
Narody i suwerenność
Różne są podstawy wspólnoty. Istnieją narody organiczne, oparte na podstawach naturalnych, takich jak przynależność etniczna (rasa), wspólna historia, język, religia i kultura. Są też narody obywatelskie, oparte na dobrowolnej akceptacji zasad i praw. Często traktuje się narody obywatelskie jako formę wyższą, opartą na świadomej woli, a nie na historycznym przypadku – pisze Jan ŚLIWA
Co to jest naród?
.Francuski myśliciel Ernest Renan wygłosił 11 marca 1882 na Sorbonie referat „Co to jest naród?” (Qu’est-ce qu’une nation?). Było to 11 lat po przegranej przez Francję wojnie z Prusami, gdy gruntowały się nowoczesne europejskie nacjonalizmy, które (o czym Renan nie mógł wiedzieć) po kilku dekadach doprowadziły do dwóch wojen światowych. Stąd aktualność tego pytania, czym właściwie jest naród.
Według Renana „naród to dusza, zasada duchowa”. Dwa są elementy tworzące tę duszę. Jeden jest w przeszłości – wspólne wspomnienia, dążenia i ofiary. Bardziej od triumfów łączą cierpienia, ponieważ wyznaczają przyszłe wspólne wysiłki. Drugi element leży w teraźniejszości – pragnienie wspólnego życia, chęć podtrzymywania i rozwoju otrzymanego dziedzictwa. „Istnienie narodu jest codziennym plebiscytem, tak jak istnienie jednostki jest ciągłą afirmacją życia”. Narody nie są wieczne same z siebie. Bez woli obywateli giną. Pamięć jest ważna, ale co i jak pamiętać? Renan przypomina zawiłą historię Francji, historię podbojów i przelewanej krwi, jak podczas masakry w noc św. Bartłomieja. Co do podbojów, z rzymskiego podboju celtyckiej Galii powstała kultura galijsko-rzymska. Kolejni najeźdźcy, germańscy Frankowie. nadali krajowi jego nazwę, ale język pozostał romański – dzięki lokalnym matkom i piastunkom. W ten sposób kolejna fale ludności składały się na współczesną Francję. Renan twierdzi, że oprócz pamięci ważne jest zapominanie, zapominanie o dawnych aktach przemocy, tak by można było żyć razem. Rozumiem to tak, że brutalną nagą prawdę lepiej zostawić historykom i nie bronić się przed mitami, które przyczyniają się do spójności. Jako przeciwieństwo takiego stapiania się narodu wskazuje na Czechy (pod Habsburgami), gdzie element czeski i niemiecki rozdzielone są jak oliwa i woda w szklance.
Naród oparty na „duszy”, czyli wspólnej świadomości i woli jest trwalszy, niż gdy jest wyznaczony przez czynniki zewnętrzne. Tak jak czynnikiem jednoczącym był król i dynastia, ich brak nie kończy życia narodu. Doświadczyła tego Francja, gdzie po rewolucji poddani będący własnością króla stali się obywatelami. Kraje sąsiednie miały ochotę na rozbiory, podobne jak równocześnie w Polsce, jednak republika się obroniła. Jeszcze silniej świadczy o tym Polska, gdzie nie król posiadał naród, lecz naród wybierał sobie króla. Dlatego też naród polski przetrwał ponad wiek bez władcy.
Osiemnastowieczna pruska armia, wytrenowana bezmyślnym drylem, działała jak sprawny automat. Kule spadały na żołnierzy, którzy dalej szli równym krokiem. Ale gdy zabrakło dowódcy, nie wiedzieli co robić. Polacy za to działają bardziej chaotycznie, ale gdy zabraknie dowództwa i państwa, co się dość często zdarza, pojawia się pospolite ruszenie. Organizuje się Armia Krajowa, o strukturze rozproszonej, przez to bardziej odporna na ataki, Techniczną analogią jest Internet, wynaleziony podczas zimnej wojny, działający nawet po ataku atomowym. A gdy brakuje rozkazów, każdy się domyśla, co robić.
Różne są podstawy wspólnoty. Istnieją narody organiczne, oparte na podstawach naturalnych, takich jak przynależność etniczna (rasa), wspólna historia, język, religia i kultura. Są też narody obywatelskie, oparte na dobrowolnej akceptacji zasad i praw. Często traktuje się narody obywatelskie jako formę wyższą, opartą na świadomej woli, a nie na historycznym przypadku. Za takie uważane są narody Północy i Zachodu, podczas gdy Południe i Wschód to obszar tradycji plemiennych. Stoi za tym poczucie wyższości bardziej jakoby rozwiniętych i nowoczesnych społeczeństw. Do przyczyn takiego stanu rzeczy należy geografia i historia. Łatwiej jest tolerować różnorodność w kraju wyspiarskim jak Wielka Brytania lub zajmującym pół kontynentu między oceanami jak USA. Tak ma też Francja, sześciokąt między morzami i górami, z krótką granicą lądową. Sprzyja to też powstawaniu silnego państwa. które gwarantuje stabilność. Natomiast na równinach Europy Wschodniej bez naturalnych granic, po których hulają rozmaite armie, trzeba się trzymać razem, zwłaszcza że własne państwo czasem bywa, a czasem nie. Jak różne jest to od Anglii, która ostatnio została podbita prawie tysiąc lat temu, w 1066.
W praktyce obie te zasady są wymieszane. Tacy Anglicy jak najbardziej posiadali poczucie wyższości, w tym rasowej. W dziełach o ludności Ziemi, znajdowały się klasyfikacje ras ludzkich, od Pigmeja do londyńskiego gentlemana. Niemcy są przykładem narodu, który w pewnym okresie opierał się na ściśle zdefiniowanej rasie (pomiary czaszki), a po upadku nazizmu się od tych idei odciął (musiał odciąć) i próbuje się zdefiniować na podstawie wierności konstytucji, akceptując i promując różnorodność etniczną. Czy szczerze, to inna historia. Stany Zjednoczone są tyglem, w którym może rozpuścić się każdy. Tym niemniej życie jest tam łatwiejsze, jeżeli należy się do WASP (White Anglo-Saxon Protestant). Ktoś wykazał, że skład senatu USA jest bardziej spetryfikowany niż chińskie Politbiuro.
Można się też uważać za naród wybrany lub mieć poczucie specjalnej misji. Zwłaszcza dawniej wyznacznikiem tożsamości była religia. Wiara w świętość sprawy narodowej jest mocną motywacją. Znamy to z naszej polskiej tradycji – ksiądz Kordecki, ksiądz Skorupka. Można to interpretować
jako wspieranie wojowniczego nacjonalizmu przez Kościół, albo jako wierną służbę dla społeczeństwa, z którego się wyrosło. Oczywiście dla mnie ksiądz, udzielający ślubów i ostatniego namaszczenia w walczącej Warszawie, jest kimś pozytywnym, a zatrudniony przez Putina pop, błogosławiący armię okupacyjną – już mniej.
Realne narody są wymieszanymi społecznościami o różnorodnym składzie i różnych poglądach. W krajach, które dopuściły masową imigrację, najpierw zarobkową, potem nielegalną, tworzy się alternatywne społeczeństwo. W pewnych dzielnicach to imam decyduje, co jeść w stołówce i jak się ubierać na ulicy. Jedyny pomysł liberalnych elit, to rozprowadzić problem po wszystkich krajach. Są to rozwiązania dla może tysięcy imigrantów, a przybyć mogą setki tysięcy i miliony. Parę lat temu zastanawiałem się nad tym, co z tą masą ludzi ma się stać za 10, 20 lat. Będą wegetować na zasiłku w obozach uchodźców? Tłumy młodych mężczyzn bez kobiet, bez zajęcia? Nie widzę żadnej koncepcji, trzeba ich przepchać przez granicę i tyle. Będzie nie naród, lecz ludność zamieszkująca terytorium. To mieszanka wybuchowa, eksplozja jest kwestią czasu. A w międzyczasie dba się tylko o to, by do władzy nie doszli populiści.
Czy pełna suwerenność jest możliwa?
.Oczywiście nie. Marzeniem jest suwerenność wewnętrzna (u siebie robimy to, to chcemy) i zewnętrzna (w kontaktach z innymi robimy to, co chcemy). Żyjemy jednak w określonym otoczeniu, mamy sąsiadów, ogranicza nas też natura. Nie możemy wprowadzić niewolnictwa, kary śmierci i kamienowania niewiernych kobiet. Problem w tym, że stróże nowej moralności się rozpędzają i są przekonani, że mogą innym narzucać swoje normy, a nawet wymieniać rządy. Przodują w tym byłe mocarstwa kolonialne, tworzące jądro „starej Europy”. Obronić się przed tym trudno, bo mają one środki nacisku i zawłaszczają sobie coraz więcej kompetencji. Drogą byłoby szukanie koalicji myślących inaczej, ale do tego trzeba wiedzieć, czego się chce, walczyć o swoją sprawczość i przekonywać innych. Wiele dominujących idei opiera się na powtarzanych bezrefleksyjnie dogmatach, które by nie wytrzymały logicznej argumentacji. W latach 1414–1418 na soborze w Konstancji polski delegat Paweł Włodkowic przedstawiał stanowisko strony polskiej w sporze z zakonem krzyżackim. Spór został rozstrzygnięty na korzyść strony polskiej przez wyznaczoną przez papieża komisję kardynalską. Czyli siła argumentów miała znaczenie. Było to 600 lat temu. Czy w XXI wieku Europa nie dorasta do poziomu średniowiecza?
Czy silni mogą robić to, co chcą? Oczywiście też nie, chociaż mogą więcej. Czasem obawiamy się, że Trump, Xi czy Putin się rozgniewa i zrobi to a to. Zrobi, jeżeli będzie mógł. Przede wszystkim przywódca supermocarstwa ma konkurentów, a świat jednobiegunowy przeminął. Również zdeterminowany Dawid potrafi przeciwstawić się Goliatowi. Amerykanie nie byli w stanie pokonać Wietnamu, Afganistanu nie pokonali ani sowieci ani Amerykanie. Ukrainy nie pokonała Rosja, a Amerykanom trudno jest jej narzucić swą wolę.
Mamy też warunki naturalne i społeczne. Wszechmocny Król w Małym Księciu mógł na życzenie Księcia wywołać zachód Słońca, kiedy tylko chciał, ale wiedział, że lepiej poczekać na stosowną porę. Podobnie mają realni przywódcy. W 1958 Mao Zedong w okresie Wielkiego Skoku wpadł na pomysł wybicia wszystkich wróbli, które wyjadały nasiona z pól. Przyczyniło się do plagi szarańczy, a ta – do wielkiego głodu. Tak to głupi pomysł Wielkiego Sternika i szarańcza pokonały przyszłe mocarstwo atomowe.
Amerykanie chcieliby reindustrializacji. Nie mają jednak kadry technicznej ani dość chętnych, by pracować tak jak Chińczycy. Z kolei Chińczycy marzą o potędze, a brakuje im ludzi. Również Korea zapłaciła za gwałtowny wzrost tym, że ambitne kobiety przekroczyły wiek rozrodczy i polubiły samodzielność i samotność. Z jeszcze innej strony, ewentualne ambicje krajów afrykańskich są blokowane przez zbyt szybki przyrost naturalny. To z kolei powoduje parcie nielegalnych migrantów na Europę, która nie potrafi i nie chce sobie z tym poradzić.
Tak więc w realnym życiu trzeba się pogodzić z tym, że wszystkiego nie można mieć i czasem trzeba zawierać niewygodne kompromisy z ludźmi, których się nie lubi. Tu przejawia się różnica między publicystami i politykami. Publicyście łatwo jest głosić maksymalistyczne żądania, ale polityk musi się liczyć z realiami. Cała sztuka polega na wyważeniu między marzeniami i wielkimi celami a realistycznymi krokami.
Niemcy
.Niemcy są specyficznym narodem. Przez setki lat istniał żywioł niemiecki zorganizowany w setki państw. Na pewno Niemcem byli Dürer, Gutenberg, Wit Stwosz, Luter. Wspólnota językowa jest ograniczona, do dziś istnieją silne dialekty. Po ostatnim zjednoczeniu przybysze z Monachium mieli problemy ze zrozumieniem drezdeńczyków. Regułą więc była różnorodność, bismarckowskie zjednoczenie w 1871 było czymś nowym. Pod wodzą Prus nowe Niemcy nabrały ambicji imperialnych, chciały kolonii i floty lepszej od angielskiej. Ambicje te doprowadziły do dwóch wojen, przy czym druga oparta była na teorii ras, gdzie germańska miała być najwyższa. Co ciekawe, sami przywódcy III Rzeszy wyglądali na podejrzanych Mischlingów. Widziałem kiedyś zdjęcia Hitlera zwiedzającego wystawę zdrowej, aryjskiej sztuki. Kontrast z rzeźbami herosów z białego marmuru był gigantyczny. Utrzymanie czystości rasowej w Europie środkowej jest niemożliwe. Szczególnie było tak w monarchii Habsburgów, obejmującej Węgrów Słowian i oczywiście Żydów. Wiedeń pełen jest takich ludzi jak piłkarz Prohaska, rzeźbiarz Hrdlička lub Globočnik, budowniczy obozów zagłady.
Reakcją na nazistowski narodowo-rasowy obłęd było zanegowanie idei narodu. Jedynym dopuszczalnym patriotyzmem miał być patriotyzm konstytucyjny (Verfassungspatriotismus). Problem został pogłębiony przez podział na dwa wrogie do siebie państwa. I tak równocześnie (choć nie wspólnie) mogli się cieszyć Niemcy ze wschodu i zachodu w 1954, gdy drużyna RFN zdobyła mistrzostwo świata. Nawiasem mówiąc było to na stadionie Wankdorf w Bernie, w pobliżu którego mieszkałem. Ale to są wyjątki. Mówienie o strukturze etnicznej to faszyzm, dyskryminujący z życia publicznego. Natomiast zmuszanie innych do zmiany struktury ludnościowej – oczywiście w kierunku różnorodności – jest w porządku. Bowiem nawet głosząc hasła demokracji liberalnej, Niemcy nie wyzbyły się skłonności do dominacji. Uważając się za wzór demokracji i humanitaryzmu, który wzorowa „przepracował” swoją przeszłość, czują się uprawnieni do pouczania innych.
Niemieckie pogląd na temat narodu zderzają się z poglądami innych, a zwłaszcza Polaków. W ciekawej książce Aleidy Assmann zwróciłem uwagę na dwa fragmenty. Pierwszy dotyczy Domu Historii Europejskiej w Brukseli. Autorka wspomina wizytę przedstawicieli państw grupy wyszehradzkiej, którzy krytykowali niedostateczną ekspozycję roli narodów, zwłaszcza ich własnych oraz orientację neomarksistowską. Za dużo tam Spinellego, za mało ojców założycieli nie mówiłc o europejskich korzeniach – Atenach, Rzymie i Jerozolimie. Drugi fragment dotyczy Holocaustu i ustawy o IPN. Według autorki pod wpływem partii PiS naród jest świętością, obowiązkowa staje się narracja o Polakach jako niewinnym narodzie ofiar, a stosunek do Żydów objęty zostaje ścisłą cenzurą. Nie wolno wspominać o szmalcownikach i rabowaniu mienia pożydowskiego.
Był to okres agresywnej niemieckiej polityki historycznej (serial „Nasi ojcowie, nasze matki”) i coraz częstszego stosowania zwrotu „Polskie obozy śmierci”. Polska zwalczała jednostronnie czarny obraz swojej historii, co autorka przedstawia jako promowanie jednostronnie białego obrazu. Tak tworzy się wymyślony chochoł, w którego łatwiej jest walić. A co do pamięci o szmalcownikach, takie wymaganie nie dotyczą innych. W Yad Vashem nie ma kolaborującej żydowskiej policji ani żydowskich stalinowskich oprawców. Wiem, nikt na pomniku bohaterów nie uwiecznia tchórzy i dezerterów, ale dlaczego mieliby to robić Polacy? Przypomina to sytuację z XVIII wieku, gdy absolutne ościenne monarchie rozczulały się nad losem innowierców w Polsce.
Niemcy mają problemy z Polską (i vice versa). Nie jestem pewien, czy już przeboleli „zdradziecką” koronację Chrobrego sprzed 1000 lat, już wtedy uważaną za podeptanie godności Niemiec. Nie wszyscy pogodzili się z likwidacją zaborów, nie mówiąc już o zmianie granic w 1945. Chcą budować w Polsce zapory przeciwogniowe i przeciągać kordony sanitarne, zwalczać populistów, a teraz szykują się na zapewnienie „poprawnego” wyniku wyborów prezydenckich.
Obecnie widząc globalne zamieszanie i licząc na redukcję roli USA w Europie, wietrzą kolejną szansę, na stanie się wielkim graczem. Potrzebują do tego UE jako wzmacniacza swojej mocy. Gigantyczne środki mają zostać przeznaczone na zbrojenia i może tym razem to nie tylko słowa. Mówi się o broni atomowej: europejskiej, francusko-niemieckiej, a może po prostu niemieckiej. Ale przecież ta armia nie ma walczyć z Rosją, a więc z kim? Może przy słabnącej gospodarce ma być nowym czynnikiem niemieckiej dominacji. A uzależnienie innych narodów od „wspólnego” brukselskiego zarządu spowoduje, że nikt już nie podniesie głowy. Niemcy unieszkodliwią polską armię, podobnie jak Rosja ukraińską. Otwiera się droga do nowego świętego przymierza. To trendy niezależne od aktualnie rządzących. Jak w takiej sytuacji się zmieni ich tożsamość? Faktem jest, że nie można redukować historii Niemiec do 12 ponurych lat. Niemcy to też Hölderlin i Goethe, nie tylko Hitler i Goebbels. Ale obecnie mniej wraca się do Bacha, a raczej do Bismarcka i jego Prus. Ale Niemcy, marzące o wielkości, mają też odwrotną stronę. Od lat niedoinwestowana gospodarka, sypiąca się infrastruktura, brnięcie w zielony ład. Do tego niekontrolowana imigracja i coraz częstsze ataki nożowników. To wszystko może doprowadzić do wybuchu. Rząd przeciwstawnych sił, CDU-SPD, który prawdopodobnie powstanie, będzie obezwładniony i nastawi się na przeczekanie, na które nie ma przecież czasu. Dlatego też w sondażach antysystemowa partia AfD wychodzi na prowadzenie, a w CDU coraz głośniejsze są głosy, by współpracy z AfD dogmatycznie nie blokować. Jakie będzie niemieckie państwo, jaki będzie niemiecki naród? Wszystkie opcje są otwarte.
Francja
.Francja nie ma takich problemów z tożsamością jak Niemcy, wciąż uważa się za „grande nation”. Tym niemniej lewicowy trend do negowania narodu i jego dorobku jest silny. Narasta jednak trend przeciwny.
Kilka lat temu dobitny był głos Érica Zemmoura, publicysty i kandydata w wyborach prezydenckich 2022. Charakterystyczne jest to, że wobec paryskiego mainstreamu w obronie francuskiej tożsamości wystąpić musiał algierski Żyd o arabskim nazwisku.
Ostatnio ważną książkę opublikował Philippe de Villiers, doświadczony francuski polityk. Jej tytuł to „Mémoricide”, czyli „Pamięciobójstwo”. Przedstawia tam całą listę spraw, które go bolą:
- utrata wspólnoty
- otwarcie granic
- gościnność, ale dla innych
- populofobia, nienawiść do prostych ludzi
- poświęcenie ludzi dla ekologii
- strefy kalifatu, rasizm antybiały
- negatywna selekcja elit politycznych
- upadek szkół i uniwersytetów
- fałszowanie historii (np. powstania w Wandei)
- walka z „toksyczną męskością”
- narkotyki
- aborcja, czyli negacja przysięgi Hipokratesa
- transgender
- upadek szacunku dla pracy
- pustka laicyzmu
Kulminacją upadku jest bluźniercza ceremonia otwarcia Igrzysk Olimpijskich.
Stara się jednak widzieć światełko w tunelu. Symbolem jest pożar i odbudowa katedry Notre Dame. W sferze ludzkiej nadzieję daje bohaterski pułkownik Arnaud Beltrame, który po wzięciu zakładników przez islamskiego terrorystę dobrowolnie zamienił się z przetrzymywaną przez nich kasjerką. Spędził z nim trzy godziny, próbował go obezwładnić, ale przegrał i stracił życie. De Villiers przyrównuje go do Maksymiliana Kolbe. Dlaczego to zrobił? De Villiers pisze, że życie można oddać za innego człowieka, za ojczyznę, nie za abstrakcyjną ideę.
Na ile silny jest ten przeciwny prąd – nie wiem. Idzie Wielkanoc, dziś słyszałem, że szybko rośnie we Francji liczba dorosłych młodych osób przystępujących do chrztu.
Szwajcaria
.Szwajcaria jest dość specyficznym tworem. Gdy w 1857 Giuseppe Mazzini przedstawiał Europę narodów, pominął na niej Szwajcarię. W połowie XIX wieku uważano, że naród powinien mieć wspólną kulturę i język oraz posiadać sensowną wielkość. Według Mazziniego Szwajcaria tych kryteriów nie spełniała. Jeżeli któryś kraj miałby być wzorem różnorodności, to byłaby to Szwajcaria. Cztery języki (w tym wiele dialektów), wiele wyznań (chrześcijańskich i innych), kosmopolityczne miasta i górskie wioski. Podczas gdy Polska jest ograniczonym morzem, górami i rzekami kwadratem, Szwajcaria jest otwarta na zewnątrz, a rozdzielona wysokimi górami w środki. Trzy języki (niemiecki, francuski i włoski) mają swoje centra gdzie indziej, regiony szwajcarskie są dla nich peryferyjne. Jest silnie powiązana gospodarczo z całym światem. W dawnych wiekach oprócz żołnierzy eksportowała też artystów, architektów i cukierników. Wielu architektów o włoskich nazwiskach, działających w Polsce i w Rosji, pochodziło ze szwajcarskiego kantonu Ticino. Byli to Pietro Antonio Solari na moskiewskim Kremlu, Domenico Trezzini i bracia Fossati w Petersburgu czy bracia Frapolli w Odessie. Z kolei Antoni Kazimierz Blikle, założyciel znanej cukierni, przybył z kantonu Gryzonia (Graubünden). Rzemiosła się uczył w firmie rodziny Semadeni. Nazwisko to pochodzie od miejscowości Samedan w tym samym kantonie. Posiadali sieć cukierni w Królestwie Kongresowym i trzymali się razem z innymi szwajcarskimi imigrantami.
Jak powstała Szwajcaria? W średniowieczu kraje niemieckie były rozdrobnione. Podobnie było w północnych Włoszech – konkurowała nie tyle Toskania i Lombardia, co Florencja, Piza, Siena i Lukka. Dlatego też alpejskie państewka, przyszłe kantony szwajcarskie, szczególnie cię nie wyróżniały. W Rzeszy Niemieckiej istniał skomplikowany system zależności wasalnych między większymi i mniejszymi państwami świeckimi i biskupstwami. Z czasem wokół jądra w centralnej Szwajcarii zaczęły się grupować państewka, jak podczas tworzenia kryształu. Mówiły różnymi, ale pokrewnymi dialektami. Rozgraniczeniem było często pasma górskie – w innej dolinie inny dialekt. Nie wiem na ile przyszli Szwajcarzy sobie uświadamiali, że budują coś nowego, ale łączyły ich niechęć do obcych potęg, jak Habsburgowie i wola urządzenia sobie życia samemu. Owszem byli lokalni patrycjusze, ale nie tak potężni, jak w innych krajach. Często władzę sprawowało zgromadzenie ludowe, Landesgemeinde. Potem dołączyły kantony francuskojęzyczne i włoskie Ticino. Jak powiedział delegat Lozanny: „Ciałem i krwią nie jesteśmy potomkami starych konfederatów, ale na pewno duchem”. Kantony mają do dziś własne konstytucje. Zuryska obecnie zaczyna się od słów: „My, mieszkańcy kantonu Zurych, w odpowiedzialności wobec Stworzenia i znając granice ludzkiej mocy […] nadajemy sobie niniejszą Konstytucję.” I dalej: „Kanton Zurych jest suwerennym państwem Konfederacji Szwajcarskiej […] Kanton uznaje samodzielność gmin”. Gdy religia odgrywała większą rolę, gminy dozwalały (lub zakazywały) osiedlania się katolików (lub protestantów czy Żydów). Również obecnie to gmina nadaje obywatelstwo, potem dopiero kanton i konfederacja.
Spajanie kraju było procesem długotrwałym. Kantony długo prowadziły swoją politykę międzynarodową. Kantony katolickie miały ambasady hiszpańskie lub papieskie, a protestanckie – księstw niemieckich. Dziś już o tym nie pamiętamy, ale każdy krok w kierunku wspólnego państwa oznaczał ograniczenie suwerenności kantonów. Ważnym krokiem była konstytucja 1848, która przekształciła Szwajcarię ze związku państw w państwo związkowe, z daleko posuniętą autonomią.
Jaka jest obecny tożsamość Szwajcarii? W XIX wieku na bazie faktów historycznych (lub prawie) ugruntowano wiele mitów narodowych, takich jak Akt Konfederacji (1291, uznawany za datę powstania Szwajcarii), Sprzysiężenie na łące Rütli (1307) czy wreszcie Wilhelm Tell, którego uwiecznił Niemiec Schiller. Kochająca wolność Szwajcaria była dla wielu ideałem, również dla Polaków. Przykładem jest Arnold Winkelried, bohater bitwy pod Sempach (1386). Ostatnio oczywiście dobrali się do nich odbrązawiacze. Pytaniem jednak nie jest to, czy dokładnie taki Tell istniał, ale komu on dzisiaj przeszkadza i dlaczego.
Przy każdej ważnej rocznicy odbywa się ogólnonarodowa dyskusja, z której tradycji czerpać. Do dyspozycji jest z jednej strony średniowieczna, wiejska, konserwatywna, katolicka, a z drugiej liberalna, miejska, postępowa, protestancka, ateistyczna. Duma czy wstyd? Ekstremalnym przykładem był szwajcarski pawilon na wystawie światowej w Sewilli 1992, ozdobiony hasłem „La Suisse n’existe pas” (Szwajcaria nie istnieje). Autorem był francuski artysta (?) Ben Vautier. Ze zgrzytaniem zębów uznano jego swobodę twórczą, ale powszechnie odebrano to jako szkodliwe wyrzucanie pieniędzy. Tym niemniej wciąż kusza Tella jest rozpoznawalnym na świecie znacznikiem produktów szwajcarskich. Sugeruje wysoką jakość, która musi mieć swoją cenę.
Szwajcaria jest małym państwem pomiędzy wielkimi. Jak się w takiej sytuacji ustawić? Kiedyś Szwajcaria eksportowała zabijaków wszędzie tam, gdzie płacili. Pozostałością tego jest gwardia papieska. Bywało, że szwajcarscy najemnicy walczyli po przeciwnych stronnych, ale największą masakrą była bitwa pod Malplaquet podczas hiszpańskiej wojny sukcesyjnej, gdy w ciągu 7 godzin jednego dnia (11 września 1709) zginęło lub odniosło rany łącznie ok. 30 tysięcy żołnierzy. Było wśród nich 8000 Szwajcarów po obu stronach. Przeciw sobie stanęły m.in. regimenty berneńskich braci Rudolfa i Gabriela von May. Zabijano z pełną zaciekłością braci i sąsiadów.
Dziś Szwajcaria widzi swoją szczególną rolę jako mediator, promotor humanitaryzmu i praw człowieka. Rozmawia z wszystkimi. Jak mówią złe języki – solidnie na tym zarabiając. Ale taki pośrednik jest użyteczny, gdy prowadzi się rozmowy z wrogiem, których jeszcze nie można publicznie ogłosić. Przydaje się tu spokój, piękny krajobraz i dobre hotele. Co do neutralności, jest ona krytykowana jako unikanie zajęcia stanowiska. Ale po której stronie stanąć podczas I wojny światowej, gdy przeciwnicy się latami bezsensownie masakrują? Do tego lepiej jest postawić na zwycięzcę. Ale kto nim będzie? Co do II wojny światowej, łatwo jest namawiać innych do bohaterstwa. Ale co robić, jeżeli hitlerowska armia stoi pod Stalingradem i jest o włos od zwycięstwa? Do tego, uczciwie mówiąc, zachodni alianci byli w sojuszu z ludobójcą Stalinem, więc sytuacja nie była czysta. Dobrze by było pokonać obu, ale nie było to wykonalne.
W elitach szwajcarskich jest silny trend prounijny. Z obserwacji widzę, że problemy UE z demokracją są im obce – scenariusz rumuński, wypychanie dużej części obywateli poza kordom sanitarny itp. Zwłaszcza w porównaniu z Trumpem, który według nich dopuścił do głosu motłoch, Unie jawi się nie jako problem, lecz jako rozwiązanie. Tylko jedna partia, populistyczna czarna owca SVP (Schweizerische Volkspartei, Szwajcarska Partia Ludowa), sprzeciwia się temu trendowi. Jako antysystemowa, jest przy tym prorosyjska, ale nie można mieć wszystkiego. Ostateczną ochroną jest (ultrapopulistyczny) system referendum, a na nadmierne zbliżenie z Unią nie ma większości. Jest to eurofilom solą w oku. Podobny problem dotyczy zbrojnej neutralności. Jest trend, b nie stać na uboczu, według zasady, że razem jesteśmy silniejsi. Ale grozi to realizowaniem cudzej polityki i wchodzeniem w cudze konflikty. Moim skromnym zdaniem oddawanie takich kompetencji Berlinowi i Brukseli, biorąc pod uwagę niekompetencję tamtejszych elit, poddawanym partyjnym przepychankom, jest szaleństwem. Dotyczy to oczywiście również Polski.
Polska
.A co z tą Polską? Ponieważ czasy są niepewne, wracają rozważania o przyczynach dawnych klęsk i źródłach sukcesów. No i pytanie, kim jesteśmy, do czego dążymy i jaka jest nasza rola. Polska tożsamość wykazuje kilka wątków, które bardziej się zwalczają, niż przeplatają i spajają.
Zacznijmy od strony pozytywnej. Mimo kilkusetletnich wysiłków, naszym kochanym sąsiadom nie udało się nas dobić. Wiele narodów / państw istnieje nieprzerwanie od setek lat. Gdy się dokładniej przyjrzymy, miały też momenty załamania i niepewności, jednak Polska należy do narodów najciężej wypróbowanych przez los. Przez wiele wieków jej istnienie wydawało się oczywiste, Polacy zachowywali się więc wtedy lekkomyślnie, co doprowadziło do katastrofy, której konsekwencje odczuwamy do dziś. To zresztą dobre pytanie, jak bardzo ciągle myśleć o najgorszym, wpadać strach i paranoję, a jak bardzo pozwalać sobie na luz, który może się zemścić. Przez większość okresu od początku XIX wieku Polska istnieje bardziej w sercach niż w świecie rzeczywistym. Nie ma polskiego oręża, ale jego triumfy zdobi wielki obraz w salach Watykanu. Nie ma na mapie Polonii, ale pojawia się pierwiastek polonium. Dzieło w nieistniejącym urzędowo języku otrzymuje nagrodę Nobla. Rzadki upór, godny podziwu.
Dlatego też wiedząc o spadających na nas ciosach i o naszym własnym braku rozsądku, doceńmy ten niewiarygodny sukces, że istnieje nasz naród, język i państwo. I to nie dzięki sztucznej zewnętrznej promocji, lecz dzięki własnej wielkiej sile ducha, często wbrew wszystkim. Romantyczny autor dodałby tu czynniki mesjanistyczne i metafizyczne. W odwiecznym sporze ojkofilów i ojkofobów ojkofobowie ponieśli totalną klęskę. Owszem, kontrolując strategiczne pozycje szkodzą, jak mogą, ale przegrali walkę o rząd dusz. Ci, którzy jeszcze niedawno pałowali i gazowali (faszystowski) Marsz Niepodległości, od dwóch lat noszą biało-czerwony znak Polski w sercu i mówią o wielkiej Polsce. Wiele w tym hipokryzji, ale jak powiedział La Rochefoucauld, „hipokryzja to hołd składany cnocie przez występek” (L’hypocrisie est un hommage que le vice rend à la vertu). Fałszywy, ale jednak hołd. Zastanawia mnie, czy ludzie do niedawna gardzący polskością, powtarzając uparcie patriotyczne hasła, zmienią też choć trochę swoje poglądy.
Na zachodzie „populizm” interpretowany jest jako bunt ludu przeciwko elitom. W Polsce jest to raczej bunt dawnych elit przeciw postkomunistycznym nowobogackim rodom. We Francji po rewolucji i restauracji Burbonów dawna arystokracja niczego się nie nauczyła (jak mówił Talleyrand) i chciała, żeby wszystko było tak, jak było. Mim skromnym zdaniem, to dawne elity, duchowi potomkowie budowniczych Gdyni, chcą rozwoju, choć bazującego na solidnej tradycji. To raczej obóz postępu, zasklepiony w dawnej mentalności, pokrytej cienkim lukrem LGBT, okopał się w twierdzy, gdzie chce bronić zdobytych kilka dekad temu przywilejów. Do reszty społeczeństwa mają taki stosunek, jak dziedzice do pańszczyźnianych chłopów, których należy wybatożyć, gdy podniosą swoje głowy. Gdy tłuszcza zapragnie praw politycznych, odbierane jest to jako „dzielenie społeczeństwa”, bo przecież głos elit jest wystarczający. Podobna walka antywolnościowych liberałów z demokracją występuje w wielu innych krajach europejskich, dlatego też trzymają się oni razem.
Jedną z tradycji jest idea Polski jako kozła ofiarnego. Gdy Polska utraciła swoją samodzielność, stała się łatwym łupem dla obcych propagandystów. Odległy od centrów cywilizacji katolicki kraj, z niezrozumiałym językiem, z nietypowym systemem politycznym, który w końcu przegrał, co dowodzi, że niewiele był wart. A jak już był słaby, to świetnie się nadawał do przerzucania win reszty Europy, z odpowiedzialnością za Holocaust na czele. Jest to korzystne dla innych, ale wielu Polaków współtworzy tę narrację. Wpadła mi w ręce książka niejakiego Tomasza Żukowskiego, wydana przez poważne wydawnictwo Routledge, o zjadliwym tytule „Forgetting Polish Violence Against the Jews: The Great Whitewash”. Ale trzeba też przyznać, że się do tego przyzwyczailiśmy. Mnie samego taka propaganda denerwuje, ale nie dziwi. Raczej gdy znajdę coś, co przypomina rzeczywistość, mam ochotę odbić szampana.
W kontrze do tego trendu odradza się pamięć o dawnej Rzeczpospolitej. Była ona oazą praw i wolności. Według prawa Neminem captivabimus nisi iure victum król nie mógł w gniewie wtrącić szlachcica do Toweru lub Bastylii. Król nie mógł też zaciągnąć do łóżka szlachcianki korzystając z ius primae noctis. Król był wynajęty przez naród (szlachecki). Miało to oczywiście też negatywne konsekwencje, bo demokracja leży niedaleko anarchii. Ale silne rządy łatwo przechodzą w absolutyzm i dyktaturę. Król Ludwik XIV sprowadził możnowładców do Wersalu, sprowadzając ich do roli piesków salonowych. Zamiast wzniecać rebelie, intrygowali między sobą i podrywali nawzajem swoje żony. Polskim ideałem był republikanizm, naród obywatelski. Nietypowy system – królestwo zwane Rzeczpospolitą. Dziwi więc, że rząd tak skrzętnie omija tak wielkie rocznie, jak 1000-lecie koronacji (następne będzie dopiero w 3025!) czy 500-lecie Hołdu Pruskiego. To fakt, że może to być woda na cudzy młyn, ale nawet gomułkowscy komuniści uczcili hucznie 1000-lecie chrztu Polski. Mówili „Tysiąclecie” a nie „Millennium”, akcentowali znaczenie polityczne, a nie religijne, ale mimo wszystko miesiącami prasa publikowała artykuły historyczne, ukazywały się książki. Budowano 1000 szkół na 1000-lecie, dla takich dzieci wyżu demograficznego (dziś znanych jako boomersi) jak ja. Obecnie nie byłoby dla kogo. Dziś jednak te tak ważne obchody zeszły do podziemia.
Polska i Litwa (z Rusią w tle) stworzyły unię, przyzwoicie działającą przez kilkaset lat. Przez sporą część tego okresu Rzeczpospolita gromiła swoich wrogów. Owszem, łatwe zyski z produkcji zboża rozleniwiły szlachtę, zaniedbano rozwój miast, a potem manufaktur, wiele zajęć oddano Niemcom i Żydom. Jak mówił bohater radiowego kabaretu „60 minut na godzinę”: U nas w Kowalewicach nikt kramarstwem się nie trudnił. A szkoda. Refleksja przyszła za późno, a agresywni nie pozwolili na wewnętrzne odrodzenie. Przeciwnie – rozpoczynająca się odnowa była sygnałem do dobicia Polski. Podobnie zresztą dobita została rozwijająca się II RP, a i teraz rozwój III RP, nadrabiającej wieloletnie straty, jest solą w oku sąsiadów. Chociaż głośno o tym nie mówią.
Co ciekawe, o tym rozwoju, prawie na poziomie chińskim, również u nas mało się mówiło. W komunizmie przedsiębiorcy nie miała dobrej prasy. Lekceważąco określani jako prywaciarze i badylarze, byli ulubionymi szwarccharakterami w powieściach kryminalnych. O tych, którzy na szlaku od Czech po Grecję handlowali kryształami, elektroniką, futrami i złotem, mówiono „Fenicjanie Europy wschodniej”. Jednak mimo chaotycznych działań kolejnych rządów, również po transformacji, w przedziwny sposób dokładali się do PKB. Zaprawieni w bojach, uchodzą za bardziej elastycznych od zachodnich. Problemem jest jednak zbudowanie czegoś większego razem. Tu wychyla swój łeb hydra urzędnicza. Zwłaszcza doświadczenia ostatnich miesięcy są przygniatające. Nie da się zrobić nic czasowo przekraczającego jedną kadencję Sejmu. Strategiczne inwestycje są trudne, popełnia się przy nich błędy. Przy ewentualnej zmianie władzy projekt jako cudzy zostaje wyrzucany do kosza, pracownicy zwolnieni, a kierownictwo wsadzone do więzienia. I tak lepiej niż za Stalina, bo tam by była Kołyma albo kulka. Widzą to nasi potencjalni partnerzy i wyciągają wnioski. Czy z tego wyjdziemy?
.Potrzebny jest duch obywatelski, a nie naprędce przyszyte znaczki i nieszczerze głoszone hasła o wielkiej Polsce. Niektórzy twierdzą, że to się nie sklei. Nigdy się nie sklejało całkowicie, ale obecnie jest naprawdę źle. Jeżeli dla połowy grzechem jest symetryzm, czyli rozmawianie z drugą połową jak ludźmi, to problem jest poważny. Jedynym celem obecnej władzy jest wsadzenie do więzienia maksymalnej liczby opozycjonistów, a dopinguje ich chór klakierów. Z drugiej strony nadzieję dają ostatnie debaty prezydenckie. Wiem, w tysiącletniej historii to drobny, chwilowy incydent. Ale fakt, że kilku z drugiej strony przekroczyło bramy piekielne, czyli weszło do studia tępionej telewizji, jest przełomowy. Spierano się, ale rozmawiano o konkretach. Co ważne – nie było przedstawiciela partii rządzącej. Może tam leży źródło problemu? A przy pożegnaniu ultraprawicowy Grzegorz Braun pocałował w dłoń ultralewicową Joannę Senyszyn i nie, świat się nie zawalił. Polska jest samolot, który wpadł w korkociąg. Może z tego wyjdziemy?
Jan Śliwa
Ernest Renan „Qu’est-ce qu’une nation?”, 1934 (1882)
Timothy Baycroft i Mark Hewitson „What is a Nation? Europe 1789-1914”, 2006
Stuart Hall „The Fateful Triangle: Race, Ethnicity, Nation”, 2017 (1994)
Niemcy:
Aleida Assmann „Die Wiedererfindung der Nation”, 2020
Herfried Münkler „Macht im Umbruch”, 2025
Martin Wagener „Kulturkampf um das Volk”, 2024
Francja:
Éric Zemmour „Destin Français”, 2018
Philippe de Villiers „Mémoricide”, 2024
Szwajcaria:
André Holenstein „Mitten in Europa”, 2015
Oliver Zimmer „A Contested Nation”, 202
Paul Widmer „Dei Schweiz ist anders – oder się ist keine Schweiz mehr”, 2024
Polska:
Jacek Komuda „Upadek”, 2024
Jacek Komuda, Jacek Bartosiak, Marek Budzisz „ Rozmowy o pierwszej Rzeczpospolitej”, 2024
Tomasz Żukowski „Forgetting Polish Violence Against the Jews: The Great Whitewash”, 2025