów ustawodawczych, mających na przyszłość sparaliżować możliwość tego rodzaju zaburzeń. A w tym pakiecie – to nas tu tylko interesuje – znalazł się projekt mający w nowy sposób regulować zakres wolności słowa. „Myślę, że dla każdego, kto mógł jeszcze w to wątpić, jest teraz oczywiste, że nasze prawo o podżeganiu do nienawiści jest po prostu nieaktualne” – mówił Varadkar. „Przestało ono być aktualne w dobie mediów społecznościowych i potrzebujemy w ciągu paru tygodni nowego prawa, gdyż winnymi są zarówno social media, jak i poszczególne osoby publikujące w sieci wiadomości i obrazy podsycające nienawiść i przemoc. A my musimy mieć takie prawo, aby móc ich ścigać” – konkludował irlandzki premier”.

„Ów irlandzki projekt jest dlatego tak interesujący, że dobrze odzwierciedla dominujący pogląd na granice wolności słowa, jaki wyznają współcześni europejscy „liberałowie” (o ile ten termin cokolwiek jeszcze znaczy), a także europejska lewica. Ustawa odkrywczo definiuje „nienawiść”, za którą w Irlandii będzie można pójść do więzienia. Mówi tak: „Nienawiść – oznacza nienawiść do kogokolwiek ze względu na jego chronione cechy”, a do tych cech zalicza m.in. rasę, narodowość, a także… „transpłciowość oraz płeć inną niż męska i żeńska”. Możliwe znamiona nowego przestępstwa to na przykład: „Przygotowywanie bądź posiadanie materiałów, które mogą posłużyć do nawoływania do nienawiści”. Przy czym zakłada się przy okazji rewolucyjne odwrócenie ciężaru dowodu w procesie karnym (co uważano dotąd w Europie za historyczne osiągnięcie epoki Oświecenia): to oskarżony musi udowodnić, że nie nienawidzi albo że nienawistne materiały, jakie przy nim znaleziono, nie miały być pokazywane komukolwiek innemu. Jeżeli bowiem już ktoś coś takiego ma przy sobie, to (jak mówi projekt) „można zasadnie założyć, że zamierza to rozpowszechniać”.

„W chwili, gdy piszę ten tekst, nie wiem, czy ustawa Varadkara zacznie naprawdę obowiązywać w Irlandii; być może na obecnym etapie historii Europy jest odrobinę zbyt radykalna i nazbyt pospiesznie antycypuje przyszłe idee. Ale rozumiem polityczny mechanizm, dzięki któremu mogła zostać zgłoszona przez irlandzkiego premiera. Antyimigracyjne zamieszki 23 listopada wykorzystano tu oczywiście jako pretekst, aby wreszcie móc przedstawić i uzasadnić takie nowe reguły korzystania z wolności słowa, które odebrałyby tę wolność konserwatywnym przeciwnikom ideowym premiera Varadkara. Jeśli bowiem liberalny rząd chce mieć prawny instrument, aby móc stawiać przed sądem i skazywać na więzienie kogoś, kto w smartfonie nie skasował mema przeciw zalewowi islamskich imigrantów, albo też kogoś innego, kto nieopatrznie ujawnił się z przekonaniem, iż kobieta i mężczyzna to dwie odmienne płcie – to oczywiście nie idzie takiemu rządowi o żadne rozruchy ani zamieszki uliczne. I także zapewne nie o masowe wsadzanie do kryminału zwykłych ludzi, którzy w smartfonach mają Bóg wie co (oczywiście po to, by pokazywać to znajomym), bo przecież taki pomysł mógłby zrodzić spore polityczne kłopoty w demokratycznym kraju. O co więc chodzi takiemu rządowi? To jasne: o zastraszenie i uciszenie ideologicznych przeciwników, tak by zaczęli się kryć ze swoimi przekonaniami. I by w końcu pojęli, że wolność słowa jest co prawda rzeczą świętą, ale wyłącznie w granicach dopuszczalnej w nowoczesnym społeczeństwie postępowej „narracji”.

„Irlandzki premier Varadkar jest zwiastunem tego kierunku, a jego projekt ustawy o „mowie nienawiści” wyraziście pokazuje nowy model prawnej regulacji granic wolności słowa, do którego dążą współcześni „liberałowie”. Z perspektywy historii wygląda to na złośliwy paradoks, ale rozsądek podpowiada, że nowa rzeczywistość skazuje europejskiego konserwatystę na podnoszenie rabanu w obronie wolności słowa we wszystkich, nawet jej najbardziej obrazoburczych i anarchicznych przejawach. W szczególności w obronie tego, co postępowcy chcą zdezawuować i wykluczyć z debaty jako „mowę nienawiści”. Powód jest prosty: im szerzej uda się różnym Varadkarom zakreślić ściganą prawnie strefę „mowy nienawiści”, tym większa rzesza zwykłych, trzeźwo patrzących na świat ludzi zostanie zmuszona po prostu do ukrywania się ze swoimi przekonaniami. W Polsce żyje zresztą jeszcze sporo takich, którzy zdążyli za młodu przećwiczyć ten mechanizm. O to chodzi Varadkarowi. I głowę sobie dam uciąć: taka ma być ideowa misja nowego urzędu nadzorczego Unii Europejskiej” – pisze Jan ROKITA.

Rozmach ataku na praworządność jest niespotykany

.Na temat bezprecedensowego w nowożytnej historii Europy oblicza polskiego kryzysu praworządności proceduralnej pisze Jan ROKITA w tekście „Rozmach ataku na praworządność jest niespotykany„.

„Prawdę mówiąc, uznanie supremacji woli politycznej ponad proceduralnym gorsetem jest chyba odwiecznym marzeniem każdej władzy, która chciałaby przecież bez przeszkód osiągać swoje cele. Tyle tylko, że w demokratycznej Europie, po doświadczeniu wykorzystania tak modnych i postępowych u początków XX wieku postulatów tzw. „ruchu wolnego prawa” do zbudowania w Niemczech prawniczej legitymizacji terroru, sam pomysł bardziej „wolnomyślnego” traktowania legalizmu w imię interesu publicznego, uznano za iście szatański”.

„I tak z czasem staropruski, rygorystyczny koncept proceduralnego Rechtsstaat trafił do traktatów, stanowiących podwaliny integracji europejskiej. Zaś gwarancją politycznego dlań respektu miały się stać coraz liczniejsze i coraz bardziej wpływowe międzynarodowe sądy i trybunały. Powojenny europejski dogmatyzm proceduralny zmniejszył generalnie pole skuteczności polityki, rodząc zjawisko nazwane „politycznym imposybilizmem”. Za to trybunały, które miały stać na straży sformalizowanego legalizmu, z czasem wyrodziły się – przyznać trzeba, dość nieoczekiwanie – w jurystokrację, przekształcającą ideę Rechtsstaat w zdeprawowane narzędzie walki o polityczną hegemonię postępowych sędziów”.

„Polski kryzys praworządności proceduralnej jest pierwszym w powojennej Europie wstrząsem całego tego systemu o takiej skali. Warto mu się zatem uważnie przyglądać z nastawieniem analitycznym, albowiem – tego już dziś jestem pewien – niesie on ze sobą zwiastuny politycznej przemiany o dziejowym znaczeniu. Z tej historycznej perspektywy dwa aspekty tego kryzysu są szczególnie interesujące, gdyż noszą charakter precedensów. Pierwszy – to zastosowany przez nową władzę w Polsce nowatorski modus operandi, który chętnie nazwałbym „ograniczonym stanem wyjątkowym”. Każdy kto liznął na studiach takich przedmiotów jak analiza polityczna albo filozofia prawa, wie dobrze, iż stan wyjątkowy, rozumiany jako zawieszenie mocy obowiązującej ustaw w imię nadrzędnej „racji stanu”, jest w jakimś sensie naturalnym w polityce prawem suwerena, świadczącym właśnie o jego suwerenności. Nie ma dwóch zdań co do tego, że w życiu narodów są takie wartości, dla ochrony których warto i należy zawieszać moc ustaw” – pisze Jan ROKITA.

Polski uniwersalizm

.Na temat politycznego dziedzictwa polskiego uniwersalizmu, który miał doniosłe konsekwencje dla historii Europy Środkowo-Wschodniej, pisze Jan ROKITA w tekście „Polski uniwersalizm„.

„Ale tylko trochę młodsze są dwa inne europejskie uniwersalizmy, niesłusznie traktowane jako mało znaczące, gdyż peryferyjne: skandynawski i polski. Historycznie mają one zakorzenienie w epoce wielkiego przełomu, pomiędzy wiekami średnimi i nowożytnością. Dwie XIV-wieczne unie: skandynawska, zawarta na zamku w szwedzkim Kalmarze, oraz polsko-litewska, uzgodniona na zamku w Krewie na Białorusi – wyznaczają początki tych dwóch, tak doniosłych dla kształtu Europy uniwersalizmów. Unia kalmarska pozostaje do dziś dnia punktem odniesienia dla głębokiego poczucia politycznej wspólnoty, jakie każdego dnia obserwujemy wśród Skandynawów. Z kolei unia krewska stworzyła najbardziej trwałe, bo istniejące aż przez cztery stulecia, olbrzymie państwo w Środkowo-Wschodniej Europie, będące politycznym związkiem Polaków, Ukraińców, Białorusinów i Litwinów”.

„Fenomen tamtej unijnej państwowości polegał na tym, że na rozległych połaciach wschodniej Europy (aż po dzisiejszy Donbas, o który toczy się krwawa wojna) roztaczała ona niebywały jak na tamten świat porządek polityczny, oparty na demokracji szlacheckiej, rządach prawa i tolerancji religijnej. Z perspektywy historii można powiedzieć, że samo istnienie owego unijnego państwa „wypychało” na dalekie rubieże Europy zarówno wschodnie despotie tatarskie, które w wiekach średnich podporządkowały sobie całą wschodnią Europę, jak i rodzące się właśnie wtedy moskiewskie „samodzierżawie”. A zarazem potęga polityczna i militarna Rzeczypospolitej (bo tak zwykli tamto swoje państwo nazywać ówcześni obywatele) tworzyła przez długi czas coś na kształt „strefy bezpieczeństwa”, umożlwiającej rozwój cywilizacyjny Europy Środkowo-Wschodniej. Kiedy w XVIII wieku tamto unijne państwo utraciło zdolność gwarantowania bezpieczeństwa tego olbrzymiego obszaru, nastąpiła wspólna dziejowa katastrofa Polaków, Ukraińców, Białorusinów i Litwinów. Na długie lata wszystkie te narody znalazły się pod władzą tyranii, nie tylko nieznających idei wolności jednostki, ale dążących przemocą do ich zniszczenia i wyzucia z tożsamości”.

Opuszczenie i wymazywanie

.O tym, że szczególna polska wrażliwość na rosyjską pełnoskalową inwazję na Ukrainę ma związek z historyczną traumą opuszczenia Polski przez sojuszników we wrześniu 1939 r., pisze Jan ROKITA w tekście „Opuszczenie i wymazywanie„.

„Jeśli ktoś chce dziś pojąć sens polskiej wrażliwości na inwazję Ukrainy, musi najpierw sięgnąć do nie tak znów odległych dziejów Europy Środkowo-Wschodniej. Odrodzona po I wojnie światowej Polska miała zaledwie nieco ponad dwadzieścia lat, gdy w 1939 roku została napadnięta przez Niemców i Rosjan. W ciągu następnych lat obaj okupanci podjęli krwawą próbę zniszczenia polskiej narodowej elity oraz wymazania polskiej kultury i narodowej odrębności. Co istotne, nim rozpoczęła się tamta inwazja, Polska miała mocne sojusze i wojskowe gwarancje ze strony demokratycznych mocarstw: Francji i Wielkiej Brytanii. Owe sojusze i gwarancje zadziałały jednak tylko formalnie. To znaczy – Paryż i Londyn wyraźnie powiedziały, że są po stronie Polski, ale nie kiwnęły palcem, aby pomóc obronić się napadniętemu aliantowi. A kiedy w piątym roku okupacji w Warszawie wybuchło polskie powstanie, zachodni alianci, do których dołączyła już wówczas Ameryka, tak długo zastanawiali się i spierali o to, jak by tu wspomóc powstańców, aż powstanie upadło, a stolica Polski została zburzona”.

„Kiedy w 2022 roku Rosjanie napadli Ukrainę, odrodzone państwo ukraińskie miało raptem kilka lat więcej niż Polska w 1939 roku. W jednym i drugim przypadku politycznym celem inwazji było zniszczenie państwa, które dopiero podnosi się z wieloletniej niewoli, i tak naprawdę ciągle jest jeszcze in statu nascendi. Napastnikowi chodzi bowiem o to, aby podważyć jego prawo do politycznej egzystencji, nim jeszcze zdąży się na nowo zbudować i wzmocnić. Świętując ówczesny upadek Polski, napastnicy określili ją mianem „bękarta traktatu wersalskiego”, chcąc w ten sposób zakwestionować wobec całego świata samo prawo do istnienia państwa polskiego na mapie Europy. W lutym 2022 r., podczas transmitowanej w telewizji uroczystości kremlowskiej, władca Rosji ogłosił Ukrainę jakimś wariackim „wymysłem bolszewików”, tłumacząc Rosjanom i światu, że czegoś takiego jak Ukraina i naród ukraiński nigdy naprawdę nie było i dotąd nie ma. A po roku wojny wiemy już z całkowitą jasnością, że inwazji Ukrainy towarzyszył szerszy plan: było nim zniszczenie ukraińskiej elity patriotycznej i wymazanie ukraińskiej kultury. W Moskwie uważa się bowiem, że Ukraina to prowincja rosyjska, która nie wiedzieć czemu stawia opór swojemu „naturalnemu” rosyjskiemu przeznaczeniu”.

„Pod jednym względem Ukraina w 2022 r. jest w wyraźnie lepszej pozycji niż Polska w roku 1939. Choć bowiem przed inwazją nie udało jej się zyskać twardych sojuszów ani wojskowych gwarancji, to jednak w krytycznym momencie swej historii nie została osamotniona. Dostała coś więcej niż dyplomatyczne, czyli słowne poparcie wolnego świata: dostała broń. Co prawda z wielkimi oporami, gdyż nie tylko w Europie, ale także w Ameryce długo zastanawiano się nad tym, czy realne militarne wsparcie napadniętego kraju się opłaca. Po dłuższym wahaniu Ameryka i Europa uznały jednak, że chcąc nie chcąc, nie mają innego wyjścia, jak zaryzykować wysyłkę ciężkiej broni. No a potem okazało się, że jak się zacznie wysyłać broń, to nie sposób przestać wysyłać z czasem coraz to nowej i coraz to lepszej broni. Bo coraz trudniej pogodzić się z tym, że ci, którym daliśmy możliwość samoobrony, wykrwawią się tylko, ale się jednak nie obronią, gdyż daliśmy im tej broni zbyt mało, zbyt ostrożnie, zbyt późno” – pisze Jan ROKITA.

Zielone przeobrażenie polskiej prowincji

.Na temat tego w jaki sposób powinno zostać osiągnięte zielona transformacja polskiej wsi i rolnictwa, na łamach „Wszystko co najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Zielone przeobrażenie polskiej prowincji„.

„Polska wieś mogłaby być producentem ekologicznej żywności, a produkty niezatrute chemicznie mogłyby być dostępne także w prowincjonalnych sklepach. Ale zależne to jest od ukierunkowania polityki rozwojowej państwa. Jest to bowiem proces kosztowny i wieloletni, wymagający rewitalizacji skażonej gleby, zielonych nawozów, a przede wszystkim wsparcia państwa w pozyskiwaniu rąk do pracy. „Zielone rolnictwo” (jakkolwiek brzmi to paradoksalnie) wymaga celowych programów rządowych, które dziś mogłyby wpisywać się jako polski, suwerenny model udziału w odgórnie forsowanym w Brukseli europejskim „zielonym ładzie”. Niestety, choć do dyspozycji są nieoczekiwanie dwukrotnie większe niż w poprzedniej siedmiolatce fundusze rozwojowe, obowiązkowo ukierunkowane właśnie na „zielony ład”, polski rząd wykazuje obojętność na pogarszający się stan zwłaszcza taniej, schemizowanej żywności. W tzw. „założeniach wykonawczych” Ministerstwa Rozwoju pośród licznych „programów transformacyjnych” nie ma ani słowa o zielonym przekształcaniu rolnictwa i produkcji żywności, a gdy idzie o walkę z brudem i skażeniem przestrzeni – są tylko inwestycje w segregację śmieci, co w żaden sposób nie załatwia problemu przestrzeni publicznej na wsi. Trudno przypuścić, by takie plany mógł mieć resort rolnictwa, który był, jest i zapewne będzie w przyszłości siedliskiem lobby zadowolonego z takiej degradacji i schemizowania polskiego rolnictwa i żywności”.

„Prawdę mówiąc, dwa raporty NIK opublikowane na ten temat w 2019 i 2020 roku są materiałami, które w zbiorowej świadomości Polaków powinny wywołać efekt wstrząsu. Pokazują one bowiem z jednej strony skalę trucia żywności chemią (52 proc. ogółu produktów spożywczych), w tym substancjami o udokumentowanej szkodliwości dla zdrowia. A także systemową nieudolność rządowych agencji, które potrafią badać skażoną sałatę przez 84 dni, a truskawki 43 dni (czyli dawno po tym, jak poszły na rynek i zostały zjedzone). Okazuje się, że w Polsce badamy per capita 10 razy mniej próbek żywności niż np. w Bułgarii. Realnie jednak efekt owych raportów jest żaden. Do ludzi z prowincji taka wiedza i tak nie dociera, telewizja Jacka Kurskiego o niej milczy, bo to być może antypisowska dywersja, a wielkomiejską elitę stać na kupowanie żywności w elitarnych sklepach ekologicznych. Podobnie rzecz ma się z brudem i skażeniem przestrzeni publicznej: wielkomiejskie zamknięte osiedla dla elity lśnią porządkiem i czystością, a wieś, zwłaszcza ta w trójkącie środkowo-wschodnim, oswojona jest z faktem, że przestrzeń publiczna (w tym także gleba i powietrze) jest swoistym wspólnym śmietnikiem”.

„Zielone przeobrażenie polskiej prowincji, a wraz z nim impuls hamujący chemiczne trucie polskiej żywności to niestety skomplikowany program, wymagający reform instytucji, pieniędzy, a przede wszystkim dłuższego czasu politycznej stabilności. Bez poważnej przebudowy agend rządowych, samorządowych i obowiązujących praw, a także bez dużych nakładów środków publicznych – zły stan rzeczy będzie się w Polsce utrwalać. A wraz z nim utrwalać się będą rozwarstwienia jakości życia elit i prowincji. Perspektywa trzech lat stabilnych rządów formacji zorientowanej na interes polskiej prowincji mogłaby być w tej mierze przełomem. Nie wiadomo tylko jednego: czy ekipa Mateusza Morawieckiego chciałaby w ogóle takiego przełomu” – pisze Jan ROKITA.

Pamięć o Wołyniu

List Trzynastu wybitnych Ukraińców zaczynał się od szlachetnej „prośby o wybaczenie za popełnione zbrodnie i krzywdy”. Zwracali się do nas z prośbą, byśmy nazbyt pryncypialnie nie podejmowali „jakichkolwiek niewyważonych deklaracji politycznych” w kolejną rocznicę Rzezi Wołyńskiej – pisze na łamach „Wszystko co Najważniejsze” Jan ROKITA.

W tekście pod tytułem „Pamięć o Wołyniu” filozof polityki przypomina „osiemdziesiąt lat temu bojownicy Ukraińskiej Powstańczej Armii przystąpili do akcji masowego zabijania Polaków żyjących na Wołyniu. W krótkim czasie spalono setki polskich wsi, zabijając mężczyzn, kobiety i dzieci. Nowe badania historyczne, w tym zwłaszcza prowadzone z wielką dbałością o historyczny szczegół śledztwo IPN, nie pozostawiają wątpliwości, że w 1943 roku część spośród ówczesnych przywódców ukraińskich zaplanowała i zarządziła wykonanie czystki etnicznej na Polakach, zamieszkujących od stuleci na ukrainnych kresach. Plan ów był wzorowany nie na czym innym, jak na równolegle prowadzonym „ostatecznym rozwiązaniu” kwestii żydowskiej przez Niemców, a moment został wybrany z politycznym rozmysłem, gdy po Stalingradzie siły niemieckie znalazły się w rozsypce, ustępując z obszaru Ukrainy. Tak właśnie precyzował cel owej akcji, w znanym historykom rozkazie, dowódca UPA na Wołyń i Polesie – osławiony Kłym Sawur – nakazywał „wykorzystać dogodny moment odchodzenia wojsk niemieckich”, aby „przeprowadzić wielką akcję likwidacji polskiego elementu”.

Wielkie czyszczenie przeszłości

.Na temat wymazywania i usuwania znacznej części historii w liberalnym zachodnim świecie, pisze Jan ROKITA w tekście „Wielkie czyszczenie przeszłości„.

„Jeszcze niedawno trudno byłoby przypuścić, że w cywilizowanym i liberalnym świecie z taką siłą może objawić się dążność do wymazywania i czyszczenia przeszłości. Wydawało się bowiem, że ciągle nazbyt świeże jest doświadczenie rozkładu sowieckiego panowania w Europie, któremu towarzyszyły mocne moralnie i przenikliwe myślowo diagnozy takich zabiegów, dokonywanych na zbiorowej historii. W sławnej antyutopii George’a Orwella polityczne panowanie nad kształtem przeszłości zostało przecież zdemaskowane jako inicjalne źródło totalitaryzmu. A skonstruowana przez Józefa Mackiewicza kategoria „zwycięskiej prowokacji” umożliwiła precyzyjną analizę związku pomiędzy zakłamaniem tego, co przeszłe, a zbrodniami dokonywanymi w teraźniejszości”.

„Z kolei przenikliwy psychologiczny opis homo sovieticus przez Aleksandra Zinowiewa (który skądinąd na stare lata zszedł na myślowe manowce) otworzył nam oczy na skalę destrukcji umysłu i sumienia człowieka odciętego od wiedzy i rozumienia swojej historii. To wszystko jest dziś na tyle dobrze znane, nauczane w szkołach i na uniwersytetach, że tak łatwe odrzucenie całej tej wiedzy przez nową XXI-wieczną lewicę na pierwszy rzut oka musi zdać się czymś niepojętym. Tym bardziej że jadowite szyderstwo z czyścicieli przeszłości towarzyszy naszej kulturze od jej zarania. Za ojca trzeba by tu uznać nie kogo innego, jak Arystofanesa, który po to, by ludzie odrzucili bogów olimpijskich, a za swych nowych bogów uznali… ptaki, każe tak odmienić ludziom ich własną historię, iżby jej mitycznym początkiem stało się prazrodzenie rodu ptaków przez Erosa.

„Z kolei przenikliwy psychologiczny opis homo sovieticus przez Aleksandra Zinowiewa (który skądinąd na stare lata zszedł na myślowe manowce) otworzył nam oczy na skalę destrukcji umysłu i sumienia człowieka odciętego od wiedzy i rozumienia swojej historii. To wszystko jest dziś na tyle dobrze znane, nauczane w szkołach i na uniwersytetach, że tak łatwe odrzucenie całej tej wiedzy przez nową XXI-wieczną lewicę na pierwszy rzut oka musi zdać się czymś niepojętym. Tym bardziej że jadowite szyderstwo z czyścicieli przeszłości towarzyszy naszej kulturze od jej zarania. Za ojca trzeba by tu uznać nie kogo innego, jak Arystofanesa, który po to, by ludzie odrzucili bogów olimpijskich, a za swych nowych bogów uznali… ptaki, każe tak odmienić ludziom ich własną historię, iżby jej mitycznym początkiem stało się prazrodzenie rodu ptaków przez Erosa” – pisze Jan ROKITA.

Pucz imitowany

.Na temat wojskowego zamachu stanu, który został przeprowadzony 13 grudnia 1981 roku przez Wojskową Radę Ocalenia Narodowego, w tekście „Pucz imitowany” pisze Jan ROKITA.

„Po tym, jak sowieckie Biuro Polityczne odmówiło polskim komunistom „sojuszniczej” zbrojnej interwencji, stanęli oni w obliczu wyzwania samodzielnego stłumienia pokojowej insurekcji dziesięciu milionów członków „Solidarności”. Jako innowacyjną metodę tej operacji wymyślili… pucz wojskowy, najwyraźniej zauroczeni licznymi udanymi przewrotami pułkowników w Afryce i Ameryce Łacińskiej. W systemie sowieckim armia była zawsze narzędziem partii; innowacja polskich komunistów polegała na tym, iż teraz miało się stać odwrotnie. Ten dziwaczny projekt polityczny miał przejść do historii Europy jako ostatni pomysł na ratowanie gnijącego komunizmu, chociaż był uwikłany w niezbywalny paradoks. Polscy komuniści, sami trzymając cały czas pełnię władzy, nie mieli bowiem przeciw komu zrobić autentycznego zamachu stanu. Logicznie rzecz biorąc, musieliby go zrobić przeciw sobie samym. Dlatego wymyślili innowacyjny scenariusz puczu imitowanego”.

„Już wcześniej zatem, w ramach przygotowań do puczu, usunięto cywilnego pierwszego sekretarza, stawiając na czele partii komunistycznej dowódcę armii – gen. Jaruzelskiego. Kiedy w nocy 13 grudnia pucz się rozpoczął, szef partii, a zarazem przywódca „zamachowców” kazał się przebrać grupie swoich akolitów w mundury, po czym klasycznym wzorem porządnych puczów z Afryki czy Ameryki Łacińskiej – ogłoszono ich nazwiska jako juntę wojskową, która odtąd będzie trzymać pełnię władzy. Podobna maskarada odbyła się w kontrolowanej przez partię telewizji. Tam spikerów w nocy ubrano w mundury oficerskie i od wczesnego rana, już jako „puczyści”, ogłaszali oni zarządzenie stanu wojennego, odczytując długą listę czynów (od strajku po kolportaż ulotek), za które odtąd miała grozić kara śmierci, wydana oczywiście w trybie doraźnym przez sąd wojskowy. Jak w prawdziwym puczu, wyprowadzono na ulice miast czołgi, ale nie po to, by zdobywały gmachy rządu czy telewizji, lecz by koncertowały się wokół kopalń, stoczni i hut, gdzie „Solidarność” proklamowała strajk”.

„O ile bowiem w centrum władzy pucz wyglądał niczym groteskowa maskarada przebierańców, to wobec społeczeństwa objawił się najzupełniej realną i długotrwałą falą przemocy. Kogo tylko policji politycznej udało się wyłapać tamtej nocy spośród tysięcy działaczy „Solidarności” – tego bez wyroku aresztowano na podstawie wcześniej przygotowanych list proskrypcyjnych. Strajkujące fabryki zdobywano siłą, czasem (jak na Śląsku) strzelając do robotników z ostrej amunicji, niczym w Chicago 1 maja 1886 roku. Niższej rangi oficerów komunistycznej armii rozesłano po kraju jako „komisarzy-puczystów”, przejmujących władzę nad urzędami państwowymi i firmami. To ostatnie zwłaszcza okazało się na dłuższą metę katastrofą: majorowie i porucznicy postawieni w roli faktycznych szefów firm w krótkim czasie doprowadzili polską gospodarkę, i tak już będącą w kryzysie, do całkowitej ruiny” – pisze Jan ROKITA.

Intelektualiści na służbie

.Na temat kasty powstałej w Polsce po II wojnie światowej kasty „intelektualistów publicznych”, która była dziełem komunistów, pisze Jan ROKITA w tekście „Intelektualiści na służbie„.

„W Polsce nie było też w zasadzie figury „intelektualisty publicznego”, tak charakterystycznej dla klimatu francuskich debat o polityce. Czyli wybitnego pisarza, filozofa lub historyka idei, który by jednocześnie był stałym i uważnym współtowarzyszem polityki, regularnie publikującym książki dociekające głębszego sensu bieżącego życia politycznego i diagnozujące szlaki, którymi naród winien postępować na przyszłość. Takiego Malraux, Sartre’a, Arona czy Zemmoura. W II Rzeczypospolitej bezwzględny duchowy prymat w polityce wiedli narodowcy i piłsudczycy, ale ich myślowymi latarniami nie byli bynajmniej żadni intelektualiści, lecz dwaj partyjni wodzowie, wokół których toczyło się tak naprawdę całe życie idei”.

„Dopiero komuniści po II wojnie światowej, wzorem sowieckim, stworzyli po raz pierwszy w Polsce własną kastę rzeczywiście wybitnych „intelektualistów publicznych”, od Krońskiego i Schaffa po Kotta i Kołakowskiego, obdarzając ich przy tym sporymi przywilejami. Ale zdaje się, że ta operacja nie wyszła ówczesnemu reżimowi na dobre, skoro to właśnie w tym kręgu zrodził się później rewizjonizm i tzw. „demokratyczna opozycja”, walnie przyspieszająca rozkład i upadek systemu. Dziś wiadomo już bez wątpliwości, że także francuskie doświadczenie z „intelektualistami publicznymi” miało się okazać co najmniej ambiwalentne. Z jednej strony niewątpliwie czynili oni przez lata francuskie życie publiczne wyjątkowo żywym i myślowo inspirującym; z drugiej jednak – to oni mają walny wkład najpierw w ekspansję bolszewizmu w państwach demokratycznych, a później w wepchnięcie Francji w postmodernistyczny kryzys i impas, który tak żarliwie demaskuje teraz „młoda i wściekła” Eugenie Bastie”.

„Przez jakąś chwilę, na przełomie epok komunizmu i wolnej Polski, można było mieć wrażenie, że myślowe towarzyszenie przez intelektualistów polskiej polityce okazuje się jakimś nowym i trwałym fenomenem. Ale była to iluzja, którą z perspektywy czasu można by nazwać „postkomunistyczną złudą”. „Solidarność” wciągnęła do polityki, a także na jej obrzeża całe tabuny profesorów i artystów, którzy jednak wkrótce potem stali się bardziej kulą u nogi polskiej polityki aniżeli jakimś ożywczym źródłem jej autorefleksji i publicznej debaty. Niektórzy z nich okazali się w polityce zagubionymi „dziećmi we mgle”, inni przestraszonymi agentami policji politycznej dawnego reżimu, jeszcze inni liczyli na udział w nieformalnej politycznej koterii, dzięki której mogliby zaspokoić własną potrzebę uznania i dostępu do przywilejów” – pisze Jan ROKITA.

Bunt periojków. O szczepionce, która daje wolność

.Na temat szczepionek na COVID-19, planowanych w 2021 r. przez Unię Europejską tzw. „paszportów zdrowia”, na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Bunt periojków. O szczepionce, która daje wolność„.

„Oto mamy jeszcze jedną, całkiem nową odsłonę prastarego dylematu między bezpieczeństwem i wolnością. Prezydent Francji mówi stanowczo: „Nie zaakceptuję systemu, który uzależniałby dostęp do tego czy innego kraju od jakiegoś certyfikatu”. Mniej jednoznacznie, ale w podobnym duchu wypowiedziała się niemiecka kanclerz. Jednak w przypadku Niemców rychło okazało się, że znany z pragmatyzmu rząd w Berlinie zdążył już rozpisać i rozstrzygnąć przetarg na skonstruowanie owego „certyfikatu”, który już nawet zaczął eksperymentalnie działać w Bawarii i Szwabii. Problemu nie widzą natomiast – jak się zdaje – technokraci z Komisji Europejskiej, którzy nie tylko zlecili intensywne prace techniczne, ale sugerują także zamiar przygotowania przełomowych europejskich regulacji prawnych na tym polu”.

„W czym cała rzecz? W planie wprowadzenia w Unii Europejskiej „paszportu zdrowia” (Health Pass), w którym zakodowano by wrażliwe dane o naszym zdrowiu. Jednym pozwoliłoby to szybko odzyskać mocno ograniczone ostatnio prawo do podróżowania i przekraczania granic, innym zaś na dłużej zablokowałoby możliwość opuszczania własnego kraju. O tym, kto miałby takie prawo, a kto by je utracił, miałby decydować fakt szczepień przeciw wirusowi COVID-19 oraz wynik testów na obecność i stężenie w naszym organizmie przeciwciał tego wirusa. Szybkiego wprowadzenia mobilnego paszportu zdrowia, jako elementu systemu prawnego UE, chciałyby oczywiście biznes (np. linie lotnicze) czy rządy Grecji albo Hiszpanii, a to z racji nadziei na przezwyciężenie stanu półbankructwa branży lotniczej czy turystycznej. Finansowy pragmatyzm ma tu wyraźną przewagę nad myśleniem w kategoriach jakichś politycznych pryncypiów”.

„Pomysł na aplikacje cyfrowe, które pozwoliłyby wyłapać w społeczeństwie chorych bądź narażonych na chorobę, po to, by oddzielić ich od zdrowych, narodził się jeszcze w ubiegłym roku, gdy tylko pojawiła się agresywna zaraza. Prace nad aplikacjami uruchomiono równocześnie w wielu miejscach. Przykładowo można wymienić choćby Common Pass, stworzoną na zlecenie organizatorów Światowego Forum Ekonomicznego w Davos, czy Digital Health Pass, opracowaną w koncernie IBM. Intencja wydaje się na pierwszy rzut oka najzupełniej zdroworozsądkowa. Na stronie internetowej reklamującej Health Pass Worldwide możemy dowiedzieć się o rozlicznych zaletach wprowadzenia w świecie takiego mobilnego paszportu zdrowia” – pisze Jan ROKITA.

Dwie dekady PO-PiS. Gladiatorzy i reformatorzy

.Na temat trwającej już ponad 20 lat rywalizacji pomiędzy PiS-em i PO, które od niemal równie długiego czasu są niezmiennie dwoma największymi partami w Polsce, pisze Jan ROKITA w tekście „Dwie dekady PO-PiS. Gladiatorzy i reformatorzy”.

„To nie przypadek, że obie wielkie partie, do dziś dnia będące hegemonami polskiej sceny publicznej, narodziły się na przedwiośniu 2001 roku, dwie dekady temu. Najpierw w styczniu Platforma Obywatelska, a w ślad za nią w marcu PiS”.

„Tamta wiosna to był prawdziwie dla polskiej polityki annus mirabilis, taki, jakiego długo, a raczej nigdy (w każdym razie za życia obecnego pokolenia) nie będzie. Już było wtedy jasne, że rozsypująca się jak domek z kart AWS jest historycznie ostatnią, nieco rozpaczliwą konstrukcją tzw. „obozu solidarnościowego”, a liczne współtworzące ją małe stronnictwa znajdują się w stanie całkowitego wewnętrznego rozkładu. Było również jasne, że choć po władzę dziarsko maszerują starzy pezetpeerowcy pod wodzą nieoczekiwanie wskrzeszonego Leszka Millera, to jednak bój to musi być ich ostatni, gdyż nieuchronny upływ czasu wyklucza możliwość jeszcze jednego nawrotu ancien régime’u. Kiedy fakty pokazują, iż niemożliwe jest już dalej to, co jest, wiadomo, że wkrótce musi narodzić się coś „zamiast”.

„W dziejach polityki bywają takie podniecające chwile, kiedy niemal fizycznie odczuwalne jest poruszenie koła fortuny. Pamiętam jakieś swoje ówczesne spotkanie z liczną grupą dziennikarzy, na którym perswadowałem, że jesienne wybory 2001 są mało interesujące, bo rozgrywają się między epigonami, a prawdziwa przyszłość Polski rozstrzygnie się dopiero w wyborach następnych, w roku 2005. Tamtej wiosny nie trzeba było wcale być natchnionym wieszczkiem, aby zdawać już sobie z tego sprawę”.

My – muzyczni melancholicy

.Na temat tego jak w roli premiera odrodzonej Rzeczypospolitej Polskiej zdaniem Józefa Piłsudskiego sprawdził się Ignacy Paderewski, na łamach „Wszystko Co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „My – muzyczni melancholicy„.

„Całkiem współcześnie, już po odzyskaniu wolności w 1989 roku, do tego narodowego muzycznego imaginarium wdarł się jeszcze niespodzianie Paderewski, którego postromantyczna Fantazja polska g-moll stała się żelaznym repertuarem wszelkich narodowych obchodów i rocznic. To zresztą jest zapewne funkcją świeżo wytworzonego mitu Paderewskiego – polityka, którego Piłsudski zrobił premierem w ramach politycznych koncesji względem endecji (rzucając przy tym złośliwą uwagę, iż „grajkom to zawsze dobrze”), a wkrótce potem go odwołał, gdyż muzyk-premier nie mógł pojąć tego, iż polska polityka może się w czymkolwiek oprzeć poleceniom z ukochanego przezeń Paryża i Londynu” – pisze Jan ROKITA.

Oszołomienie umysłów

.Na temat sporów ideologicznych o wizję przyszłości jakie zachodzą pomiędzy globalistami a lokalistami pisze Jan ROKITA w tekście „Oszołomienie umysłów„.

„Nie ma co się zbytnio dziwić postępującemu w czasie zarazy „oszołomieniu umysłów”. Już sam fakt, że w epoce zawrotnego postępu biologii i medycyny wybucha globalna zaraza, zmiatająca – niczym jakaś eugeniczna megamiotła – starców i słabych w najwyżej rozwiniętych krajach świata, wystarczająco uzasadniałby takie oszołomienie. Ale myślową dezorientację w naszym zachodnim kręgu kulturowym jeszcze bardziej pogłębił ów sławetny lockdown, czyli faktyczny stan wyjątkowy zaprowadzony przez państwa. A ściślej mówiąc – łatwość, z jaką nasze demokratyczne rządy były gotowe z dnia na dzień wziąć w nawias wszystko to, o co jeszcze wczoraj biły się na śmierć i życie: wzrost gospodarczy, mobilność społeczną, propagandę kultury, konkurencyjność firm, walkę z zadłużeniem etc., etc. Taki nagły przeskok nie mógł się dokonać bez pozostawienia skazy na umysłach”.

„Nietrudno przewidzieć, że ofiarami owej „skazy” w pierwszym rzędzie paść musieli politycy, filozofowie, intelektualiści, komentatorzy, czyli ci wszyscy, którzy niejako zawodowo mają ludziom objaśniać świat. Dziejące się wokół rzeczy nadzwyczajne wymagają w końcu od „zawodowych objaśniaczy” równie nadzwyczajnych diagnoz społecznych i tez na temat przyszłości. W setkach, jeśli nie w tysiącach wariantów, pojawiła się więc w debacie publicznej tyleż płytka i beztreściowa, co zarazem rewolucyjna teza. Brzmi ona: „Nie ma powrotu do starego porządku świata, bo pandemia wymusza kompletnie nowy system wartości” (to akurat przypadkowy, ale typowy cytat, wyjęty z wyborczego przemówienia dość megalomańskiego kandydata do prezydentury Polski)”.

Jak różnie brzmią echa Wielkiej Wojny

.Na temat tego w jaki sposób różni się polskie spojrzenie na I wojnę światową od perspektywy zachodnioeuropejskiej na wielką wojnę lat 1914-1918, pisze Jan ROKITA w tekście „Jak różnie brzmią echa Wielkiej Wojny„.

„Jeden z najbardziej znanych passusów z literatury polskiej, tkwiący od czasów szkolnych w pamięci każdego Polaka, to modlitwa z Litanii pielgrzymskiej największego polskiego poety Adama Mickiewicza: „O wojnę powszechną za Wolność ludów! Prosimy Cię, Panie”. Passus ów jest traktowany jako profetyczna zapowiedź wybuchu wojny, która po trwającej ponad wiek okupacji w końcu przyniesie Polakom wolność i możność życia we własnym państwie. W tej polskiej narracji rok 1914 nie jest ani „zbrodnią”, ani „tragedią”, ale przeciwnie – jest dziejowym zwiastunem wolności odzyskanej cztery lata później, gdy niespodzianym skutkiem owej wojny stał się upadek trzech okupujących kraj cesarzy: niemieckiego, rosyjskiego i austriackiego”.

„Dla polskiego rozumienia świata i własnego w nim usytuowania – był to moment kluczowy. Wojenne zwycięstwo Anglii i Francji umożliwiło Polakom odzyskanie wolności, a tym samym to właśnie te dwa mocarstwa wpisane zostały jako „przyjacielskie” i „sojusznicze” do przekazywanego z pokolenia na pokolenie kodu polskiej politycznej samoświadomości. Ale to mało. Tamto zwycięstwo, o czym wie każde dziecko w Polsce, było możliwe tylko dzięki temu, że po raz pierwszy w dziejach do Europy wkroczyli Amerykanie. Jeśli wkrótce potem z niej wyszli, zdegustowani jakością polityki europejskiej, to tragedia musiała się powtórzyć. Druga wojna światowa stała się tego najoczywistszym dowodem. I tak to przekonanie o niemal „magicznej” mocy obecności Amerykanów w Europie zostało również wkodowane w polityczny DNA, kształtujący tożsamość Polaków”.

My – Fenicjanie Północy

.O tym, że w przeciągu ostatnich trzech dekad od transformacji ustrojowej i gospodarczej w Polsce wykształcił się naród o silnym duchu przedsiębiorczości, na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „My – Fenicjanie Północy„.

Właściwie to zakrawa na paradoks, że u końca zeszłego wieku staliśmy się w naszej Europie kimś na kształt nowoczesnych „Fenicjan Północy”. My – Polacy, czyli naród z gruntu wiejski, gdyż genetycznie w swej obecnej masie wywodzący się z chłopstwa, a kulturowo absolutnie zdominowany przez ethos polskiej szlachetczyzny. Jeśli za granicą – mimo że mamy silnych wrogów na wschodzie i zachodzie Europy – ciągle pokazują na nas palcem z niejakim podziwem i zazdrością, to dzieje się tak z jednego i tylko jednego powodu. Tego, że ktokolwiek by u nas rządził (postkomuniści, platformersi czy pisowcy) i jakąkolwiek by wyznawał ekonomiczną wiarę (liberalną czy etatystyczną) – to i tak polska gospodarka prze naprzód. A miliony Polaków własną zaradnością, sprytem i pracowitością zdobywają taki standard życia, o jakim jeszcze dwie dekady temu trudno było u nas w ogóle marzyć. Co więcej, wszystko to dzieje się pomimo naturalnych dobrych i złych cykli, które przechodzi globalny kapitalizm, a nawet głębokich i rujnujących dla co niektórych kryzysów, które zdarzyły się dekadę temu.

W naszej własnej wizji narodowej historii „polskość” w żadnym razie nie kojarzy się z „duchem przedsiębiorczości”. Przeciwnie. Kiedy na przełomie XVI i XVII wieku tworzyło się w Europie pierwsze państwo przedsiębiorczego mieszczaństwa (były to Niderlandy), a monarchowie Francji czy Szwecji oddawali władzę nad gospodarką swoim „merkantylistom”, polski sejm nakładał ustawami restrykcje na kupiectwo i rzemiosło, zakazywał polskim kupcom posiadania ziemi i prowadzenia handlu zagranicznego, a na produkty rzemiosła wprowadzał ceny urzędowe (jak nazwalibyśmy dziś sławetne „taksy wojewodzińskie”).

Zaraza pogorszyła naszą zbiorową duchową kondycję.

.O tym, iż pandemia Covid-19 pogłębiła kryzys w jakim znajduje się Kościół katolicki w Polsce, co ma związek ze znaczącym spadkiem liczby wiernych uczęszczających na mszę, na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Zaraza pogorszyła naszą zbiorową duchową kondycję. Glosa do kardynała Saraha„.

„Tych parę uwag nie jest i być nie może polemiką z przepojonym wiarą tekstem Roberta Saraha. Jest to raczej glosa do wizji gwinejskiego kardynała, wedle której przejście zarazy przez świat zachodni ma być niczym jakieś wielkie zerwanie zasłony, które w końcu odkrywa prawdę o rzeczywistości i przywraca moc Kościołowi rzymskiemu”.

„Sarah jest we współczesnym Kościele postacią ważną, zapewne nie tylko dlatego, że do jego autorytetu zwykli nagminnie odwoływać się tzw. „katoliccy konserwatyści”, ale przede wszystkim z racji mocy wiary, z jaką walczy z trendem do zeświecczenia i „udocześnienia” misji Kościoła. Tak jest i w tekście O czym pandemia przypomniała nam wszystkim?. Sarah z delikatną, ale wyczuwalną dezaprobatą cytuje sławne zdanie papieża Pawła VI: „Kościół stał się ekspertem od pomocy humanitarnej”. Bo choć humanitarne zadanie Kościoła jest mu bliskie (w końcu to przecież afrykański kapłan), to nie ono nadaje sens misji chrześcijan na tym świecie, ale nieustanne głoszenie za św. Pawłem (którego Pierwszy List do Koryntian Sarah przywołuje) prawdy o cielesnym zmartwychwstaniu człowieka, na wzór jerozolimskiego Zmartwychwstania sprzed dwu tysięcy lat”.

„Z kardynałem Sarahem dzielę tę obawę, że współczesny Kościół katolicki widzi siebie coraz mocniej jako „jedną z instytucji tego świata” i chce być za wszelką cenę „społecznie użyteczny”. Kwestie zmartwychwstania, sądu i życia wiecznego pozostawiając (zgodnie z trendem nowoczesności) prywatnej wrażliwości duchowej chrześcijan, jako rzecz tak osobistą i intymną, że na dobrą sprawę nie wypada o niej w ogóle mówić „przy ludziach”. A już zwłaszcza z kościelnej ambony”.

Sen o Bezgrzesznej

.Na temat fenomenu „Solidarności”, która według znanego socjologa Alaina Touraine’a była największym zrywem wolnościowym na świecie po II wojnie światowej, na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Sen o Bezgrzesznej„.

„Co prawda jego późniejsza książka o Solidarności traktowana jest dziś przez polskich socjologów, z czysto naukowych powodów, z niejaką rezerwą. Jednak Touraine precyzyjnie uchwycił i bodaj jako pierwszy „naukowo” opisał fenomen, który można by nazwać „dwoistą naturą” ruchu, który wyrósł z Sierpnia 1980. To właśnie ów francuski profesor o lewicowym światopoglądzie dostrzegł w powstaniu Solidarności przede wszystkim nieoczekiwane (zwłaszcza na Zachodzie) zmartwychwstanie narodu, w którym „zaczyna krążyć krew i który powstaje, aby na nowo wrócić do historii”. Ale jednocześnie ruch zrodzony na polskim wybrzeżu Touraine uznał za „ważny etap szerzenia oświeceniowego uniwersalizmu”. A to dlatego, że to, co tak wyraziście odróżniało Solidarność od demokratycznych partii, związków zawodowych czy ruchów społecznych – to fakt, iż „nie mówiła językiem interesów, ale językiem praw”.

„Owo „zmartwychwstanie narodu” i jego powrót do współdecydowania o losie Europy – to efekt Solidarności najbardziej oczywisty, najtrwalszy, a zarazem bardzo polityczny. Jest w tym jakiś paradoks, skoro w 1980 roku Solidarność w gruncie rzeczy nie miała, bo mieć nie mogła, realnego programu politycznego. Komunizm typu sowieckiego miał się bowiem okazać niereformowalny, a jego obalenie daleko wykraczało poza możliwości Polaków. Jednak chybiona byłaby każda próba uchwycenia sensu tego ruchu, niewpisująca go w trwający dwa i pół wieku ciąg polskich zmagań o podmiotowość narodu, który stał się bezsilnym przedmiotem europejskiej polityki już u początków XVIII wieku, w czasie wojny mocarstw o sukcesję polską. Nie są bynajmniej przesadne odniesienia Solidarności do polskich powstań narodowych czy do roku 1918 – chwili, gdy Polacy staną wprawdzie na własnych nogach, ale ich państwo okaże się ledwie republiką sezonową, „bękartem traktatu wersalskiego”, jak to zdefiniują władcy w Berlinie i Moskwie. Być może hermeneutycznie najciekawsza jest hipoteza wpisująca ruch Solidarności w tradycję polskiego „państwa alternatywnego”, zbudowanego po raz pierwszy w konspiracji w roku 1863, a rozwiniętego na nieznaną w dziejach Europy skalę podczas hitlerowsko-stalinowskiej okupacji. Z pomocą tej hipotezy łatwiej pojąć zarówno sens terytorialnej struktury Solidarności, charakterystycznej dla państwa, a tak nietypowej przecież zarówno dla branżowych ze swej istoty związków zawodowych, jak i całego narodowego projektu alternatywnej polityki, alternatywnej kultury, oświaty, czegoś na kształt „głębokiego państwa”, które pod swymi skrzydłami Solidarność powołała do istnienia” – pisze Jan ROKITA.

Polski piękny czas

.W ocenie Jana ROKITY, filozof polityki, nie ma wątpliwości, że Karol Wojtyła był człowiekiem duchowo ukształtowanym przez mesjanistyczną tradycję polskiego romantyzmu. Tradycję, w myśl której polskość ze swej istoty musi być potęgą duchową, a w żadnym razie nie może oznaczać ani ziemskiej potęgi, ani politycznej dominacji.

„Był jedyną i najprawdopodobniej ostatnią w naszych dziejach ikoną polskości, w latach jego pontyfikatu uznawaną w Polsce przez wszystkich. Dla postkomunistycznego prezydenta Polski Aleksandra Kwaśniewskiego najważniejszym wydarzeniem jego 10-letniej kadencji było to, iż mógł się na oczach całego kraju przejechać z papieżem w tzw. papamobilu, gdyż owych kilka minut dostarczyło mu upragnionej legitymizacji do sprawowania urzędu głowy państwa” – zaznacza ekspert.

Jan Paweł II był narodowym autorytetem dokładnie w tym sensie, jaki temu pojęciu nadała niegdyś Hannah Arendt: dawał porady, których w Polsce nie można było ignorować bez lęku.

„W stulecie jego narodzin i w rocznice jego śmierci wiemy już z pewnością, że siłą swojej obecności papież Wojtyła jedynie wyhamował postępy narodowego zepsucia i uśmierzył na jakiś czas kompleks polski. Jednak ani jednego, ani drugiego za swojego życia nie potrafił naprawdę zdławić. Inna sprawa, czy nawet największy geniusz miałby moc oddziaływać na rzeczywistość nadchodzącą po jego śmierci” – zastanawia się Jan ROKITA.

Zeszyty Kaczyńskiego

.Na temat tego, że jednym z największych immanentnych problemów trapiących państwo polskie jest niezdolności planowania strategicznego, na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Zeszyty Kaczyńskiego„.

„Nawet najbardziej propaństwowa partia i premier wizjoner, potrafiący – jak w szachach – planować dziesięć ruchów do przodu, nie wyleczy tej okropnej choroby, jaką jest strategiczna impotencja państwa polskiego. Jej źródłem bowiem nie jest ani liberalna (czy jakakolwiek inna) ideologia, jak chcieliby niektórzy najbardziej zagorzali krytycy Ćwierćwiecza Niepodległości, ani też nie są nim jakieś charakterologiczne cechy polskich polityków, którzy ponoć celowo unikali suwerennego formułowania państwowych strategii, gdyż wyczekiwali na instrukcje przychodzące z Berlina albo Brukseli. Tego rodzaju teorie, głoszone nie tylko przez partyjną propagandę, ale rozpowszechnione także w prawicowo zorientowanych kręgach intelektualnych, należą do gatunku politycznych przesądów, których siła rażenia wzrosła ostatnio nie tylko w Polsce, ale i w całym świecie demokratycznym”.

„Państwo polskie jest niezdolne do planowania strategicznego jedynie dlatego, że w samym rdzeniu władzy ma wadliwie zbudowane instytucje. I w efekcie nawet najmądrzejsze strategie państwowe pozostają kawałkami papieru, a realna polityka bywa wynikiem zbiegów okoliczności albo po prostu – chaosu i przypadku. Niezłym tego przykładem jest powstały w 2012 roku tzw. raport Boniego („Polska 2030. Trzecia fala nowoczesności”), który odważnie i ciekawie zdefiniował istotną część wyzwań i ryzyk, które stają dzisiaj przed Polską. Ale ponieważ w państwie nie było instytucji, której misją byłoby wdrożenie jego zaleceń, stał się tylko zapomnianym świstkiem papieru. Ironii dodaje w tej historii fakt, że ów raport w okrojonej i ugrzecznionej wersji został nawet uchwalony przez rząd Tuska, a w uchwale tej można znaleźć passus, iż w ciągu sześciu lat urzędowania tego premiera „nie wdrożono całościowych mechanizmów poprawy efektywności rządzenia”. Samokrytyka tyleż zaskakująca, co politycznie bezużyteczna”.

„Trzy kardynalne funkcje państwowej egzekutywy przesądzają o tym, czy jest ona zdolna do efektywnego planowania polityki. I każda z tych funkcji wymaga dobrze zbudowanych instytucji, które dopiero w całości składają się na „mózg państwa” – pisze Jan ROKITA

Wrzesień 1939 i polska forma

.Na temat katastrofy jaka spotkała Polskę w latach 1939-1945, które w zasadzie doprowadziły do tego, iż naród polski musiał na nowo się ukształtować, pisze Jan ROKITA w tekście „Wrzesień 1939 i polska forma„.

„W Polsce każdy wie, że II wojna światowa w istocie na nowo stworzyła zarówno nasz naród, jak i państwo. Wymordowana została albo zmuszona do emigracji niemal cała elita narodu (z wyjątkiem tych, którzy po wojnie zgłosili akces do komunizmu), zagłada spotkała polskich Żydów, a 1/3 terytorium państwa została przesunięta ze wschodu na zachód. Powojenna Polska stała się z konieczności krajem chłopskim, a nowy kształt narodu powstawał w wyniku stalinowskiego procesu uprzemysłowienia i wielkiej wędrówki dawnych włościan z przeludnionej wsi do brzydkich i tandetnie rozbudowywanych miast. Ale wojna, która wybuchła 1 września osiemdziesiąt lat temu, okaleczyła również trwale polską duszę, zmuszając nas do uznania za narodowe prawdy owych wszystkich najbardziej ponurych podejrzeń i hipotez, jakie na temat własnych losów mogliśmy powziąć w wyniku zdarzeń poprzedniego stulecia. Owe czarne hipotezy i podejrzenia potwierdziły się bowiem podczas sześciu lat tamtej wojny tak jednoznacznie, jak mało kto mógłby się tego wcześniej spodziewać. I dlatego to one zaczęły kształtować formę współczesnej polskości”.

„Bez wątpienia najważniejszy był kolejny i rozstrzygający dowód kruchości polskiego politycznego bytu. We Wrześniu 1939 r. niepodległe państwo rozsypało się niemal jak domek z kart, chociaż dwie dekady wcześniej, kiedy dopiero się odradzało, już miało w sobie tyle siły, aby nie tylko pozbyć się okupacji niemieckiej, ale także zbrojnie zatrzymać idącą na Europę nawałę bolszewicką. Okazało się jednak, że tamte zwycięstwa wcale nie oznaczały trwałości polskiego państwa. Doświadczenie nagłej rozsypki państwa i symbolizującej ją „szosy zaleszczyckiej”, którą uciekali do Rumunii warszawscy dygnitarze, było duchowym wstrząsem dla Polaków. Unaoczniało bowiem, że u końca XVIII wieku Polska nie została podzielona między sąsiadów jakimś historycznym przypadkiem albo złym zbiegiem politycznych okoliczności, ale że na polskie państwo może naprawdę nie być już nigdy miejsca pomiędzy Niemcami a Rosją. Wrzesień ’39 był więc niczym jakieś ponure szyderstwo, jakie historia robiła sobie z polskiego marzenia o państwie i niepodległości. Marzenia, które u początku XX wieku ze szczególną mocą wyraził Stanisław Wyspiański, dramaturg i malarz, uważany w Polsce za proroka. Jego Konrad wykrzyczał w „Wyzwoleniu” najważniejszą polską prawdę, iż: „Naród ma jedynie prawo być jako państwo”. Wrzesień 1939 roku prawdę tę znów obalił w proch” – pisze Jan ROKITA.

Bóg, naród i euro

.Na temat tego, iż odradzające się silne tożsamości narodowe mogą być nowym sposobem dla Unii Europejskiej do legitymizowania reform instytucji unijnych, na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Bóg, naród i euro„.

„Kiedy w XVI wieku bunt niemieckiej reformacji i separatyzm francuskich Walezjuszów podały sobie ręce, odwieczna idea politycznej jedności Europy legła w gruzach. Mogło się wtedy wydawać, że ostatnim Europejczykiem w naszych dziejach okaże się cesarz Karol V, którego uniwersalistyczne marzenie nie spełniło się, choć na krótko zbudował unikalne chrześcijańskie państwo, sięgające na wschodzie Bytomia, a na zachodzie Machu Picchu. Polska nie była wtedy entuzjastką paneuropejskiego projektu najwybitniejszego Habsburga, a raczej zapatrzona była w doktrynę Walezjuszów, wznoszących na przekór Europie gmach potężnej i suwerennej Francji. Historia miała jednak wkrótce pokazać, że jedyną alternatywą dla upadłego projektu europejskiego stał się na naszym kontynencie „koncert suwerennych mocarstw”, zaordynowany w następnym stuleciu traktatem westfalskim. Dla Polski miało to oznaczać nie tylko zmierzch trudnej do przecenienia roli w Europie Środkowo-Wschodniej, odgrywanej w ciągu wcześniejszych wieków, ale w końcu także upadek samej państwowości. Decydująca w tej mierze była gruntowna zmiana roli Niemiec w Europie, które porzucając wielowiekową misję „europejskiego błędnego rycerza”, starającego się na różne sposoby restytuować chrześcijańskie cesarstwo, stały się pruską wylęgarnią nacjonalizmu i politycznej przemocy”.

„Tamten przełom, kto wie, czy nie najważniejszy w politycznych dziejach Europy, jest wart uwagi i pamięci, ponieważ historia, jak rzadko kiedy jasno i czytelnie występuje tu w roli „magistrae vitae”. Co do istoty rzeczy nic się bowiem od tamtego czasu nie zmieniło. Tak samo jak wtedy, jedyną perspektywiczną alternatywą dla politycznej jedności Europy pozostaje nawrót do współczesnej wersji „koncertu mocarstw”, w którym nieuchronnie przyszłość Polski znów zacznie się rysować mało pewnie. I tak jak wtedy, kwestią kluczową znów może się okazać hipotetyczna zmiana europejskiej roli Niemiec, które po przegranych dwóch wojnach światowych są dzisiaj dzięki Amerykanom (którzy zrobili im „liberalne pranie mózgów”) znów najbardziej oddanym strażnikiem idei europejskiej. W tej materii w Polsce, a zwłaszcza na polskiej prawicy, panuje zresztą dość fundamentalne nieporozumienie, wręcz uniemożliwiające realistyczne rozumienie świata. Dość powszechnie wierzy się bowiem, iż ewentualny zmierzch Unii Europejskiej (będącej przecież współczesnym ucieleśnieniem starej idei cesarstwa) – oznaczać będzie także zmierzch nieznośnego dla wielu prymatu polityki niemieckiej w Europie (tak dowodził kiedyś np. Krzysztof Rak w eseju na łamach „Rzeczpospolitej”). W istocie sprawy się mają jednak dokładnie odwrotnie. To fiasko Unii i powracający „koncert mocarstw” niesie przecież nieuchronnie niczym już niepętaną polityczną dominację najsilniejszych”.

Upadek Ikara

.Na temat tego w jaki sposób ukształtowała się warstwa polskiej inteligencji, na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Upadek Ikara„.

„Co ciekawe, ta kardynalna krytyka postaw inteligencji pojawiła się w czasie, gdy warstwa inteligencka dopiero co się w Polsce ukształtowała. Tak naprawdę przełom wieków to było jej drugie pokolenie. To, które właśnie zaczynało zastępować urodzonych około Powstania Styczniowego „niepokornych” – ojców założycieli nowoczesnej inteligencji polskiej i twórców jej lewicowo-społecznikowskiego ethosu. Owo drugie pokolenie miało już za chwilę zająć się odbudową cudem odzyskanego niepodległego państwa”.

„Niepokorni” – Nałkowski, Krzywicki czy Abramowski – to były dzieci swojego czasu: warszawscy pozytywiści wierzący w potęgę rozumu i krytycznego myślenia, a przy tym nonkonformiści, planujący radykalną naprawę społecznej niesprawiedliwości.

„Tak właśnie charakteryzuje ich Bohdan Cywiński w słynnej niegdyś książce o genezie polskiej warstwy inteligenckiej. Te dwie cechy stworzyły coś jakby polski archetyp „inteligenta-radykała”, do którego (świadomie i podświadomie) zwykliśmy się odwoływać aż do dziś dnia, kiedy myślimy o narodowej warstwie „ludzi oświeconych”. Ale jak to z archetypami bywa, więcej one znaczą często dla wyobraźni zbiorowej niźli twardej społecznej rzeczywistości” – pisze Jan ROKITA.

Francja – czyli kłopot i zmartwienie

.Na temat tego czym charakteryzuje się epoka Macrona we francuskiej dyplomacji i polityce międzynarodowej, na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Francja – czyli kłopot i zmartwienie„.

„Parę lat temu miałem na Uniwersytecie Jagiellońskim publiczną debatę z centrowym francuskim politykiem Jean-Louisem Bourlangesem. Spieraliśmy się wtedy o to, czy Francja postępuje w Europie właściwie, łamiąc wspólne reguły deficytu budżetowego, wypychając polskich pracowników ze swojego rynku albo prowadząc na własną rękę politykę wobec Moskwy. A działo się to jeszcze sporo lat przed nastaniem epoki Emmanuela Macrona. Francuski poseł był trochę poirytowany tym, że ktoś w ogóle stawia pytania o to, czy Francja respektuje w Europie takie wartości, jak unijna solidarność, wspólnotowość decyzji czy konkurencyjny rynek. W końcu, by jakoś skończyć z takimi rozważaniami, rzekł do mnie w takie słowy: „Z panem jest trochę tak, jakby przez lata pukał pan do naszego mieszkania, a kiedy go wpuściliśmy, narzekał: jedzenie kiepskie, ściany odrapane, a w ogóle to nie ma na nich obrazu Matki Boskiej”. Po czym przejmując inicjatywę w dyskusji, pytał retorycznie: to skoro o tym wszystkim wiedzieliście w Polsce, to po co w ogóle pchaliście się do Unii?”.

„Opowiadam tę anegdotę, bo wprowadza ona w samą istotę politycznych problemów, które na dobre rozpoczęły się między Paryżem i Warszawą od czasu wielkiego rozszerzenia Unii na wschód. Francja przyjęła ten historyczny fakt do wiadomości, ale wewnętrznie nigdy się z nim nie pogodziła. Nawiasem mówiąc, w ubiegłorocznej kampanii prezydenckiej o błędzie tamtego rozszerzenia mówili otwarcie czołowi kandydaci, np. roztropny i umiarkowany Alain Juppé. W Berlinie ówczesny akces wyszehradzkiej czwórki do Unii jawił się jako wielki geopolityczny sukces, nie tylko przełamujący skutki wojny, ale także dający gospodarce niemieckiej silny impuls ekspansji na wschód. Zadowoleni byli również Brytyjczycy, którzy w nowych krajach zobaczyli sojuszników w prowadzonej przez siebie od lat batalii o wspólny i konkurencyjny europejski rynek, nieposzatkowany narodowymi barierami protekcjonistycznymi. Paryż nie tylko nie miał wtedy satysfakcji z dziejącego się biegu historii, ale musiał jeszcze przełknąć żabę, jaką okazała się nieudana zakulisowa próba zablokowania szybkiego tempa akcesji Polski w roku 2004, podjęta przez prezydenta Chiraca. Tego samego prezydenta, który w polskiej zbiorowej pamięci zapisał się najmocniej nie za sprawą tamtej akcji, ale dzięki słynnemu bon motowi, iż „Polska straciła okazję, aby siedzieć cicho”, jakim skomentował polskie wsparcie dla „wojny z terroryzmem” George’a Busha. Od tamtego czasu we francuskiej polityce nieustannie powraca strategiczna myśl o „wypchnięciu” albo co najmniej „zepchnięciu” Europy Środkowo-Wschodniej, a w szczególności Polski, gdzieś na dalekie unijne kresy. Tak jakby Francja instynktownie traktowała Polskę jako jakąś zawalidrogę, przeszkadzającą francuskim interesom na kontynencie”.

Europa stała się luksusowym sklepem, w którym zaczęło brakować dóbr

.Na temat unijnej polityki sąsiedztwa i soft power UE, na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Europa stała się luksusowym sklepem, w którym zaczęło brakować dóbr”.

„Obietnicę pokoju rozszerzono nawet na kraje otaczające Unię. W latach dziewięćdziesiątych, w czasie największej prosperity Unii po traktacie z Maastricht, funkcjonariusze europejscy przekonali nas do tego, że sławetna europejska soft power ma niemal moc magiczną.  Mieliśmy bowiem być w stanie nie tylko te dobra oferować na terenie samej Unii, ale także wyeksportować je poza jej granice, a w każdym razie na jej obrzeże. W ten sposób wokół Europy miała powstać strefa pokoju, politycznej łagodności i respektu dla podstawowych praw ludzkich, która zarazem  miała dla nas stanowić swego rodzaju bufor bezpieczeństwa. Tak zrodziła się idea tzw. „unijnej polityki sąsiedztwa”, obejmująca  północną Afrykę i kraje Wschodu. Bankructwo tej bardzo pięknej, ale niestety kompletnie nierealistycznej idei okazało się nadzwyczaj szybkie i wyjątkowo dramatyczne. Po paru latach ekspansywnej polityki sąsiedztwa cała północna Afryka zaczęła płonąć i pojawili się uchodźcy. Nie tylko nie byliśmy w stanie wyeksportować wolności i pokoju, ale sami zostaliśmy nagle zakażeni dramatycznymi skutkami wojny”.

„Krótko po tym jak wybuchła „Arabska Wiosna”, eksport unijnych dóbr poza wschodnią granicę wywołał  podstępną agresję Rosji. Europa zrobiła co prawda na wschodzie wielką rzecz – walnie przyczyniła się do wyrwania się Ukrainy spod kurateli Kremla, co z polskiej perspektywy jest wartością niemal bezcenną. Ale we Włoszech czy Francji ludzie mają to w nosie. Widzą tyle, że unijna polityka  eksportu wolności i pokoju zakończyła się fiaskiem i wojną, w którą Unia została  uwikłana wbrew swojej woli. Co więcej, uważają na dodatek, że u źródeł zła leży fatalna decyzja o włączeniu do Unii Europy Środkowo-Wschodniej, gdyż to Polska właśnie jest głównym sprawcą wciągnięcia Unii w „awanturę na Wschodzie”. Dla nich to był kolejny namacalny dowód na to, że koncept legitymizacji instytucji europejskich przez  ich efektywność nie sprawdza się.  A gwoździem do trumny okazała się „inwazja” (by użyć terminu papieża Franciszka) uciekających przed wojną Arabów, jako skutek nieudanej polityki sąsiedztwa” – pisze Jan ROKITA.

Wybór Donalda Trumpa. Co oznaczałby dla Polski?

.W tekście „Wybór Donalda Trumpa. Co oznaczałby dla Polski?” są zawarte prognozy Jana ROKITY dotyczące, wówczas jeszcze niepewnej, prezydentury Donalda Trumpa w latach 2017-2021.

„Jedyna prawdziwa odpowiedź brzmi: nie wiemy. Wszyscy, którzy twierdzą, że wiedzą – konfabulują. Europejskie media i spora część polityków z tradycyjnych partii od pewnego czasu próbuje wylansować modę intelektualną, aby Donalda Trumpa traktować jako część tej samej złej prawicowej siły, która przetacza się przez Europę: Le Pen, Farage, Hofer, Frauke Petry… Miałby być Trump częścią tego wielkiego smoka, który chce pożreć stare elity europejskie, wraz z ich stylem uprawiania polityki. Ów Lewiatan postawił już mocno swoją łapę w Budapeszcie, drugą teraz stawia w Warszawie, ale co najgorsze, w listopadzie zamierza swój straszny łuskowaty tułów posadowić w Waszyngtonie. To jest wizja, którą proponuje nam zarówno propaganda wyborcza Hillary Clinton, jak i europejscy politycy i czołowi publicyści”.

„Trump w tej wizji jest częścią sił zła: populizmu, ksenofobii, zamętu, prowokowania nowych konfliktów i podziałów, osłabienia wspólnoty atlantyckiej. Jest niemoralny, ponieważ kłamie, składa fałszywe obietnice i sieje nienawiść. Głównym politycznym beneficjentem zwycięstwa Trumpa ma być Moskwa. W polskiej prasie istnieje właściwie bardzo silna teza: Trump = Putin. Jest faktem, że Trump dał pewne powody do przypuszczeń, iż może przedkładać interesy rosyjskie ponad interesy Europy, a już zwłaszcza naszego regionu. Takie wrażenie musiała zrobić nominacja biznesmena Cartera Page’a na doradcę ds. polityki międzynarodowej. Page przez lata mieszkał w Moskwie, doradzał rosyjskim firmom i działał na rzecz ich interesów. Jedną z takich firm był Gazprom. Page jest znany także z opinii, że kluczem do rozwiązania problemów wielu firm amerykańskich jest jak najściślejsza współpraca z Rosją. Obawa, że może to być przypadek podobny do Harry’ego Hopkinsa przy Roosevelcie, nie jest niestety całkiem bezpodstawna”.

„To, co o Trumpie wiemy na pewno, to fakt, iż jest modelowym populistą. Jego wystąpienia mają taki charakter, że trudno je w istocie traktować jako program prawdziwej polityki, albo jakiś spójny zestaw poglądów.  Są to raczej emocjonalne komunikaty, obliczone na  zwycięstwo wyborcze. To jest postpolityka podniesiona na bardzo wysoki poziom: dla zdobycia głosów można powiedzieć absolutnie wszystko i żadna głupota nie jest w tym kontekście krępująca. Wyższość Trumpa nad innymi politykami polega właśnie na tym, że nie ma on żadnych zahamowań w publicznym mówieniu głupstw. W dzisiejszych czasach właśnie to jest znakiem prawdziwej „wielkości politycznej”. I wygląda na to, że w demokracjach XXI wieku będzie cechą charakterystyczną nowoczesnych „mężów stanu”. Jest jasne, że przywództwo polityczne staje się w ten sposób zarezerwowane dla profesjonalnych komediantów” – pisze Jan ROKITA.

Machiavelli wciąż pokonuje Zuckerberga

.Na temat arabskiej wiosny, która nie byłaby możliwa bez mediów społecznościowych, pisze Jan ROKITA w tekście „Machiavelli wciąż pokonuje Zuckerberga„.

„Pierwsza opowieść jest o tunezyjskim sprzedawcy warzyw, który pozbawiony swego kramu na kółkach i znieważony przez urzędniczkę,  dokonał  w desperacji aktu samospalenia.  Druga –  o egipskim przedsiębiorcy, który  upowszechnił wiedzę o skorumpowanych policjantach  i   z zemsty został przez nich  w  wyjątkowo okrutny sposób  zabity”.

„Dalszy ciąg obu  historii  jest w gruncie rzeczy identyczny. Odważni ludzie umieścili filmy bądź zdjęcia dokumentujące owe tragiczne przypadki  w Internecie,  co zelektryzowało młodych  Arabów i wyzwoliło w nich szlachetny odruch sprzeciwu wobec zła.  Tu następuje kulminacyjny punkt  obu opowieści…”.

„Zdarzyło się bowiem coś, czego świat wcześniej w tej skali nie widział.  Facebook i Twitter  pokazały  swoją prawdziwą polityczną siłę  i  w mgnieniu oka przekształciły ten  osobisty odruch sprzeciwu , jaki pojawił się  równocześnie u tysięcy ludzi, we wspólnotę  buntu,  która  dzięki nowym mediom objawiła się jako  realna polityczna rewolucja” – pisze Jan ROKITA.

Samorząd terytorialny i jego wrogowie

.„Tylko przez zdecydowane rozciągnięcie sfery władztwa samorządu terytorialnego można było po 1989 r. uzyskać efekt jakościowego przełamania mocno osadzonego postkomunistycznego modelu rządzenia” – pisze we „Wszystko co Najważniejsze” Jan ROKITA.

Jak twierdzi, „samorząd terytorialny – to w gruncie rzeczy jedyny doniosły i względnie trwały wkład, jaki w kształt ustrojowy Rzeczypospolitej wniosła myśl polityczna obozu solidarnościowego. Bo też instytucje polityczne państwa, które w 1989 roku odzyskało niepodległość, kształtowały się raczej bezładnie i samoczynnie aniżeli pod wpływem jakichś bardziej wyrazistych idei ustrojowych. A nowa elita polityczna, przejmująca władzę w rezultacie załamania się komunizmu, takich idei prawie w ogóle nie miała”.

„Społeczna atmosfera wokół idei decentralizacji jest dziś w Polsce kiepska, a samorząd terytorialny, który nigdy nie był ulubieńcem ludu, wypadł z politycznej mody. Upływ czasu i coraz wyraźniejsze wyłanianie się kształtów nowej epoki w dziejach Europy, naznaczonej z jednej strony groźbą rozlewającej się wojny i trendem do militaryzacji życia, a z drugiej gwałtownym sporem ideologicznym o kształt kultury i narodowe tożsamości, będą działać przeciw decentralistycznemu myśleniu o kształcie władzy państwowej. W sensie zbiorowej psychologii demokratycznych społeczeństw centralizm daje lepszą odpowiedź na rosnące poczucie zagrożenia i wzmagającą się zbiorową potrzebę bezpieczeństwa” – pisze Jan ROKITA.

Dodaje, że „w polskich warunkach bardzo pouczająca jest obserwacja klimatu i tonu charakterystycznego dla politycznych centralistów, gdy w toku debaty publicznej podejmują oni krytykę aktualnych projektów prosamorządowych. Kiedy w 1998 roku w Sejmie trwały intensywne prace nad projektem regionalizacji, towarzyszyły im inteligentne i zarazem zajadłe filipiki ówczesnego posła Ludwika Dorna, który w osamotnieniu, choć z pewnym społecznym rezonansem, wieszczył »nowe rozbicie dzielnicowe« kraju i zagrożenie dla jednolitości państwa. Lecz kiedy w roku 2019 grupa umiarkowanych politycznie intelektualistów ze stowarzyszenia Inkubator Umowy Społecznej wystąpiła z projektem »Zdecentralizowana Rzeczpospolita«, nawiązującym w istocie do idei z 1998 roku, potraktowana została jako jakaś paczka politycznych chuliganów, zasługujących na denuncjację, gdyż mogą stanowić ukrytą agenturę obcych wpływów. Nawet jeśli w lewicowo-liberalnych gazetach próbowano niemrawo bronić tego projektu, to widać było, że chyba nikt nie traktuje serio tego rodzaju idei we współczesnych realiach politycznych. W ciągu tych dwóch dekad polityczne role się odwróciły. Trudno zatem przypuścić, aby w takim ideowym klimacie społecznym mogła się w przewidywalnej przyszłości ukształtować jakaś nowa większość parlamentarna, która – wzorem AWS z 1998 roku – ponownie wywiesiłaby decentralizację na swoich sztandarach”.

„Znacznie więcej wskazuje na to, że nie tylko idea decentralizacji, ale również idąca w ślad za nią myśl o sprawczym i sterownym państwie, tryumfującym nad rozdzierającymi go resortowymi grupami interesów, są rezyduami epoki, która właśnie odchodzi w przeszłość” – pisze Jan ROKITA.

Nasza wspólna dziejowa ojczyzna

.Na temat wspólnej dla Polski i Ukrainy tradycji Rzeczypospolitej Obojga Narodów, na łamach „Wszystko co Najważniejsze” pisze Jan ROKITA w tekście „Nasza wspólna dziejowa ojczyzna„.

„Kiedy zwiedzając Lwów, pniemy się parkową aleją aż na Wysoki Zamek, pragnąc stamtąd zobaczyć urokliwą panoramę miasta, natykamy się po drodze na sporych rozmiarów kamienny cokół, na którym umieszczona została pamiątkowa tablica. Napis na niej głosi w języku ukraińskim: „14 października (24) 1648 r. oddziały chłopsko-kozackie pod dowództwem bohatera wojny wyzwoleńczej pułkownika Maksima Krzywonosa rozbiły armię polsko-szlacheckich najeźdźców i zdobyły zamek na tej górze”. Pomnik wraz z tablicą wzniesiono w czasach sowieckich – w 1953 roku. Upamiętnia on zdarzenie, które miało miejsce w pierwszych miesiącach wielkiego powstania kozackiego, wznieconego przez hetmana Bohdana Chmielnickiego – przywódcę i polityka, który jako pierwszy postawił na agendzie europejskiej polityki „kwestię ukraińską”, czyli postulat utworzenia jakiejś formy ukraińskiej państwowości. Po kilku zwycięstwach nad armiami królewskimi Kozacy oblegli Lwów – stolicę województwa ruskiego, ale miasta nie udało im się zdobyć. Jednak po długim i zaciekłym oblężeniu podjazd czerkieskiego pułkownika Krzywonosa wyłamał bramy zamkowe (zresztą ponoć w wyniku zdrady wśród obrońców) i wdarł się do Wysokiego Zamku. W obszernym artykule na ten temat w ukraińskiej Wikipedii przeczytać można, co stało się potem. „Zaczęła się straszna rzeź. Żaden z oblężonych nie został oszczędzony: żaden prawosławny, żaden katolik, żaden Polak, żaden Rusin, żaden Żyd. Ani wiara, ani płeć, ani wiek nie chroniły przed śmiercią. Jeden straszliwy krzyk rozpaczy zmieszał się z krzykami zwycięzców i dotarł aż do murów miasta”.Kozacki Latopis Samowidcy dodaje, że z góry zamkowej Kozacy „mogli teraz w mieście strzelać nie tylko do ludzi, ale i do kur”.

.”Oto właśnie jesteśmy w samym sercu powikłanego wspólnego dziedzictwa historycznego Polaków i Ukraińców. Zawiera się ono w pytaniu: czyja była ówczesna Rzeczpospolita? Ukraina (wtedy najczęściej zwano ją Rusią) znalazła się we wspólnej państwowości wraz z Polską w rezultacie dwóch faktów historycznych. Po pierwsze – upadku w XIII wieku pod ciosami Tatarów dwóch świetnych państw ruskich – Rusi Kijowskiej i Księstwa Halicko-Włodzimierskiego, a po drugie – unii Polski z Litwą, która (mało kto tego jest dziś świadom) jako jedno z księstw ruskich skutecznie „zebrała” po Tatarach większość ziem zachodnio-ruskich”.

WszystkocoNajważniejsze/MJ

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 30 sierpnia 2024